0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Dawid Zuchowicz / Agencja GazetaDawid Zuchowicz / Ag...

„Zależy nam na tym, żeby zasobność portfeli zwykłych ludzi, wszystkich pracujących była taka, jak w zachodniej Europie. I mamy szansę, pierwszy raz od 200, 300 lat dojść do tego poziomu: już za 5, 10 lat dogonić Włochy, a później Francję, a później te jeszcze bardziej bogate kraje” – mówił niedawno Mateusz Morawiecki w radiowej jedynce.

„W 2019 roku Polska przegoni Portugalię, jeśli chodzi o PKB (per capita), już teraz przegoniliśmy Grecję. I będziemy zmierzać w kierunku Włoch, w ciągu następnych 5 do 10 lat. Jest to bezpośredni wynik zmiany, która zaszła trzy lata temu, i ruchów, które wykonaliśmy od czasu przejęcia przez nasz rząd władzy w 2015 roku” – stwierdził premier w ubiegłym roku podzczas wizyty Nowym Jorku.

Opowieść o tym, że Polska już za chwilę dogoni Zachodnią Europę regularnie pojawia się w wypowiedziach polskich polityków. Jak jest naprawdę?

Rozmawiamy z doktorem Piotrem Maszczykiem z Kolegium Gospodarki Światowej Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.

Sławomir Zagórski: Na stronie OECD znalazłem wykres obrazujący przewidywany wzrost PKB do roku 2060. Wynika z niego, że Polska za 40 lat nie tylko nie dogoni Francji i Niemiec, ale dystans między nami jeszcze się pogłębi.

Dr Piotr Maszczyk*: Mam poważne wątpliwości związane z tym wykresem. Podejrzewam, że oparty jest na długoterminowych scenariuszach wzrostu gospodarczego formułowanych przez Komisję Europejską w oparciu o prognozy demograficzne. Jeśli na te prognozy nałożymy model wzrostu Solowa (to koncepcja, zgodnie z którą tempo wzrostu gospodarczego jest uzależnione wyłącznie od stopy przyrostu demograficznego), to faktycznie możemy otrzymać taką właśnie ścieżkę zmian wartości PKB.

Proszę popatrzeć - na tym wykresie zmniejsza się dystans między Niemcami, a Francją. A to się da wytłumaczyć wyłącznie za pomocą demografii, bo jak porównamy gospodarki Francji i Niemiec, to Niemcy są lepsze we wszystkim, poza demografią.

A Francja?

Francja jest specyficzna. Ma obok krajów skandynawskich jeden z najwyższych w Europie wskaźników dzietności kobiet. Czy wynika to z dużej liczby migrantów w pierwszym lub drugim pokoleniu mających wiele dzieci? We Francji trudno zbierać takie dane, bo Francja jest ślepa na pochodzenie etniczne - to jedno z założeń Republiki Francuskiej. Nie dowie się więc pan czy ktoś jest biały, czy z krajów Maghrebu, czy z Subsaharyjskiej Afryki.

Wiadomo natomiast, że we Francji więcej dzieci mają przeciętnie rzecz ujmując ludzie bardzo biedni i bardzo bogaci, nawiasem mówiąc analogiczną tendencję można powoli zauważyć również w Polsce. We Francji naturalne jest, że ludzie o najwyższych dochodach i majątku mogą mieć i piątkę dzieci. Tych ludzi na to stać. Posiadanie dzieci jest też jednym z elementów systemu wartości wyznawanych przez przedstawicieli tej wąskiej grupy społecznej.

Współczynnik dzietność we Francji wynosi 2,01 i jest najwyższy w EU, tymczasem w Niemczech jest to tylko 1,47 a zatem niewiele więcej niż w Polsce (1,32) czy krajach basenu Morza Śródziemnego (Włochy – 1,37; Grecja i Hiszpania – 1,3 i Portugalia – 1,23)[1].

W Polsce od lat mamy krach demograficzny. W ubiegłym roku urodziło się mniej dzieci niż w 2017. Efekt 500 plus się wyczerpał.

Był z pewnością niewielki wzrost wynikający być może z tego, że ludzie, którzy i tak zamierzali mieć dzieci, przyspieszyli swoją decyzję, obawiając się o trwałość rządowego programu wsparcia. Kiedy okazało się, że „Rodzina 500 Plus” ma trwały charakter, sytuacja wróciła do długookresowego trendu.

Przeczytaj także:

Warto w tym kontekście zauważyć, jak zmieniła się frazeologia obozu rządzącego. Początkowo program 500 plus miał typowo pronatalistyczne cele, ale gdy okazało się, że to nie za bardzo działa, ten przekaz zniknął. Zamiast tego zaczęto wskazywać na jego socjalny charakter lub powoływać się na sprawiedliwość społeczną. Prezydent Duda powiedział nie tak dawno, że 500 plus to coś, co się tym ludziom po prostu należy. Skądinąd rozszerzenie tego programu na każde pierwsze dziecko, zapowiedziane przez PiS w czasie lutowej konwencji, to w zasadzie całkowite zerwanie z pronatalistycznym charakterem tego programu.

W długim okresie niekorzystne zmiany demograficzne można oczywiście substytuować napływem pracowników z zagranicy. Jeśli zatem Niemcy będą to sprawnie robić, to nie tylko mogą uszczuplić rezerwuar, z którego czerpie również Polska, ale wręcz zmniejszyć liczbę Polaków aktywnych zawodowo na terenie kraju, bo część z nich wyjedzie do pracy za zachodnią granicę. Myślę, że takie właśnie założenie również zostało wbudowane w przedstawioną przez pana prognozę.

Ekonomiści mówią, że praca jest jednym z czynników produkcji, jeśli dostępny zasób tego czynnika nie rośnie, również wartość produkcji nie będzie mogła się powiększać. Liczba pracujących determinuje wartość wytworzonego produktu.

W kontekście Polski – i stąd zapewne bardzo płaski wykres – ktoś przyjął założenie, że liczba osób pracujących nie będzie rosła w ogóle.

To błędne założenie?

Pewne rezerwy są. W Polsce bardzo niski jest współczynnik aktywności zawodowej. To stosunek liczby osób aktywnych zawodowo (pracujących i poszukujących pracy) do wszystkich osób w wieku produkcyjnym. Otóż w II kwartale 2018 r. wartość tego współczynnika wyniosła jedynie 56,5 proc., podczas gdy jeszcze na początku lat 90. ubiegłego wieku przekraczała 60 proc.

Poważnym problemem przestało być natomiast bezrobocie. Jego stopa jest historycznie wręcz niska i kształtuje się na poziomie 3 proc. A zatem bezrobocia już za bardzo obniżyć się nie da, wszyscy, którzy chcą pracować, pracują (legalnie lub nie). Natomiast możemy aktywizować zawodowo tych, którzy są długotrwale bezrobotni, albo nieaktywni zawodowo.

W mojej ocenie jednak rząd nie radzi sobie zbyt sprawnie z aktywną polityką rynku pracy, a jeśli już wprowadzane są zmiany w tym zakresie, to raczej przekładają się one na spadek aktywności zawodowej.

Mam tu na myśli zarówno program „Rodzina 500 Plus”, który zgodnie z badaniami np. doktor Igi Magdy z mojej uczelni, doprowadził do wycofania się z rynku pracy w 2016 r. od 40 do 55 tys. kobiet, czy obniżenie wieku przejścia na emeryturę (znów, przede wszystkim dla kobiet).

Z drugiej strony, zapowiedziane przez PiS w lutym 2019 zwolnienie osób do 26 roku życia z konieczności odprowadzenia podatku dochodowego, jest krokiem w przeciwnym kierunku, który może zwiększyć współczynnik aktywności zawodowej ludzi młodych. Generalnie jednak prowadzenie aktywnej polityki rynku pracy nie jest łatwe i wymaga przełamywania wielu barier, na przykład w kontekście ludzi niepełnosprawnych.

W Polsce pracuje coraz więcej cudzoziemców.

Zgoda. Rozwiązujemy, czy też precyzyjnie rzecz ujmując osłabiamy dolegliwość problemów na rynku pracy importując siłę roboczą. Dane Eurostatu z zeszłego roku pokazały, że Polska jest krajem, do którego przyjeżdża najwięcej cudzoziemców spoza Unii Europejskiej, czyli przede wszystkim mieszkańców krajów byłego ZSRR, ale mamy też coraz więcej przyjezdnych z Pakistanu, Nepalu, Indii etc.

Polska – wbrew oficjalnej retoryce – powiela więc ścieżkę, którą szły kraje Europy Zachodniej. Tam zapotrzebowanie na import siły roboczej pojawiło się już w latach 50. ubiegłego wieku. Najpierw na północ przemieszczali się Włosi i Portugalczycy, później Jugosłowianie, a w końcu Turcy. Na migrację zarobkową nałożyły się jeszcze ruchy ludności związane z procesami dekolonizacyjnymi i w konsekwencji mamy obecną, obfitującą w liczne wyzwania w zakresie polityki społecznej, sytuację.

Nie mam złudzeń, że w Polsce w perspektywie powiedzmy 30-letniej będzie podobnie. Widzi Pan, mój syn chodzi do 8 klasy szkoły podstawowej i wraz z nim uczą się dwie dziewczynki z zagranicy – Gruzinka i Ukrainka. Za 10 lat takich dzieci będzie już pewnie około dziesięciu. W końcu to naturalne, że im dłużej człowiek pracuje w danym kraju, tym chętniej przenosi do niego rodzinę i całe swoje życie.

To może rodzić problemy polityczne i społeczne, co było widać przy głosowaniu obywateli Wielkiej Brytanii w sprawie brexitu.

Z tym, że oczywiście ten milion cudzoziemców pracujących w polskiej gospodarce jest absolutnie niezbędny i gdyby ci ludzie nagle zniknęli mielibyśmy bardzo poważne kłopoty. Mówiąc brutalnie i wprost, nie miałby kto pracować w budownictwie, handlu i usługach.

Ukraińcy nie przeniosą się od nas do Niemiec?

Nie sądzę. Ludzie nie są pionkami na szachownicy napędzanymi wyłącznie wysokością możliwych do osiągnięcia dochodów. Ale na pewno część z nich wyjedzie, a wielu więcej będzie to rozważać, co może stworzyć presję na podwyżkę ich wynagrodzeń.

Ale i tak nie mamy szans na dogonienie Europy?

Niekoniecznie. Wykres, od którego zaczęliśmy rozmowę, przedstawia pesymistyczny dla nas scenariusz. Zakłada on, że Polska będzie gonić Europę do ok. 2030 roku, a potem ten proces się zatrzyma. Ale to tylko jeden ze scenariuszy.

Bo jest jeszcze scenariusz realistyczny i optymistyczny. Według tego ostatniego Polska osiągnie średni unijny PKB per capita w ciągu 15-20 lat, według realistycznego kilka lat później. Dlaczego? Ponieważ rozwijamy się szybciej niż tzw. „stara UE” i to w sposób trwały szybciej.

Nasze średnioroczne tempo wzrostu przez ostatnie 30 lat jest o 2-2,5 punktu procentowego wyższe niż w krajach Europy Zachodniej. Szczególnie intensywnie „goniliśmy” średnią unijną po rozpoczęciu kryzysu w światowej gospodarce w 2008 roku, bo wtedy polska gospodarka rosła, a wszystkie pozostałe kraje Unii zmagały się z recesją.

Generalnie po 1992 roku, kiedy w Polsce skończyła się recesja transformacyjna, mieliśmy nieprzerwany okres wzrostu gospodarczego. Są tylko dwa kraje na świecie – Polska i Australia – które w tym okresie nie miały ani jednej recesji (czyli dwóch, następujących po sobie kwartałów, w czasie których poziom PKB by się zmniejszał).

Odnotowaliśmy kilkukrotnie (2001-2002, 2009, 2012-2013) spowolnienie tempa wzrostu poniżej dwóch procent, co miało poważne i dolegliwe społecznie konsekwencje dla rynku pracy [wyższe bezrobocie], natomiast tej podręcznikowej recesji nie było. Byliśmy cały czas na plusie.

Dzięki temu w roku 2017 polski PKB per capita przekroczył poziom 70 proc. średniej unijnej, podczas gdy jeszcze na początku lat 90. ubiegłego wieku było to niespełna 40 proc. (uwzględniając siłę nabywczą waluty). Zresztą skracaliśmy dystans nie tylko do krajów Europy Zachodniej, lecz również do naszych postsocjalistycznych sąsiadów: Czech, Słowacji i szczególnie Węgier, od których już staliśmy się bogatsi. Imponujący wynik, jeśli pamięta się jak wyglądała Warszawa i Budapeszt w drugiej połowie lat 80.

Można i z pewnością trzeba kwestionować sposób dzielenia owoców polskiego wzrostu gospodarczego, ale wzrost jest bezdyskusyjny. I PKB per capita jest tego uniwersalnym miernikiem.

Co musiałoby się zdarzyć, żeby się ziścił scenariusz optymistyczny?

Musielibyśmy się rozwijać dwa razy szybciej niż Europa Zachodnia przez kolejne 20 lat. Czyli jak średnia unijna dla tego okresu wynosiłaby 2 proc. rocznie, my musielibyśmy mieć 4 proc. To się wydaje dużo, ale jak popatrzymy np. na Chiny, to u nich przez 40 lat średnioroczne tempo wzrostu przekraczało 6 proc. Niemcy przez dekadę wirtschaftswunder [lata 50.] rozwijali się w tempie blisko 8 proc. średniorocznie. Gdybyśmy sobie zafundowali taką dekadę, pewnie dogonilibyśmy średnią unijną w ciągu 10 lat.

Ale sobie takiej dekady nie zafundujemy?

Nie. Bo żeby tempo wzrostu gospodarczego utrzymać na tak wysokim poziomie, musiałyby bardzo szybko rosnąć inwestycje. A to z kolei wymagałoby równie silnego ograniczenia konsumpcji. Takie ograniczenie jest możliwe albo w okresie powojennej odbudowy kraju (patrz Niemcy i ich cud gospodarczy), albo w krajach totalitarnych lub autorytarnych - Chiny, Korea Południowa, Tajwan.

W kraju takim jak Polska, w którym wciąż odbywają się wybory i demos ma wpływ na rządzących, silne ograniczenie konsumpcji jest niemożliwe. Ludzie by się zbuntowali. W związku z tym nie będzie takiej dekady. Ale nie musi być.

Odrabiajmy dystans powoli, stopniowo podnosząc konsumpcję i nawet się nie obejrzymy jak osiągniemy średnią unijną, a później zaczniemy się zbliżać do Niemiec. Chińskie tempo wzrostu gospodarczego, jeśli miałoby oznaczać również chińskie stosunki pracy, nie jest nam do niczego potrzebne.

Ten realistyczny scenariusz, w którym doganiamy średnią unijną w perspektywie roku 2040 zmaterializuje się tylko wówczas, jeśli w polskiej gospodarce będzie miał kto pracować. Tymczasem według jednej z najpopularniejszych prognoz demograficznych przedstawionych przez GUS, w 2050 roku liczba ludności Polski zmniejszy się do niespełna 34 mln osób, czyli o ponad 10 proc. w stosunku do stanu obecnego (w alternatywnym scenariuszu spadek jest głębszy o blisko 2 miliony osób).

Oczywiście liczba osób, które pracują, to tylko jeden z czynników determinujących wzrost, bo ważne jest też to, co ci ludzie robią, jaka jest ich produktywność.

Przed Polską stoi bardzo poważne wyzwanie transferu 500-600 tys. ludzi, którzy dziś znajdują zatrudnienie w sektorze rolnym, do bardziej produktywnych prac. Model gospodarczy, zgodnie z którym na gospodarstwie mającym powierzchnię poniżej 5 hektarów (stanowią one ponad 50 proc. ogółu gospodarstw rolnych w Polsce) pracują nawet cztery osoby dorosłe jest niemożliwy do utrzymania.

Co ci ludzie mają zrobić?

Muszą się przekwalifikować i znaleźć zatrudnienie w bardziej dochodowych rodzajach działalności gospodarczej. Z tym, że powtórka scenariusza powojennego i masowe przenosiny mieszkańców wsi do opustoszałych miast są niemożliwe. I to nie tyko dlatego, że miasta już teraz pękają w szwach. Po prostu przemysł nie wygeneruje dostatecznej liczby miejsc pracy dla przekwalifikowanych mieszkańców wsi. Te osoby muszą znaleźć zatrudnienie albo w usługach (np. agroturystycznych), albo w działach specjalnych produkcji rolnej lub produkcji żywności ekologicznej, gdzie produktywność będąca pochodną cen żywności, jest znacznie większa.

Produktywność to inne poważne wyzwanie dla polskiej gospodarki, które da się sprowadzić do popularnego hasła o „pułapce średniego dochodu”.

Żeby to wyjaśnić trzeba wprowadzić pojęcie łańcucha tworzenia wartości. Ten łańcuch zaczyna się od badań i rozwoju, a kończy na produkcie gotowym. Polska w tej chwili zajmuje pośrednie etapy łańcucha tworzenia wartości, tzn. te, w których wartość dodana jest niestety najniższa.

PKB per capita w Polsce nie zacznie szybko rosnąć, dopóki pracownicy nie zaczną więcej zarabiać. I to nie tylko w przemyśle, ale również w usługach. Czyli zarabiać więcej musi i sprzedawca w sklepie, i kelner, i fryzjer.

W Polsce popularny jest dyskurs wydajnościowy. Dlaczego Polak zarabia mniej niż Niemiec? Bo Niemiec jest bardziej produktywny, np. w ciągu godziny produkuje dobra warte 100 euro, a Polak 100 zł, czyli cztery razy mniej. Dlaczego tak się dzieje? Najczęstsza odpowiedź brzmi, że dlatego, że niemiecki pracownik dysponuje większym kapitałem, ma wyższe techniczne uzbrojenie pracy. Ale ta odpowiedź jest tylko częściowo prawdziwa.

Owszem, w przemyśle wartość technicznego uzbrojenia pracy jest bardzo ważna, ale w usługach traci na znaczeniu.

Polski fryzjer jest mniej produktywny nie dlatego, że strzyże wolniej i ma gorsze nożyczki, tylko dlatego, że za tę samą usługę żąda niższej ceny. Zresztą ten sam mechanizm działa również w Polsce. Warszawska niania jest bardziej produktywna od niani z Radomia nie dlatego, że w jakiś szczególny sposób zajmuje się dziećmi, tylko dlatego, że przeciętne stawki, które otrzymuje od warszawskich rodziców są wyższe niż te, które średnio mogą zaoferować rodzice w Radomiu.

Jakie z tego wyjście?

Ze środkowych etapów łańcucha tworzenia wartości, polska gospodarka musi się przesunąć do jego początku, końca, a najlepiej w obie strony. Pozostawanie na etapie tworzenia komponentów do produktów gotowych to scenariusz skazujący nas na „pułapkę średniego dochodu”. Mówiąc nieco sentencjonalnie, musimy przestać produkować drzwi do Boeingów i elementy wyposażenia kokpitu mercedesów, a zacząć produkować Boeingi i Mercedesy.

Na razie nie bardzo się to udaje.

Na pewno słabo nam idzie pójście w kierunku działalności badawczo-rozwojowej. Innowacyjność polskiej gospodarki jest najkrócej mówiąc na katastrofalnym poziomie. I mówiąc o innowacyjności nie mam na myśli tworzenia wynalazków. Innowacja to przecież wynalazek, który staje się produktem możliwym do sprzedaży na rynku (innowacje mogą mieć również charakter procesowy, oznaczają wówczas np. nowy kanał sprzedaży lub dotarcia do klienta). Popularny na świecie format kompresji dźwięku mp3 został wymyślony w Niemczech, ale przecież zarabiają na nim nie ci, którzy go wymyślili, tylko ci, którzy potrafili stworzyć model biznesowy umożliwiający jego komercyjne wykorzystanie (korporacje: Apple i Samsung, serwisy streamingowe itd.)

To dobrze pokazuje różnice pomiędzy wynalazkami i innowacjami. Wynalazek, który nie ma rynkowego zastosowania, nie stanie się innowacją. W Polsce ambicją wynalazców jest przede wszystkim sprzedać komuś to, co udało się stworzyć. Zamiast myśleć o sposobach zarabiania na swoim odkryciu, polscy wynalazcy skupiają się na szukaniu kupca. Owszem, dostają wówczas wynagrodzenie za swój trud i kreatywność, ale znacznie mniejszy, niż gdyby udało się wynalazek samodzielnie zamienić w innowację.

Przesuwanie się w drugą stronę łańcucha tworzenia wartości jest o tyle łatwiejsze, że w Polsce produkuje się wiele dóbr i usług, które mają dobrze rozpoznawalną markę za granicą i – co ważniejsze – te marki są własnością polskich podmiotów. Montaż pralek lub lodówek sprzedawanych następnie pod marką włoskiego producenta nie wygeneruje wysokiej wartości dodanej. Co innego, gdy ta marka jest polska.

O pułapce średniego rozwoju i innowacyjności mówił Mateusz Morawiecki jeszcze jako minister finansów. Wiele się od tego czasu nie zmieniło.

Żeby uciec z pułapki średniego rozwoju musimy produkować rzeczy z wyższą wartością dodaną. Czy to się uda? Ja nie bardzo wierzę w państwowy kapitalizm. Przez 8 lat byłem urzędnikiem państwowym, pracowałem w dwóch ministerstwach i wiem, że apetyt pracowników administracji publicznej na ryzyko jest zerowy. W tym środowisku funkcjonuje anegdotka dobrze oddająca to nastawienie: „W jaki sposób urzędnik zawsze trafia w środek tarczy? Bo najpierw strzela, a potem rysuje tarczę.”. Może i głupie, ale za to pozwala się nie kłopotać kolejnymi kontrolami NIK.

W mojej ocenie wyobrażenie, że polski urzędnik będzie potrafił zarządzać inwestycjami w nowoczesne i przełomowe technologie (optoelektronika, elektromobilność itd.) jest z gruntu fałszywe. Pamiętajmy bowiem o tym, że innowacje można podzielić na dwie grupy. Pierwszą tworzą tzw. innowacje przełomowe, drugą zaś innowacje narastające. Te ostatnie pozwalają ulepszać produkt, ale nie zmieniają jego najważniejszych cech. Ciąg innowacji narastających pozwolił zmienić pierwsze automobile w samochody, którymi posługujemy się dzisiaj. Ale innowacją przełomową będzie dopiero wprowadzenie samochodów autonomicznych.

Innowacje narastające związane są z małym ryzykiem (stosunkowo łatwo jest bowiem ocenić czy konkretna zmiana zakończy się sukcesem rynkowym, czy też nie), a te przełomowe ze znacznie większym. Prywatny inwestor może sobie pozwolić na tak wysoki poziom ryzyka, bo jeśli z inwestycji w 10 projektów choćby jedna zakończy się sukcesem i tak zarobi i osiągnie dodatnią stopę zwrotu z portfela inwestycyjnego.

Urzędnik przeciwnie. Nawet jeśli stopa zwrotu z portfela, którym zarządza będzie dodatnia, kontrolerzy zapytają go o te inwestycje, które zakończyły się fiaskiem. Albo zapytają o to politycy partii, która po kolejnych wyborach przejmie władzę. I po co komu taki kłopot?

W żadnym kraju na świecie państwo nie sprawdza się jako źródło finansowania innowacji przełomowych, poza dwoma wyjątkami – USA i Izraelem. Ale w tych dwóch krajach środki publiczne wydawane są przez siły zbrojne zainteresowane posiadaniem nowoczesnego sprzętu, który pozwala pokonać wroga, albo minimalizować straty. To dlatego uważam, że w Polsce finansowanie przełomowych innowacji środkami publicznymi się nie sprawdzi.

A w Europie?

Cała Europa wypada tu słabo. Niemiecka gospodarka jest bardzo innowacyjna, ale są to głównie innowacje narastające (nie bez kozery niemieckie samochody cieszą się taką renomą). Produkty przemysłu chemicznego, maszynowego to niemieckie hity eksportowe, oparte na całym szeregu narastających innowacji.

Może Polska powinna się w czymś wyspecjalizować?

Oczywiście, z tym, że to powinny być produkty wykorzystujące narastające innowacje: okna, meble, naczepy, środki transportu, jachty etc. Wbrew pozorom są to produkty coraz nowocześniejsze, w których wykorzystuje się np. nowoczesne materiały czy zdalne sterowanie. Ale jak się powie „innowacja” i do tego „elektryczny samochód”, „dron”, to brzmi to znacznie bardziej sexy, niż okna, tramwaje, przyczepy, naczepy, albo autobusy.

Polska jest dobra w autobusach.

O to mi chodzi. Państwo powinno wspierać lokalnych producentów. Ale nie w ten sposób, żeby przejmować prywatne firmy, jak to się stało np. z Pesą. Tylko powinno gwarantować kapitał, umożliwiać rozwój. Niech polskie, prywatne firmy przejmują przedsiębiorstwa za granicą. Rozwijajmy silne, globalne marki. Miejmy zaawansowane technologicznie produkty opatrzone polskim logo. Bez tego polska gospodarka nie dokona jakościowego skoku, o którym rozmawiamy. Bo cały czas będziemy generować zbyt niską wartość dodaną. Polski pracownik nie będzie dostawał za swoją pracę więcej pieniędzy, jeśli nie będziemy dysponować silnymi markami.

Dziś ich nie mamy.

Dlatego coś trzeba z tym zrobić. A jeśli ci, którzy znajdują zatrudnienie w wytwarzaniu tych opatrzonych polskim logo produktów, będą zarabiać więcej, podniosą się też pensje kelnerów, fryzjerów, itd.

To się uda?

Nie wiem, ale mam nadzieję, że tak.

Jak są trzy scenariusze zmian, najbardziej prawdopodobny jest ten środkowy.

Dlatego nazwany jest realistycznym. Myślę więc, że będziemy powolutku doganiać Europę. Nie będzie to okres kilkunastoletni, raczej pomiędzy 25 i 30 latami. Chyba, że stanie się coś nieprzewidywalnego, co wywróci do góry nogami wszystkie dzisiejsze prognozy.

Taką zmianą może być szybka automatyzacja i robotyzacja pracy. W jej konsekwencji wiele obecnie wykonywanych zawodów (kierowcy, taksówkarze, kurierzy, sprzedawcy) zniknie i w ich miejsce pojawią się nowe.

Tak, jak w ciągu kolejnych dekad po II wojnie światowej liczba osób wykonujących prace służby domowej systematycznie malała. A przecież była to najliczniejsza grupa zawodowa przed II wojną światową. Przestała być jednak potrzebna w świecie pralek automatycznych, lodówek, zmywarek, odkurzaczy i kuchenek mikrofalowych. Może grupą zawodową, która będzie beneficjentem przyszłych zmian staną się polscy informatycy.

Wspomniał pan o inwestycjach. Mamy wysoki wzrost PKB, ale inwestycje wyhamowały. Czy to poważne niebezpieczeństwo?

Hamowanie inwestycji ma względny charakter. W całym 2018 roku wartość inwestycji w polskiej gospodarce (zgodnie ze wstępnymi szacunkami GUS) zwiększyła się o ponad 7 proc., podczas gdy w roku 2017 było to tylko niespełna 4 proc. Ale rzeczywiście, w IV kwartale ubiegłego roku tempo wzrostu inwestycji było zapewne wolniejsze (nie mamy jeszcze dokładnych danych dla tego okresu) niż w pierwszej połowie roku. Zapewne zmniejszyły się nieco bezpośrednie inwestycje zagraniczne (o ok. miliard złotych w skali roku), ale nie jest to jakiś dramatyczny spadek.

To dlatego, że pracodawcy muszą płacić więcej polskim pracownikom?

Pewnie trochę tak, ale nadal jesteśmy dużo tańsi niż Zachód. Jeśli chodzi o inwestycje, nie widzę więc większych zagrożeń. Polska jest dalej krajem atrakcyjnym, bo dysponujemy wykształconą i zmotywowaną, ale wciąż relatywnie tanią siłą roboczą.

Poza tym my tu naprawdę ciężko pracujemy i nie protestujemy. Kto pamięta ostatni strajk generalny w Polsce, a w Belgii tego typu protesty zdarzają się regularnie, ostatnie tego typu wydarzenie miało miejsce 13 lutego br., kraj niemal stanął.

Niemcy jeśli już pracują dłużej niż wynosi ich standardowy wymiar czasu pracy, nie chcą w zamian pieniędzy, tylko dodatkowych dni wolnych. A przeciętny Polak weźmie pieniądze i jeszcze spyta, kiedy może przyjść do pracy następnym razem.

I będziemy nadal zasuwać. Taki los kraju na dorobku.

*Doktor Piotr Maszczyk, adiunkt w Katedrze Ekonomii II Kolegium Gospodarki Światowej Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Wykładowca na studiach licencjackich, magisterskich, podyplomowych i doktoranckich. Autor i współautor ponad 30 artykułów i opracowań naukowych.

[1] Wszystkie dane dla roku 2014.

;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze