0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ed JONES / AFPEd JONES / AFP

Na 77. urodziny, które obchodził 14 czerwca, Donald Trump dostał niecodzienny prezent – 37 zarzutów federalnych, które postawiono mu kilka dni wcześniej. Dzień przed swoimi urodzinami stawił się w sądzie, gdzie nie przyznał się do winy. W kwietniu tego roku stał się pierwszym eksprezydentem w historii USA, który otrzymał zarzuty karne – kiedy prokurator w Nowym Jorku postawił mu 34 zarzuty fałszowania dokumentów biznesowych w celu oszukania wyborców. Chodziło – przypomnijmy – o 130 tysięcy dolarów zapłaconych za milczenie byłej kochance Trumpa, Stormy Daniels. Teraz Donald Trump stał się też pierwszym byłym prezydentem, któremu zarzuca się złamanie prawa federalnego.

Wielką nowinę ogłosił sam Trump: 8 czerwca, na swoim medium społecznościowym Truth Social. Od tego czasu bombarduje odbiorców wiadomościami, w których obrzuca Demokratów, administrację Bidena i specjalnego prokuratora Jacka Smitha najrozmaitszymi epitetami. „Pomyleńcy”, „radykałowie”, „bandziory”, „dziwolągi” to tylko niektóre z nich.

Z powszechnie dostępnego aktu oskarżenia dowiedzieliśmy się, że aż 31 zarzutów dotyczy przechowywania informacji dotyczących bezpieczeństwa państwa, kolejne trzy – ukrywania dokumentów lub odmowy ich wydania śledczym federalnym, dwa – składania fałszywych oświadczeń dotyczących tych dokumentów, a jeden – utrudniania pracy wymiarowi sprawiedliwości. Swoje działania Trump miał koordynować ze swoim osobistym asystentem, Waltem Nauta, któremu postawiono sześć zarzutów.

Gdyby ława przysięgłych uznała byłego prezydenta winnym, a sąd wymierzył mu maksymalny wymiar kary,

Trump mógłby zostać skazany nawet na… kilkaset lat, bo każdy z zarzutów bezprawnego przechowywania informacji dotyczących bezpieczeństwa zagrożony jest do 10 lat więzienia.

Żeby było zabawniej: przepisy te zaostrzono za czasów prezydentury Trumpa, który w kampanii głośno zapowiadał, że będzie w tych sprawach zasadniczy. Chodziło o to, żeby odróżnić się od swojej konkurentki – Hillary Clinton, która jako sekretarzyni stanu miała w sposób nieodpowiedzialny korzystać z prywatnego serwera do załatwiania spraw służbowych. „W mojej administracji będziemy kategorycznie ścigać wszystkich za złamanie przepisów dotyczących tajnych informacji. Nikt nie może być ponad prawem!”, grzmiał Trump w 2016 roku.

Teraz broni się jednak zawzięcie i – jak zawsze – przez atak, a swoją obronę opiera na kilku twierdzeniach:

  • że to Joe Biden postawił mu zarzuty, żeby pozbyć się przeciwnika politycznego;
  • że jego sprawa nie różni się niczym od spraw dotyczących tajnych dokumentów znalezionych w prywatnych domach byłego wiceprezydenta Mike’a Pence i samego Joego Bidena;
  • że zarzuty są wyssane z palca – i tu wchodzi cały szereg wyjaśnień, nierzadko sprzecznych. Trump raz twierdzi, że miał prawo przetrzymywać te dokumenty, kiedy indziej, że nie zdawał sobie sprawy iż są to materiały tajne, a nawet, że żadnych tajnych materiałów nie miał, bo je odtajnił jeszcze jako prezydent, do czego rzekomo również miał prawo;

Przyjrzyjmy się po kolei tym argumentom.

Przeczytaj także:

Kto kogo oskarża?

We wtorek, 13 czerwca, po tym jak w sądzie w Miami zostały mu oficjalnie postawione zarzuty, Trump wrócił do swojej posiadłości w New Jersey, gdzie powiedział: „Joe Biden na zawsze zostanie zapamiętany nie tylko jako najbardziej skorumpowany prezydent w historii naszego kraju, ale być może, co ważniejsze, jako prezydent, który wraz z bandą swoich najbliższych zbirów, odmieńców i marksistów próbował zniszczyć amerykańską demokrację!”.

Trump twierdzi, że właśnie obserwujemy prewencyjną ingerencję w wybory, a Biden za pomocą wymiaru sprawiedliwości chce wyeliminować swojego najgroźniejszego przeciwnika politycznego.

Ile w tym prawdy? Bardzo niewiele.

Kiedy Archiwa Narodowe (National Archives and Records Administration, NARA) zorientowały się że były prezydent nielegalnie przetrzymuje w swojej rezydencji Mar-a-Lago wyniesione z Białego Domu tajne dokumenty, a po wielokrotnych prośbach o ich wydanie wciąż odmawiał, zawiadomiły Departament Sprawiedliwości. Jego szef, czyli prokurator generalny jest wprawdzie podwładnym prezydenta (odpowiednikiem ministra sprawiedliwości), ale sprawę prowadzi nie Biden, ani nawet nie prokurator generalny, tylko specjalny, niezależny śledczy – Jack Smith.

Stawiając zarzuty w tej bezprecedensowej sprawie Smith wiele ryzykuje – jeśli przegra, będzie nie tylko obiektem nienawiści i pogardy dla zwolenników Trumpa, ale też skompromituje się jako śledczy. Nie ryzykowałby tego, gdyby miał słabe dowody. Przede wszystkim jednak zgromadzony materiał dowodowy musiał przekonać przysięgłych na Florydzie, bowiem to oni – tzw. wielka ława przysięgłych – uznali, że są podstawy do postawienia zarzutów Donaldowi Trumpowi.

Różne standardy dla różnych polityków

Jest prawdą, że Biden również nielegalnie przetrzymywał tajne dokumenty: w swoim biurze oraz w garażu swojego domu. Dla wyjaśnienia tej sprawy prokurator generalny również powołał specjalnego śledczego, ale na tym podobieństwa się kończą i zaczynają różnice. A te dotyczą między innymi ilości materiałów. U Trumpa znaleziono łącznie kilkaset dokumentów o różnym oznaczeniu tajności, co sugeruje, że raczej nie znalazły się w jego domu przypadkowo, nie „zawieruszyły się” między innymi dokumentami.

Odmienne były także reakcje obu prezydentów.

Po tym jak współpracownicy Bidena znaleźli dokumenty, sami poinformowali o tym Archiwa Państwowe. Trump mimo wielokrotnych napomnień ze strony Archiwów, najpierw odmawiał wydania dokumentów, a następnie twierdził, że wszystko oddał. Dopiero wtedy, kiedy ustalono, że nie jest to prawda, w sprawę zaangażowano FBI.

Wtedy prawnicy Trumpa oddali kolejne dokumenty i oświadczyli, że więcej dokumentów nie mają. I znów okazała się to nieprawdą, więc skończyło decyzją o wydaniu nakazu przeszukania Mar-a-Lago, do którego doszło w sierpniu 2022 roku. Przypomnijmy tylko, że Trump opuścił Biały Dom w styczniu roku 2021, a zatem czasu na oddanie dokumentów miał aż nadto.

W przypadku Bidena także doszło do przeszukania jego posiadłości, ale stało się to za zgodą prezydenta, a nie wskutek nakazu sądowego. Prawnicy i komentatorzy zgodnie podkreślają, że gdyby Trump zrobił to samo i po upomnieniu natychmiast oddał wszystkie dokumenty – również nie usłyszałby zarzutów. Żaden z 37 zarzutów, jakie usłyszał, nie dotyczy dokumentów, które jego prawnicy oddali wcześniej – wyłącznie tych, które znalazło FBI.

Trump nie zrobił nic złego?

W akcie oskarżenia czytamy, że były prezydent nielegalnie przechowywał „dokumenty dotyczące programów nuklearnych Stanów Zjednoczonych; potencjalnej podatności Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników na atak militarny; oraz planów ewentualnego odwetu w odpowiedzi na atak ze strony obcego państwa”. Wiemy też, że były tam mapy wojskowe oraz plany ewentualnego ataku na Iran. Brzmi to poważnie, ale może Trump faktycznie – jak niekiedy twierdzi – nie zdawał sobie sprawy z tego, co ma w domu lub – jak twierdzi w innym razem – dokumenty nie były wcale tajne, bo on miał prawo do ich odtajnienia bez żadnej formalnej procedury, ot tak, zwykłym stwierdzeniem lub nawet myślą.

Ujawnione przez Smitha materiały podważają tę sprzeczną wewnętrznie linię obrony, a do najmocniejszych dowodów należą słowa… samego Trumpa. Na nagraniu dźwiękowym z posiadłości Trumpa w New Jersey z lipca 2021 roku były prezydent chwali się dwóm dziennikarzom, że ma tajne dokumenty. Na nagraniu słychać podobno, jak pokazuje im materiały dotyczące ewentualnego ataku na Iran, mówi, że zostały przygotowane przez wojsko i przyznaje, że są tajne. „Tajne. To są tajne informacje. Spójrzcie, spójrzcie tylko na to. To zostało przygotowane przez wojsko i przekazane mi”. W innym miejscu dodaje: „Jako prezydent mogłem to odtajnić, ale teraz nie mogę”.

Jeśli tak faktycznie było, to Trump doskonale zdawał sobie sprawę, że ma w swoim posiadaniu tajne informacje i że – wbrew zapewnieniom – nie odtajnił ich w czasie prezydentury. I że nie tylko nie zwraca ich odpowiednim instytucjom, ale jeszcze pokazuje osobom do tego nieuprawnionym.

Prokurator Smith dysponuje też notatkami Evana Corcorana, jednego z prawników Trumpa, zatrudnionego właśnie do sprawy dokumentów w czasie, gdy ich zwrotu domagały się agencje rządowe. Corcoran stał się świadkiem i nie mógł zasłonić się tajemnicą adwokacką, kiedy okazało się, że mógł pomagać w popełnieniu przestępstwa.

W trakcie zeznań Corcoran stwierdził między innymi, że podczas rozmowy o tym, co zrobić z pewną partią dokumentów, Trump miał zasugerować, by Corcoran przejrzał je w hotelu i „wyciągnął” cokolwiek, co mogłoby być dla Trumpa kompromitujące. Miał przy tej okazji wykonać gest sugerujący wyciąganie dokumentu i pozbywanie się go. Nie trzeba oczywiście dodawać, że w ten sposób namawiał Corcorana do popełnienia przestępstwa. Innym razem pytał go, co by było, gdyby w odpowiedzi na wezwanie służb do wydania dokumentów, skłamali i oświadczyli, że ich po prostu nie mają.

Były prezydent okłamywał także swoich prawników.

Współpracownicy Trumpa mieli ukrywać dokumenty nie tylko przed śledczymi, ale m.in. także przed Corcoranem. Kiedy prawnicy byłego prezydenta zapewniali NARA, że więcej dokumentów w Mar-a-Lago nie ma, być może wierzyli, że mówią prawdę. Jednak były prezydent – zdaniem prokuratora specjalnego Smitha – doskonale zdawał sobie sprawę, że nie oddał wszystkiego. „To moje pudła i nie chcę, żeby ktokolwiek je przeglądał. Nie chcę”, mówił Trump Corcoranowi.

Z aktu oskarżenia wiemy też, że pudła były przechowywane niestarannie, w najrozmaitszych miejscach, m.in. w łazience przy sali bankietowej w Mar-a-Lago. Świadczą o tym nie tylko zdjęcia, ale i wiadomości wymieniane pomiędzy pracownikami Trumpa. Kiedy jeden zapytał drugiego, gdzie może przenieść pudła, dostał odpowiedź, że „jest jeszcze trochę miejsca pod prysznicem, tam gdzie są jego inne rzeczy”. Na fotografiach dołączonych do aktu oskarżenia widzimy pudła ustawione w łazience, wokół toalety i obok niej.

Akt oskarżenia nie wyjaśnia motywów, jakimi kierował się Trump zabierając tajne dokumenty. Czy chciał je sprzedać? Czy wykorzystać do wywierania wpływu? A może po prostu uznał, że skoro pokazywano mu je, kiedy był prezydentem, to należą do niego i może je zabrać? To oczywiście ciekawe pytania, ale z punktu widzenia aktu oskarżenia mają drugorzędne znaczenie – ważne, że przetrzymywał je świadomie.

Czy to koniec Trumpa?

Krótko mówiąc, nie. Prokurator specjalny chce szybkiego procesu, ale to nie będzie proste. Obrona może skutecznie przedłużać postępowanie, co leży w interesie byłego prezydenta. Przede wszystkim dlatego, że mobilizuje wyborców i to nie tylko do oddania głosu, ale – co równie ważne – do wsparcia Trumpa finansowo. Pierwszy mail z prośbą o datki nawiązujący do tej sprawy ekipa Trumpa wysłała po niecałej godzinie od kiedy poinformowano go, że został postawiony w stan oskarżenia. Wiadomość zaczynała się od słów: „Na naszych oczach republika UMIERA!”.

Obrona może kwestionować też sposób pozyskania dowodów, a w związku z tym ich dopuszczalność w procesie. Sędzia z kolei może swobodnie sterować harmonogramem prac. Warto też dodać, że sędzia Aileen Cannon, którą przydzielono do tego procesu, została na swoje stanowisko nominowana przez Trumpa i już wcześniej wydawała w tej sprawie decyzje korzystne dla byłego prezydenta (odwracane następnie przez sąd wyższej instancji).

Wreszcie do ewentualnego skazania potrzebna jest zgoda wszystkich członków ławy przysięgłych.

Wystarczy jeden głos sprzeciwu, by cały proces zakończył się ślepą uliczką. A na Florydzie znacznie łatwiej o wylosowanie do grona ławników stronnika Trumpa, niż np. w stołecznym Waszyngtonie, gdzie Joe Biden otrzymał w ostatnich wyborach prezydenckich ponad 92 proc. głosów. Już samo to pokazuje, że Departament Stanu i Joe Biden nie „uwzięli się” na Trumpa, bo gdyby tak było, to nie wybrano by na miejsce procesu Florydę – i zadbano by innego sędziego, niż nominatka Trumpa.

Trump może więc nie tylko uniknąć wyroku skazującego, ale jeszcze skorzystać na procesie, bowiem po raz kolejny skupi na sobie uwagę mediów.

A jego partyjni konkurenci już przyznają mu rację, twierdzą, że stał się ofiarą upolitycznionego wymiaru sprawiedliwości. I jedyne co do tej pory obiecują, to jego „odpolitycznienie” oraz uniewinnienie samego Trumpa – jeśli sami trafią do Białego Domu. Ale przecież to samo może obiecać sam Trump. Już zapowiedział, że jak tylko zostanie prezydentem mianuje właściwego prokuratora specjalnego, który rozliczy „mafijną rodzinę Bidenów”, nie krył się też z tym, że może ułaskawić samego siebie. Jaki więc miałby być powód, żeby głosować na jednego z jego licznych konkurentów z Partii Republikańskiej? Jak na razie, poza byłym gubernatorem New Jersey Chrisem Christie oraz Asą Hutchinsonem, byłym gubernatorem Arkansas, żaden z Republikanów nie skrytykował Trumpa w związku z tą sprawą. Nie słyszeli Państwo o tych kandydatach? No właśnie…

Problem jest zresztą szerszy i polega na tym, że Republikanie widzą wroga już nie tylko w Partii Demokratycznej, lecz w państwie jako takim – chcą likwidować, rozliczać, odcinać finansowanie całym instytucjom, na czele z FBI i innymi służbami. A to oznacza, że nawet jeśli w najbliższych wyborach pokonają Demokratów, wróg nie zniknie. Będzie nim tzw. deep state, państwo w państwie.

Konsekwencje dla Bidena

Obecny prezydent na razie milczy i trzeba mieć nadzieję, że to się nie zmieni. Biden powinien trzymać się od prowadzonego śledztwa jak najdalej, żeby nie dawać oponentom jakichkolwiek podejrzeń o upolitycznienie wymiaru sprawiedliwości. Czy cała sprawa pomoże politycznie? Jeśli przyczyni się do wygranej Trumpa w republikańskich prawyborach, to zapewne tak. To tylko pozorny paradoks: Trump jest wprawdzie najmocniejszym kandydatem w prawyborach Partii Republikańskiej, ale zarazem najłatwiejszym do pokonania przez Bidena w wyborach powszechnych, a to ze względu na mobilizację, jaką wywołuje wśród elektoratu Partii Demokratycznej i wyborców niezależnych.

Niektórzy wzywają jednak Bidena do aktywności. W gazecie „Washington Post” w gościnnym artykule dwójka analityków z konserwatywnego think-tanku American Enterprise Institute twierdzi, na przykład, że Biden powinien Trumpa ułaskawić – i to jeszcze przed skazaniem. Przekonują, że dzięki temu wytrąciłby Republikanom argument o upolitycznionym aparacie państwa, który uwziął się na konserwatystów. Naszym zdaniem taka argumentacja jest skrajnie naiwna. Gdyby Biden prewencyjnie ułaskawił swojego poprzednika, ten powiedziałby, że to, po prostu, potwierdzenie jego niewinności. „Dowody były tak słabe, że nawet skorumpowany Biden nie mógł ciągnąć dłużej tego cyrku”. A wśród Demokratów taka decyzja Bidena wywołałaby wściekłość i – z całą pewnością – demobilizację w listopadowych wyborach.

Wszystko wskazuje więc na to, że dopóki to Partia Republikańska nie uzna, że czas już porzucić kandydata, który nie tylko nie wygrywa kolejnych wyborów, ale obarcza ją kolejnymi problemami, dopóty nic się nie zmieni. Republikanom pozostaje w tej sytuacji życzyć tylko jednego – politycznej odwagi. Bo tej im w ostatnich latach bardzo brakuje.

;

Udostępnij:

Łukasz Pawlowski

Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.

Piotr Tarczyński

Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"

Komentarze