0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Materiały dystrybutoraMateriały dystrybuto...

Trudno w Polsce znaleźć kogoś, kto nie zna żadnej części „Shreka”, amerykańskiej antybaśni o zielonym, gburowatym ogrze. W nagraniu dubbingu według tłumaczenia Bartosza Wierzbięty, wzięła udział plejada polskich gwiazd. Osoby, które brały udział w tej produkcji wspominają ją jako nieustającą burzę mózgów z udziałem aktorów, autora tekstu i reżyserki Joanny Wizmur. Chodziło o to, by wszystko pasowało do oryginału, a równocześnie odnosiło się do polskiej kultury.

- Mieliśmy dobry zespół i dużo szczęścia. Udało nam się tego nie zepsuć – mówi dziś sam Wierzbięta, jeden z nielicznych polskich dialogistów, których nazwisko pojawia się czasami na filmowych afiszach.

Podkreśla, że sam „Shrek” był wówczas fenomenem – pierwsza duża, mainstreamowa produkcja, równocześnie dla dzieci i dorosłych, zrobiona z rozmachem i z potężną akcją promocyjną. Dlatego trudno się dziwić temu, że wszystkim utkwił mocno w pamięci.

– Szanse na to, żeby dzisiaj powstało coś takiego, nie są duże. W Stanach nie powstają już tak oryginalne scenariusze, a na udźwiękowienie nie ma tyle czasu. Coraz więcej energii musimy wkładać w samą organizację pracy – konstatuje dialogistka Alicja Roethel, autorka tekstów dubbingowych do wielu filmów i seriali.

Podobnego zdania jest aktorka i reżyserka dubbingowa Elżbieta Futera-Jędrzejewska. Jej głos też pewnie słyszał w Polsce każdy. Od dwudziestu lat mówi nim kaczka Daisy, dziewczyna Kaczora Donalda. A tylko jedna z wielu dubbingowych ról Jędrzejewskiej.

– Najprostsza odpowiedź na pytanie „dlaczego”, brzmi „pieniądze”. A raczej to, że dla filmowych gigantów artyści: aktorzy, reżyserzy, realizatorzy, dialogiści, czas – to już tylko koszt. Koszty zaś się optymalizuje – podsumowuje gorzko.

Ideał? Wyeliminować czynnik ludzki

Optymalizacja odbywa się na każdym etapie. Alicja Roethel kilka lat temu tłumaczyła animowany serial „BoJack Horseman”, historię o aktorze alkoholiku, próbującym odzyskać sławę. W jednej ze scen ktoś z wytwórni skanował głównego bohatera, tłumacząc mu, że kiedy ten już zupełnie przegra ze swoimi słabościami, wytwórnia nie będzie stratna, bo użyje jego komputerowej wizualizacji.

– Pamiętam, jak się z tego skanowania wtedy śmiałam, że to absurdalne. Teraz nie jest mi do śmiechu, bo to już rzeczywistość – mówi dialogistka.

W Stanach Zjednoczonych, statystów w jednej z hollywoodzkich produkcji ostatnio nie tylko bez ostrzeżenia zeskanowano, ale też zachęcano do zrzeczenia się praw do wizerunku. Zaniepokojonym tłumaczono, że to na potrzeby tego jednego filmu, ale zrzeczenie było bezterminowe.

W Polsce o skanowaniu sylwetek aktorów na razie nie słychać. Ale głosy już się skanuje. Algorytmy sztucznej inteligencji są na tyle zaawansowane, że potrafią na takiej bazie stworzyć nie tylko dialogi, ale nawet piosenki.

– Jeden z kolegów sprzedał swój głos. Jest teraz w reklamach, wszędzie. Ja słyszę, kiedy mówi on, a kiedy komputer, ale dla nieosłuchanej osoby pewnie nie ma różnicy – opowiada Elżbieta Jędrzejewska.

Twórcy mają wrażenie, że gdyby istniała taka możliwość, producenci i studia bardzo chętnie pozbyliby się, albo przynajmniej ograniczyli do minimum, udział człowieka w tłumaczeniu filmów. W środowisku słychać o zaawansowanych pracach nad aplikacją, która najpierw tłumaczyłaby tekst maszynowo, a potem umożliwiała aktorowi nagranie kwestii w domu. Reżyser zajmowałby się tylko złożeniem ich w całość.

– Na to, jak te kwestie zostaną zagrane, reżyser nie miałby już wpływu. To zabiłoby dialog. Ale pozwoliło oszczędzić, eliminując dialogistę i realizatora – wyjaśnia Elżbieta Jędrzejewska.

Tyle że tworzenie dobrych dialogów to nie mechaniczne tłumaczenie z obcego języka.

– O tak, czasami pada teraz w studio: „O matko, ktoś to chyba do translatora wrzucił”. To się od razu czuje, taki tekst zupełnie nie leży aktorom, ciężko go dobrze zagrać – mówi Jarosław Boberek, aktor filmowy i dubbingowy. Lista postaci, jakim użyczał głosu, liczy pewnie kilkaset pozycji – Juliana, króla lemurów z Madagaskaru, też pewnie znają w Polsce wszyscy.

Dubbing to sztuka

Sami dialogiści podkreślają, że dobry tekst to fundament, na którym reżyser, aktorzy i realizatorzy budują całą resztę. I że najlepszy nawet zespół kiepskiego tekstu nie uratuje. Nie chodzi wyłącznie o trudne kwestie techniczne – tekst musi mieć nie tylko odpowiednią długość, ale również dopasowane, jak się to branżowo określa, „kłapy”. Kiedy postać otwiera usta, by powiedzieć samogłoskę, to analogicznie powinno być w tłumaczeniu. Ideałem jest sytuacja, w której widz nie widzi, że oryginał został stworzony w innym języku, bo wszystko pasuje.

– Po to nad tym siedzimy, żeby to się układało w przekonującą całość, było naturalne, miało sens, kontekst zrozumiały w odmiennej od oryginału kulturze. No i żeby dało się to sprawnie zagrać i nagrać – podkreśla Roethel.

Do tego potrzeba kreatywności, umiejętności szybkiego kojarzenia, kapitału kulturowego i zaangażowania. I talentu. Oraz dużego doświadczenia i znajomości procedur towarzyszących produkcji.

– Tak, jesteśmy twórcami. Praca aktorów, reżyserów i dialogistów to praca artystyczna – podkreśla Bartosz Wierzbięta.

Dlatego aktywnych dialogistów dubbingowych w całej Polsce jest może kilkudziesięciu.

Analogicznie z aktorami dubbingowymi, to też bardzo wymagający zawód. Trzeba umieć wyrazić emocje samym głosem, bez mimiki, gestu, gry ciała.

– Sztuka, trudna i wyczerpująca, również fizycznie. Żeby to zrobić dobrze, potrzeba czasu, dobrego tekstu, atmosfery, współpracy – wylicza Elżbieta Jędrzejewska.

Ale czas kosztuje, więc coraz częściej zdarzają się sytuacje, w których aktor dostaje sto wersów do zagrania w pół godziny.

– Trzeba grać a vista, od ręki, nie ma czasu na myślenie, interpretację, nawet na oddech – mówi aktorka.

Przedstawiciele branży mówią też o uberyzacji zawodu. Autorów tekstów, aktorów, reżyserów czy realizatorów coraz częściej traktuje się jak kierowców parataksówek. Pracodawcy straszą ich, że są kosztem i że łatwo ich zastąpić. A to, co robią, nie jest twórcze.

Większe zyski, niższe płace

Czyli słyszą to samo, co scenarzyści i aktorzy z Hollywood. Chociaż zyski branży filmowej wciąż rosną, nie przekłada się to na wynagrodzenia osób, bez których filmy by nie powstały. W powszechnym odbiorze pracujący w branży są zwykle milionerami, w praktyce jednak takie pieniądze dostają nieliczni.

Scenariusze zagranicznych filmów i seriali, które w Polsce oglądamy chociażby na platformach streamingowych, często tworzą łączone dla optymalizacji kosztów, kiepsko opłacane zespoły. Laury zgarnia showrunner, szef takiego zespołu, chociaż większość dzieła wymyślają ludzie pozostający w cieniu i traktowani jak robotnicy przy taśmie montażowej.

Kwestia płac, organizacji pracy, rosnących wymagań i presji czasowej, to główne powody strajku scenarzystów, który wybuchł za oceanem w maju. Po kilku tygodniach do protestu dołączyli aktorzy. Na prawie pół roku wstrzymano produkcje filmowe i telewizyjne. Szefowie koncernów powtarzali, że strajkujących wystarczy przegłodzić. I że widzowie tego nie odczują, bo wytwórnie mają wystarczający na długo zapas produkcji. Jednak scenarzyści wygrali – strajk zakończył się 9 października podpisaniem trzyletniego kontraktu z głównymi studiami.

– Do deklaracji o zapasie produkcji podchodziłabym ostrożnie. Nowych filmów i seriali do tłumaczenia jest wyraźnie mniej, to efekt zarówno pandemii, jak i trwającego za oceanem strajku. A problemy, jakie stoją za tym protestem, można przenieść na polskie realia jeden do jednego – mówi Alicja Roethel.

Wspomina, że kiedy dwie dekady wstecz zaczynała pracę w branży, by zarobić średnią krajową, musiała przetłumaczyć dwa i pół odcinka standardowej produkcji, nieco ponad sześćdziesiąt minut filmu. Dzisiaj osiem, dziewięć odcinków.

– Tymczasem doba wciąż ma tylko dwadzieścia cztery godziny – zauważa.

– Albo szybko, albo dobrze. Prawda jest taka, że teraz zarabiamy dużo mniej niż dwadzieścia lat temu – dodaje Bartosz Wierzbięta.

Przeczytaj także:

Gotowanie dubbingowej żaby

Problem nabrzmiewał długo, przyspieszając po tym, jak na polski rynek weszły platformy streamingowe, na czele z największą – Netflixem. Na początku każdy każde studio chciało mieć je w swoim portfolio. Trudno oprzeć się magii firmy, która ma swój własny przycisk na telewizyjnym pilocie. Konkurencja była spora, zaczęła się więc walka na zbijanie kosztów.

– Studia stały się zakładnikami układu, w który same weszły. Proponowały klientowi coraz więcej za coraz mniej. Równocześnie trudno już była działać na rynku, nie mogąc się pochwalić pracą dla platform – wspomina jeden z aktorów z branży. Woli pozostać anonimowy.

Problemem była też niska jakość materiałów roboczych i chaos z terminami. W efekcie cięcie kosztów. A najłatwiej ciąć na samym dole.

Czasem ktoś nieśmiało protestował. Ale zwykle sam i po cichu.

– To było bardzo niespójne środowisko. Rozczłonkowane, każdy ciągnął w swoją stronę, każdy wiedział najlepiej. Artyści – przyznaje Jarosław Boberek.

Poza tym cała branża dubbingowa w Polsce liczy kilkaset osób, rynek jest więc płytki. Wszyscy pracują w tych samych miejscach – studiów udźwiękawiających jest niewiele. Jeśli ktoś się wychylił, wszyscy od razu wiedzieli, że został przez pracodawcę skarcony.

Kwestionowanie kompetencji czy podważanie wartości twórców to tylko niektóre z metod „wychowawczych”, dość powszechnych w środowiskach twórczych.

– Kiedy zaczynała się rozmowa o pieniądzach, zazwyczaj słyszeliśmy, że to nie jest dobry moment, że kryzys, że przecież jesteśmy przyjaciółmi, że jedziemy na jednym wózku. I żebyśmy się zrzeszyli – relacjonuje jeden z tłumaczy. On też nie chce podawać nazwiska.

Bitwa pod recepcją

Dwa lata temu powstał w końcu Związek Zawodowy Twórców Dubbingu. Należy do niego większość zajmujących się tym w Polsce osób. Podzielony jest na sekcje: aktorską, literacką, reżyserską i dźwiękową.

– Uznaliśmy, że jeśli mamy cokolwiek zmienić, musimy się zjednoczyć – mówi Elżbieta Jędrzejewska, która razem z Alicją Roethel wchodzi w skład kilkuosobowego zarządu związku.

Szybko się okazało, że studiom zależy głównie na zachowaniu status quo. Długo trudno było o porozumienie.

– Słyszeliśmy, że mamy rozmawiać z koncernami. Tymczasem z punktu widzenia producenta filmu nie jesteśmy stroną umowy. Kontrakty podpisuje ze studiem – podkreśla jeden z tłumaczy.

I wyjaśnia, że studia często podpisują umowy w ciemno, „paczkami” po kilkanaście, kilkadziesiąt produkcji. To zapewnia im ciągłość pracy, równocześnie jednak sprawia, że nie wiedzą, do czego się zobowiązały. Coraz częściej się zdarza, że na przykład zamiast standardowych produkcji, „paczka” zawiera trudne do przekładu, mocno osadzone w obcej kulturze, filmy i seriale. Takie wymagają od twórców znacznie większej wiedzy i kreatywności, a ich przygotowanie jest bardziej czasochłonne. Tymczasem pieniądze, za jakie zobowiązało się to zrobić studio i z których wynagradza twórców, pozostają takie same.

Mimo początkowych trudności, po kilkumiesięcznych przepychankach ze studiami związek odniósł pewien sukces. Stawki nieco wzrosły. Związek przyjął też cennik, określający nie tylko minimalne wynagrodzenia za poszczególne rodzaje prac, ale w ogóle je systematyzujący. Większość studiów, szczególnie tych większych, cennik honoruje.

– Na podwyżki czekaliśmy ponad dwadzieścia lat, a kiedy je w końcu wywalczyliśmy, to natychmiast zjadła je inflacja. Więc obecnie, jeśli chodzi o kwestie płacowe, jesteśmy w punkcie wyjścia, czyli na początku lat dwutysięcznych – wylicza Roethel.

Ponadto nie obyło się bez kosztów.

– Ze strony studiów padają teksty, jak w Stanach. O tych, którzy walczą o swoje prawa: „jak bieda zajrzy do gara, to przyjdzie do roboty”. Albo osoby, dla których nagle nie ma zleceń – relacjonuje anonimowo kolejny związkowiec.

Zjednoczenie środowiska daje jednak efekty, jak podczas słynnej w środowisku „bitwy pod recepcją”. Tuż po nowym roku na aktorów, którzy w jednym studiu mieli nagrywać „gwary”, czyli zbiorową scenę w tle, czekały umowy ze stawkami. Starymi, spoza cennika. Aktorzy umowy demonstracyjnie podarli i wyszli.

Studio tłumaczyło, że doszło do nieporozumienia, ktoś nie dopilnował. Nowe umowy zawierały już stawki związkowe.

– Osiągnęliśmy jakieś sukcesy, pojawia się światło w tunelu. Słomek w pęczku nikt nie złamie – mówi Jarosław Boberek.

Ale mimo pozytywnych zmian, problemów które się nawarstwiły przez dekady, jest wciąż bardzo wiele. Wielu z nich nie da się rozwiązać wyłącznie rozmowami z pracodawcą.

Premier na skinienie koncernów

Bartosz Wierzbięta przypomina, że zazwyczaj twórcy nie mają etatów. Zlecenia są nieregularne – po lepszych okresach przychodzą gorsze. Tych, szczególnie ostatnio, jest więcej. Z danych zebranych przez rząd wynika, że większość twórców w Polsce zarabia poniżej średniej krajowej, jedna trzecia poniżej minimum socjalnego. Dubbingowcy mają więc podobny problem jak inni artyści – kwestię zabezpieczenia przyszłości; często nie stać ich nawet na odprowadzanie składek emerytalnych.

Problem miała częściowo rozwiązać ustawa o artystach zawodowych, rozszerzająca tzw. opłatę reprograficzną. Chodzi o pieniądze pobierane od producentów sprzętu elektronicznego. Ustawa miała objąć również smartfony i komputery, nośniki, na których odbiorcy odtwarzają wytwarzane przez artystów treści. Przepis leży w sejmowej zamrażarce, gdzie trafił m.in. z powodu sprzeciwu walczącego o reelekcję prezydenta Dudy.

Hasło „nie dla nowych podatków” – chociaż nawet sam rząd powtarza, że nie chodzi o podatek – okazało się chwytliwym sloganem wyborczym.

Do zamrażarki trafiła też niedawno nowelizacja ustawy o prawie autorskim. Chodziło m.in. o uregulowanie kwestii tantiem za odtwarzanie dzieł na platformach streamingowych i implementowanie do polskiego porządku prawnego przyjętych kilka lat temu unijnych regulacji.

- W tej chwili w Polsce jedni zaczynają płacić, a inni wciąż nie. Umowy z każdą platformą są negocjowane osobno – mówi Alicja Roethel.

Podkreśla, że o ile w przypadku produkcji kinowych dane dotyczące liczby wyświetleń są zazwyczaj jawne, to akurat platformy pilnie ich strzegą. Trudno się więc dowiedzieć, ile razy wykorzystano konkretne dzieło i jakie tantiemy należałby się jego twórcom.

Elżbieta Jędrzejewska dodaje, że projekt przeszedł całą drogę legislacyjną, artyści spotykali się z członkami rządu i parlamentarzystami. Kilka miesięcy temu wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze.

– Wtedy do Polski przyjechał szef Netflixa, bez żadnego trybu spotkał się z premierem i sprawa umarła – opisuje obrazowo się jeden ze związkowców.

Ten projekt również trafił do zamrażarki.

– Władze, które powinny dbać o interesy polskich obywateli, zupełnie je pominęły. Ważniejsze okazały się zyski ponadnarodowych korporacji – dodaje Bartosz Wierzbięta.

– Polska sama ustawiła się w roli kolonii. Trzeci świat dubbingu. Od lat zresztą za tę samą pracę wytwórnie często płacą Polakom znacznie mniej, niż w krajach zachodniej Europy – podsumowuje Elżbieta Jędrzejewska.

Podkreśla, że sytuacja wokół nowelizacji ustawy o prawie autorskim podcięła skrzydła środowisku. Okazało się bowiem, że cała procedura parlamentarna przestaje mieć znaczenie wobec spotkania szefa rządu z prezesem prywatnej firmy. Znaczenia nie miało nawet to, że za opóźnienie wdrożenia unijnej dyrektywy polscy obywatele płacą od dwóch lat 13700 euro dziennie.

Prawo nie nadąża za rzeczywistością. I cwaniactwem

Te wydarzenia nie natchnęły branży optymizmem. A są i inne kwestie do rozwiązania. Np. zagrożenia płynące z szybkiego rozwoju sztucznej inteligencji. Chociaż sami twórcy wolą używać określenia „generatory treści”, bo trudno mówić o tym, że AI coś wymyśla.

- AI dużo i ładnie obiecuje, ale to co tworzy, jest puste. Tu więc na razie nie widzę dużego zagrożenia. Ale mogę sobie wyobrazić sytuację, w której producent przedstawi ramowy pomysł scenariusza zaproponowany przez AI, który do wypełnienia, jako podwykonawcy bez praw autorskich, dostaną ludzie – mówi o jednym z potencjalnych problemów Bartosz Wierzbięta. Od razu jednak zastrzega, że sprawa byłaby trudna do uregulowania.

Podobnie jak zakaz wykorzystywania, bez zgody osoby, treści wygenerowanych komputerowo na bazie jej głosu czy wizerunku.

Kolejną kwestią jest anonimowość twórców. Niektóre stacje telewizyjne w ogóle ucinają tyłówki, czyli napisy emitowane po produkcji. Inne ją przyspieszają albo puszczają tylko na pół ekranu. Trochę inaczej, ale nie lepiej, wygląda to przy części filmów kinowych.

- Zdarza się tak, że nie ma nas w tyłówce filmu, który udźwiękowiliśmy. Słyszymy, że stanowi ona integralną część dzieła i ingerencja w nią stanowiłaby naruszenie praw jego autorów – mówi Jarosław Boberek.

To wyjaśnienie niespecjalnie go przekonuje. Przywołuje przykłady konkretnych studiów, które nie mają z tym problemu. I np. francuskiego reżysera Luca Bessona, przygotowującego dla poszczególnych krajów plansze z miejscem na obsadę i twórców dubbingu. Analogicznie robi Disney.

- Można też po prostu dołożyć dodatkową planszę po produkcji – dodaje Bartosz Wierzbięta.

Podkreśla, że pozornie drobna rzecz utrudnia budowanie własnej marki. A to dla artysty istotny kapitał, zapewniający chociażby kolejne zlecenia.

- Tu chodzi też o szacunek do widza i swego rodzaju patriotyzm. Dany film nie przyszedł w takiej formie ze Stanów, dla polskiego widza przygotowali go w Polsce konkretni, polscy artyści – podsumowuje inny z twórców.

Dubbing to też kultura

Ustawa o ochronie języka polskiego, w odróżnieniu od analogicznych aktów prawnych we Włoszech czy Niemczech, nie nakazuje lokalizować wszystkich zagranicznych produkcji. I nie ma też – jak przyznają sami twórcy – dużych szans na jej wprowadzenie. Po prostu brak takich tradycji. Chociaż dubbing staje się coraz bardziej popularny.

- Mam wrażenie, że napisy rozpraszają uwagę wielu widzów, odrywając ich od akcji na ekranie – ocenia jeden z tłumaczy.

Tymczasem filmy i seriale to teraz główny nośnik szeroko pojętej kultury, którą należałoby chronić.

- Jeśli opracowania polskich wersji będą niskiej jakości, będzie to wpływać na język, jakim się posługujemy. Szczególnie że większość z tego, co jest w Polsce udźwiękowiane, to produkcje dla dzieci i młodzieży – podkreśla Alicja Roethel.

W ostatecznym rozrachunku na sporach między producentami, studiami a twórcami obrywa widz, dostając gorszy produkt. Państwo, pochylając się nad problemem, pomogłoby chronić polską kulturę i język. Co się dzieje, gdy takiej ochrony nie ma, pokazuje przykład jednej z popularnych w Polsce amerykańskich platform streamingowych. Ma ona w swojej bibliotece wiele kiepskich, niskobudżetowych produkcji, a ich opracowanie na polski rynek jest jeszcze gorsze. Napisy to czasami zlepek przypadkowych słów, trudno powiedzieć, czy dzieło człowieka, czy aplikacji. Zamiast lektora, syntezator głosów „Iwona”. Inna platforma czasami nie daje w ogóle polskich wersji językowych, chociaż pobiera w Polsce abonament.

Kolejna z tłumaczek podkreśla, że generalnie jakość produkcji filmowych spada. Że i w tym wypadku widać tę najgorszą twarz kapitalizmu – pogoń za zyskiem za wszelką cenę.

- Rządzą księgowi. Jeśli księgowym wyjdzie, że z dużej liczby kiepskich produkcji będzie więcej pieniędzy, to będzie ich więcej. Jak z maksymalizacją produkcji rolnej. Liczą się tylko kwintale ziemniaka z hektara – mówi. Ale jej zdaniem i tu państwo może coś zrobić:

- Niech to przynajmniej będzie zlokalizowane po polsku, zgodnie z regułami języka.

Podkreśla też rolę widzów – to od nich w znacznej mierze zależy to, co będą oglądać. Mają w ręku różne narzędzia: od formularzy do zgłaszania błędów, poprzez wysyłanie maili, które czasami wywołują reakcję, aż po krok ostateczny, rezygnację z abonamentu.

Branża walczy o prawa pracowników

Generalnie, zdaniem twórców dubbingu, ta branża w Polsce przeżywa bardzo głęboki kryzys. Jakość produkcji wyraźnie spada, państwo nie broni swoich obywateli i własnej kultury.

A ci, bez których dubbingu nie będzie – sami twórcy – są pod ścianą.

- Pracownik idealny to taki ledwo utrzymujący się na powierzchni. Jeszcze nie umiera z głodu, ale łatwo go szantażować brakiem miski ryżu. Sęk w tym, że wielu z nas jest już poza tą granicą, nie są w stanie utrzymać się z tej pracy – mówi kolejny z tłumaczy.

Podkreśla, że opowieść o tysiącach młodych, chcących wejść do zawodu, jaką często posługują się studia, to pobożne życzenia. Inny dodaje, że polski rynek nie jest tu wyjątkowy. Z problemami współczesnego świata mierzą się już wspomniani scenarzyści i aktorzy ze Stanów, ale też branża dubbingowa w całej Unii. Z międzynarodowymi gigantami o swoje prawa walczą twórcy z Czech, Francji, Niemiec czy Włoch.

I właśnie na tych ostatnich polscy związkowcy patrzą uważnie. Po trwającym kilka miesięcy strajku generalnym całej włoskiej branży dubbingowej, udało jej się zmusić tamtejsze studia do rozmów.

– Strajk to radykalny krok, ostateczność. Nadal liczymy na to, że w Polsce jest jeszcze przestrzeń by usiąść wspólnie, pod patronatem, albo przynajmniej przy zainteresowaniu państwa, do rozmów. Skorzystają na tym wszyscy. A najbardziej widz – podsumowują członkowie Związku Zawodowego Twórców Dubbingu.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;
Jakub Medek

Polski dziennikarz radiowy i prasowy czeskiego pochodzenia. Obecnie związany z radiem TOK FM, wcześniej z Gazetą Wyborczą. Specjalizuje się m.in. w prawach człowieka, migracji oraz z racji wykształcenia i miejsca zamieszkania (Podlasie), w ochronie przyrody. Ale najchętniej przybliża -m.in. w podcaście Czechostacja - polskim czytelnikom i słuchaczom to, co dzieje się w jego ojczystych stronach, czyli na południe od Sudetów i Tatr.

Komentarze