0:000:00

0:00

Prawa autorskie: il. Mateusz Mirys / OKO.pressil. Mateusz Mirys / ...

Sofia chce rozprawić się z wojną. Marzy o Nerfie, zabawkowym, automatycznym pistolecie elektrycznym, bo on na pewno z wojną sobie poradzi. Wojnę zostawiła w Charkowie, ale tu w Lublinie czasem sobie o niej przypomina. Krzyczy i płacze przez sen, a rano nie umie o tym opowiedzieć.

Bywa, że wojna „odwiedza” ją za dnia. Na dźwięk samolotu Sofia nieufnie patrzy w niebo, ma gęsią skórką. Kiedy wyje karetka, radiowóz albo straży pożarnej, biegnie do Anny i rzuca się w ramiona. W sylwestrową noc ze snu wyrwały ją sztuczne ognie. – Anna, wojna, wojna tu przyszła! Uratuj mnie! – krzyczała.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Piosenka o Charkowie

Odwiedzam je na szóstym piętrze lubelskiego akademika przerobionego na ośrodek dla uchodźców z Ukrainy. Anna idzie do kuchni parzyć kawę. Zostaję z Sofią. Ma dziewięć lat, właśnie wróciła ze szkoły i kończy jeść kaszę. Uważnie przygląda mi się zza kolorowych okularów. Podaję jej rękę na powitanie, a ona nie puszcza mojego palca.

– Trochę się ciebie wstydzę – mówi. – Chwilę cię potrzymam, dobra?

W Polsce mieszkają od marca 2022 roku. Przyjechały pociągiem ewakuacyjnym, w specjalnym wagonie, który wiózł tylko jedenaścioro dzieci z niepełnosprawnością i opiekunów. Już się jakoś ułożyły, trochę nawet przywykły, ale nie potrafią poradzić sobie z tęsknotą. Sofia powtarza, że chce do domu i śpiewa piosenkę o Charkowie:

„Eto lubimyj gorod Charkow,

eto lubimyj gorod nasz,

gorod kotoryj serdcem

ty nikogda nie predasz”.

Anna wie, że za szybko do niego nie wrócą. Nie mają do czego.

Sofia budzi się na wojnie

W nocy z 23 na 24 lutego 2022 roku Anna nie mogła spać. Przekręcała się z boku na bok na szpitalnym łóżku i myślała o rehabilitacji Sofii. Właśnie skończyły dwutygodniowy turnus w hospicjum dla dzieci paliatywnych w 5. Szpitalu w Charkowie. Anna cieszyła się, że były wolne łóżka i mogły zostać kilka dni dużej. Rehabilitacja pomagała Sofii: więcej i lepiej mówiła, stawała się coraz sprawniejsza.

Problemy zaczęły się, kiedy skończyła trzy latka. Najpierw przyszła diagnoza – wodogłowie. A zaraz potem – guz mózgu, który uciska nerw wzroku. Operować, rehabilitować i się modlić.

– I wyjechać ze Słowiańska, bo zostać tam z taką diagnozą, znaczyło skazać ją na śmierć – wspomina Anna. – Potem na nowo uczyć ją siadać, pełzać i chodzić.

Anna zna Sofię od urodzenia. To córka jej siostrzenicy, która zaszła w ciążę przez przypadek, za kilka groszy, gdzieś w miejskiej saunie.

Miała dopiero dziewiętnaście lat, bardziej rwała się do świata niż do pieluch. Sofia nie miała jeszcze roczku, kiedy matka zrzekła się do niej praw notarialnie, przekazała pod opiekę swojej babci i ruszyła na podbój barów Petersburga w poszukiwaniu lepszego życia.

– Taka sama jak jej matka, a moja siostra – mówi Anna. – Kilka lat przed urodzinami Sofii zabili ją koledzy od butelki, ale wcześniej też porzuciła swoje córki.

Kiedy Sofia zachorowała, Anna zrezygnowała z pracy, spakowała walizkę i ruszyła z dziewczynką do Charkowa. Biologiczna matka tylko raz odwiedziła ją w szpitalu, potem słuch o niej zaginął.

Tej nocy nie tylko sprawy Sofii spędzały Annie sen z powiek. Rosyjskie wojska grupowały się na granicach i choć media twierdziły, że wszystko jest pod kontrolą, Anna nie mogła spać. Razem z innymi matkami z turnusu uspokajały się nawzajem, że

„To niemożliwe, Putin nie aż tak szalony. Raszka przecież nie pójdzie na Charków".

(Raszka. Rosyjka. Tak w całym postsowiecie mówi się na Rosję. Zdrobniale, nie do końca poważnie, ale jednak z niepokojem).

Wstała przed piątą, chwilę później usłyszała pierwszy wybuch. Działała jak automat. Już to przerabiała w 2014 roku, kiedy Rosjanie weszli na Donbas.

Ubrać się.

Obudzić Sofię.

Trzymać się z dala od okien.

Zejść na dół.

Ustawić się między ścianami.

Obudziła matki w innych salach i dziękowała Bogu, że udało się przedłużyć pobyt w hospicjum, bo wojna zastałaby ją na ósmym piętrze wieżowca osiedla Saltiwka, które rozgromili Rosjanie. Jej mieszkanie po ataku wymaga generalnego remontu.

Przeczytaj także:

Bomby i karaoke

Hospicjum i Neurologiczno-Psychiatryczny Szpital dla Dzieci nr 5 w Charkowie odwiedzamy w lutym, kilka dni przed rocznicą ataku Rosji na Ukrainę. Jest po godz. 16:00, wszystkie procedury już się zakończyły, więc Wladliena Wiktoriwna Salnikowa, dyrektorka medyczna i Tetiana Michajliwna Prichodko, główna lekarka szpitala, mają dla nas więcej czasu.

Działają od początku 2018 roku i mogą na raz przyjąć dwudziestu pacjentów do osiemnastego roku życia. Chwalą się salami przystosowanymi dla osób z niepełnosprawnościami, łazienkami z wszelkimi udogodnieniami, podjazdami, windą i miejscem odpoczynku dla rodziców.

– Mamy tu wszystko w wysokim standardzie, ale na 24 lutego nie byliśmy gotowi – mówi Wladliena Wiktoriwna Salnikowa. – Nie mieliśmy ani schronu, ani generatora, który udźwignąłby cały szpital. Było kilka małych, ale nie dawały rady, a my nie umiałyśmy ich uruchomić. Nie było żadnego mężczyzny do pomocy, tylko stróż, który bał się wychylić z budki.

Pierwszego dnia udawały przed dziećmi, że nic się nie stało.

Na pytania o wybuchy, odpowiadały, że to salwa honorowa. Zabarykadowane okna nazywały nową zabawą.

W końcu urządziły im karaoke, przykleiły do twarzy uśmiechy, a w środku umierały ze strachu.

– Na początku było tutaj osiemnaścioro dzieci z różnym stadium niepełnosprawności, do tego osiemnaście matek i personel hospicjum – wspomina Tetiana Michajliwna. – Wszyscy upchnęliśmy się w korytarzu, między ścianami, jak najdalej od okien. Myślałyśmy, że to potrwa maksimum tydzień. Mamy przecież XXI wiek, więc jaka wojna!

Nie było prądu, zapasu wody, jedzenia.

Do 24 lutego szpital obsługiwała firma cateringowa, ale kiedy Rosjanie zaczęli ostrzał, wszystko stanęło w miejscu.

– Po ulicach jeżdżą czołgi i BTR-y. Nie wiadomo kto jest kim. Nie działa transport miejski, za przejazd taksówką trzeba płacić jak za bilet lotniczy. Nad głową latają samoloty, a rakiety walą w miasto jak oszalałe. Zamknięte sklepy, apteki, a my już od trzeciego dnia mamy u siebie sześćdziesiąt osób i prawie nic do jedzenia – wspomina Tetiana Michajliwna.

Trzy marchewki

Matki ściągnęły do hospicjum swoje pozostałe dzieci, które czekały w domach. Zadzwoniła z płaczem Nona, matka trzynastoletniej Daszy, podopiecznej hospicjum, błagając o miejsce dla niej i starszego syna. Przerażona babuszka z sąsiedztwa przyszła z psem i kotem.

– Napisałyśmy na facebooku, że potrzebujemy pomocy – mówi Tetiana Michajliwna i odpala filmik w telefonie. Widzę mężczyznę, który pod ostrym ostrzałem przeszedł do nich kilka kilometrów i przyniósł w plecaku jedzenie. Widzę, jak wyciąga z niego kilogram ryżu, pół paczki makaronu, sól, cukier, kompot i czekoladę. Mówi: „Nic więcej nie miałem”.

Tetiana Michajliwna chowa telefon do białego fartucha i ociera mokre oczy. Ja też.

– Sąsiadka z bloku obok przyniosła nam woreczek z zamrożonymi pielmieniami własnej roboty i dwa słoiki dżemu.

Był też starszy pan, który przyniósł trzy marchewki i pięć ziemniaków. Chciał się podzielić tym, co miał.

Chleb zaczęli rozwozić kilka dni później, pojawili się też wolontariusze z pomocą humanitarną. Jak przyjechali, to rzucaliśmy się im na szyję.

Byli jak z innego świata, gdyby nie oni, umarlibyśmy z głodu.

Hasło: Diadija Wania

– W dom obok uderzyła rakieta. Odłamki poleciały na szpital, cały budynek zadrżał w posadach. Trudno było uspokoić dzieci – wspomina Wladliena Wiktoriwna. – Podjęłyśmy decyzję, że musimy ewakuować pacjentów.

Była połowa marca, w szpitalu nie było ani prądu, ani wody, ani ogrzewania. A łączność raz się pojawiała i na kilka godzin ginęła. Departament zdrowia w Charkowie już zbombardowali, ciężko było skontaktować się z kimś decyzyjnym.

– No i nikt też nie chciał brać odpowiedzialności – mówi Tetiana Michajliwna. – Każdą decyzję podejmowałyśmy same. Udało mi się dodzwonić do departamentu. Powiedziałam, że sytuacja jest krytyczna, a nam skończyła się już odwaga. Poprosiłam o zgodę na ewakuację.

Powiedzieli, dobrze, Tetiano Michjliwna, ewakuujcie się, ale nie wiemy jak wam pomóc.

Udało mi się zdobyć namiar na szefa SBU. Powiedziałam, że ewakuować musimy się na wczoraj i jeśli trzeba, mogę przed nim klęknąć, byleby nam pomógł.

Dał dwie godziny na przygotowanie się do podróży. Grekokatolicka cerkiew zorganizowała transport na dworzec kolejowy, dała leki i suchy prowiant.

Przed wyjazdem dyrektorki zaprosiły wszystkich do stołu. Wystawiły owoce, słodycze i butelkę szampana. Wszyscy płakali.

– Jechaliśmy konwojem dziesięciu busów, jeden za drugim – wspomina Tetiana Michajliwna.

– Matki tego nie wiedziały, ale dogadaliśmy się, że jeśli w jakiś uderzy rakieta, reszta jedzie dalej.

Anna wspomina, że jeden wybuch był tuż za konwojem, drugi obok.

– Ale najgorsze było to, co widziałyśmy za oknami marszrutek. Do 17 marca nie wychylałyśmy nosa z hospicjum, a łączność była słaba, więc zdjęcia czy filmiki kiepsko się ładowały. A tu nagle widzimy rozwalone miasto. Puste i ciemne. Wtedy do mnie dotarło, że to, co się działo osiem lat wcześniej w Słowiańsku, to była ledwie zabawa w porównaniu z tym, co Rosjanie robili w Charkowie.

Dworzec oblegał spanikowany tłum. Dla jedenaściorga dzieci, opiekunów, rodzin i personelu medycznego przygotowano oddzielny wagon. Stał na bocznicy, żeby nie drażnić tych, dla których nie starczyło miejsc w pociągu ewakuacyjnym.

– Wszystko pozamykane, dziki tłum dookoła, panika – wspomina Tetiana Michajliwna. – W końcu udało mi się skontaktować z odpowiednim człowiekiem i na hasło „Diadija Wania” zapakowali nas do wagonu, zamknęli na głucho, zasłonili okna i kazali czekać.

Przez was ta wojna!

Ruszyli po czterech godzinach, nikt nie wiedział dokąd.

– Strach był paraliżujący – wspomina Nona, z którą także spotykam się w lubelskim akademiku. – Jechałam z Daszą i starszym synem. Daszka na szczęście niewiele z tego wszystkiego rozumiała, ale Bohdan był spięty, choć udawał twardego.

Najpierw powiedzieli im, że wysadzą wszystkich w Połtawie, ale tam każdy musi sobie radzić na własną rękę.

– A jak masz sobie radzić? – mówi Nona. – Dziecko z porażeniem, które nie mówi i ledwo chodzi. Masz jakiś bagaż, trochę pieniędzy, ale co dalej? Wszystko niepewne i straszne. W końcu dojechaliśmy do Kijowa. Tam czekanie kilka godzin, w niepewności. Nie wiesz, czy uderzą w dworzec, czy nie. W Buczy już działa się tragedia, choć jej skali nawet nie mogliśmy sobie wyobrazić. Na rzece Irpień nie było już mostu. Nikt nas o niczym nie informował.

– Jak masz zdrowe dziecko, to też się boisz, ale dziecku z niepełnosprawnością nie wytłumaczysz, ani nie uspokoisz tak łatwo – mówi Anna.

W końcu ruszyli i po trzydziestu godzinach dotarli do Lwowa. Czekały na nich miejsca w szpitalu i nienawistne spojrzenia rodaków z zachodniej Ukrainy. Anna i Nona prosto w oczy słyszały:

„Tak wam dobrze!”, „Ponajechali!”, „To wszystko wasza wina!”, „Przez was ta wojna!”,

„My swój Lwów wymodliliśmy, a was Bóg ukarał!”.

– Kawalerki we Lwowie chodziły po 40 tysięcy hrywien (4,5 tys. złotych) – wkurza się Nona. – Oni wynajmowali Ukraińcom ze wschodu kraju swoje mieszkania po takich cenach, a sami jechali do Polski, żeby wyłudzić pieniądze na uchodźców.

Wot, krasiwo zażyli – komentuje Anna. – W Ukrainie zarabiali na nas, a w Polsce na was. Wstyd mi za nich przed Polakami.

Swoi

Po czterech dniach podstawili dla całej charkowskiej grupy autobus do Polski. Szpital wysłał z nimi dwie lwowskie pielęgniarki.

– Całą drogę nas straszyły Polakami – mówi Nona. – Że w Polsce nie leczy się dzieci z niepełnosprawnościami. Że nie walczy się o ich życie. Że wieziemy je na pewną śmierć.

– I że będziecie na nas pluć, bo mówimy po rosyjsku, a wy nienawidzicie Ruskich – mówi Anna. – Myślę, że w tym autobusie każdy się was bał.

Na granicy stali pięć godzin. Każda przerażona o los swojego dziecka w obcym kraju.

– A po polskiej stronie przeżyłyśmy szok – ze łzami w oczach wspomina Anna. – Dzieci z najcięższymi niepełnosprawnościami od razu zabrały helikoptery, a na resztę czekał profesjonalny transport medyczny. Zawieźli nas do lubelskiego centrum rehabilitacji.

– Przyjechałyśmy późno, koło godz. 22:00 – mówi Nona. – I wtedy kolejny szok. Czekał na nas pełen personel i cała dyrekcja ośrodka. Był już przygotowany ciepły posiłek, łóżka, łazienki. Sprawdzili stan dzieci i dali dwa dni na odpoczynek po trudnej drodze. Potem zajęli się formalnościami i diagnozami. A my się tak bałyśmy przez te opowieści lwowskich pielęgniarek.

– Nie wiem, dlaczego zachód Ukrainy tak nas nienawidzi. Czasem tak sobie myślę, czy rzeczywiście powinnam oceniać Raszkę, skoro swoi traktują mnie jak zdrajczynię? – mówi Anna.

Miś-pułapka

17 marca, po odwiezieniu ludzi na dworzec, Tetiana Michajiłwna po raz pierwszy od ataku Rosji na Ukrainę poszła do domu. Tylko na kilka godzin, potem znów zamknęła się w hospicjum na prawie dwa miesiące.

Zaczęli budować schron. Ryli ziemię pod budynkiem, pogłębiali przestrzeń pod murami. Charkowska fabryka kartonu zbudowała im kartonowe łóżka i taborety. Były lekkie, więc każdy mógł je przenieść w razie alarmu przeciwlotniczego w bezpieczne miejsce.

– O pomoc prosiłyśmy, gdzie się dało – mówi Tetiana Michajliwna. – USA wysłało nam dziewięć przesyłek z lekami, dotarły tylko dwie, ale zawsze coś. UNICEF podarował nam duży generator, więc jesteśmy już zabezpieczone. Mamy też zapasy wody.

– No i w końcu mamy schron – wtóruje Wladliena Wiktoriwna.

Schodzimy do piwnicy wąskimi schodami. W głównej sali ściany są kolorowe, śmieją się z nich słonie, prężą flamingi, machają palcem myszki. Gdyby nie niski sufit, brak okien i plakat ostrzegawczy z misiem-pułapką (ot, zwykły miś, ale kiedy go złapiesz, wylatujesz w powietrze), wszystko wyglądałoby na zwykłą salę szpitalną.

Na wojnie nic nie jest jednoznaczne, więc trzeba na nią wyczulić wszystkich, rodziców, zwłaszcza dzieci. Nauczyć je braku zaufania, objaśnić kto jest wrogiem, pokazać niebezpieczeństwa. Nie podnoś pluszaka leżącego na ulicy. Ma mrugająca diodę, jakieś przewody? Dzwoń pod 101.

– Schron udało się wyryć w sierpniu, teraz spędzamy tu każdą noc, bo nocą ostrzałów jest więcej – mówi Wladliena Wiktoriwna. – W ciągu dnia, podczas alarmu przeciwlotniczego, też można zejść do schronu, ale to zależy od decyzji rodziców.

Od lutego zeszłego roku pracy mają coraz więcej. Nawet nie myślą o wyjeździe z Ukrainy.

– Jest coraz więcej depresji, ataków padaczki, moczenia się nie tylko nocą – mówi Tetiana Michajliwna. – Niektóre dzieci na dźwięk syreny odruchowo chowają się pod stół, inne krzyczą tak, że nie można ich uspokoić. Nie da się już ukrywać przed nimi wojny, choć nie wszystkie rozumieją, co to znaczy. Wojna jest dla nich abstrakcją. To widać na rysunkach.

Stoimy w sali, w której najczęściej odbywają się zajęcia z arteterapii. Okna nie są już zasłonięte dyktą, ale mocno poklejone taśmą samoprzylepną, by w razie uderzenia nie wypadły z nich szyby i nikogo nie pokaleczyły. Wiszą na nich dziecięce obrazki. Samoloty zrzucają bomby, są czołgi, rozwalone bloki. Są też ukraińskie flagi i misie-pułapki.

Na dwóch filarach sali do arteterapii studenci Akademii Sztuk Pięknych na krótko przed wojną ułożyli mozaikę. Napisali na niej „za mir”.

Syn osiwiał

Anna i Nona uczą się w Polsce cierpliwości. Muszą czekać na wszystko: na świadczenia, na badania, na powrót do domu. Szesnastoletni syn Nony osiwiał i całkiem niedawno przyznał się matce, że nigdy w życiu się tak nie bał.

– Gdyby nie Daszka, na pewno nigdzie bym nie wyjechała – mówi Nona. – Jestem na walizkach, na chwilę. Wcale nie planuję tu swojego życia. Nie umiem tego zrobić. Chcę do domu. Nieważne jak tam będzie po wojnie. Dom to dom.

– Też się czuję, jakbym zasiedziała się u kogoś w gościach – mówi Anna. – Nie żyję dla siebie, bo jestem tu dla Sofii. Taka forma przetrwalnikowa. Nie wyjechałabym, gdyby nie to, że ona jest dzieckiem z niepełnosprawnością.

W 2014 roku nie uciekłam ze Słowiańska, choć moje dziecko miało czternaście lat. A dziś mam 47 lat i czuję się jak staruszka. Donbas dodał mi 10 lat, sytuacja z Sofią kolejną dekadę, a to, co się wydarzyło po 24 lutego, chyba dorzuciło 20.

Za dużo jak na jednego człowieka. Za dużo.

Sofia poszła do pierwszej klasy Szkoły Specjalnej nr 53 dla Dzieci Upośledzonych Umysłowo w Stopniu Umiarkowanym i Znacznym, w której uczy się polskiego. Próbuję z nią rozmawiać. Wszystko rozumie, ale odpowiada mi po rosyjsku. Na pytanie, dlaczego, odpowiada: „no bo tam się urodziłam”.

Gdzieś między zabawą a rehabilitacją tęskni za Charkowem i podśpiewuje pod nosem:

„eto lubimyj gorod Charkow,

eto lubimyj gorod nasz...

– Jeszcze musimy wytrzymać – mówi Anna do Sofii. – Jeszcze musimy.

Tekst powstał we współpracy ze Stanisławem Brudnochem z Fundacji HumanDoc. Za pomoc dziękuję Tetianie Gridzie, psycholożce z Charkowa.

;

Udostępnij:

Stasia Budzisz

Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).  

Komentarze