Spotykam babuszkę, która lewą ręką szuka jedzenia w śmietniku. Prawą złamała, przedzierając się przez gruzy. Nie wiedziała, że w szkole można zjeść obiad i wypić herbatę. Skąd miała wiedzieć? Przyjaciółka z sąsiedztwa spłonęła żywcem, młodzi się porozjeżdżali, telewizor nie działa
Na zdjęciu: Charków, spalone stragany na targowisku.
Julija Fiedanina nigdy nie marzyła o karierze w charkowskim metrze. Jako dziecko chciała zostać weterynarką. Na Akademię Kolejową namówił ją tata, który całe życie przepracował na lotnisku jako technik łączności. „Cokolwiek by się nie działo, w transporcie potrzebni będą ludzie” – radził dziewczynce.
Trzydziestotrzyletnia dziś Julija uważa swoją pracę za prezent od losu. Dzięki niej miała okazję ochronić siebie, bliskich i mieszkańców swojej dzielnicy przed najgorszym.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Dwudziestego czwartego lutego Julija przybiegła do pracy wcześniej niż zwykle. Rosyjskie czołgi wjechały na obwodnicę Charkowa, kilka kilometrów od jej bloku. Na stacji metra Bohaterów Pracy tłoczyli się już ludzie, wygnani z domów przez pierwsze ostrzały. Dobrze wiedzieli, dokąd iść – poradzieckie metro jest głębokie, miało przecież chronić przed amerykańskimi bombami.
Julija przestraszyła się, kiedy zrozumiała, że jest za ten tłumek odpowiedzialna. Na naczalnicę stacji awansowała zaledwie półtora roku wcześniej, a nagle przyszło jej zarządzać schronem.
Na szczęście mogła liczyć na wsparcie zespołu, jak podkreśla kilkukrotnie z magnetycznym uśmiechem.
Armia kasjerek, sprzątaczek i dyżurnych ruchu udostępniła gościom stacji swoje toalety i czajniki.
Na chłodne, marmurowe posadzki wytaszczyła dodatkowe ławki. Ruch pociągów wstrzymano; w wagonie na jednym z torów powstał kącik dla mam z dziećmi i staruszków. Na drugi dzień pod czujnym okiem Lenina wyrzeźbionego w wysokiej ścianie peronu mieszkało już ponad dwa tysiące ludzi. Plus psy, koty, króliki, szynszyle, papugi, żółwie i koronawirus.
– Zwierzęta zachowywały się lepiej niż niektórzy ludzie – wspomina Julia. – Nie walczyły ze sobą o jedzenie czy wygodniejsze miejsce. Nie narzekały.
Z czasem życie na stacji stało się przyjemniejsze. Posadzkę wyścieliły koce, filtry ułatwiły dostęp do wody pitnej, a wolontariusze zajęli się dziećmi. Serhij Żadan śpiewa o tych ostatnich w wojennej piosence „Metro”, że dzieliły się na zagniewane i wesołe.
Tunelami docierała pomoc z innych stacji: mikrofalówki, namioty, nawet pampersy dla psów. W ciągu dnia właściciele wychodzili z nimi na spacer, ale o osiemnastej, wraz z nastaniem godziny policyjnej, służby zamykały żelazne wrota stacji
Tunele metra posłużyły też ewakuacji. Pracownicy stacji odprowadzali nimi chętnych na dworzec kolejowy po drugiej stronie miasta. Julija szacuje, że taka podróż z dziećmi i torbami trwała trzy-cztery godziny.
Dziewczyna nie opuściła stacji przez półtora miesiąca, nie licząc przebieżki po sweter i skarpetki pierwszego dnia wojny. Kiedy wreszcie wyszła na powierzchnię, zobaczyła poskręcane pręty dawnych stoisk targowych. W oknach wielu budynków nie było szyb, na ulicach panowały pustki i cisza, a wieczorami – zupełna ciemność. Coś niezwykłego dla Sałtwiki, dzielnicy, która przed wojną była domem dla pół miliona ludzi.
Sałtiwka, przed wojną zwana częściej – z rosyjska – Sałtowką, to jedno z największych blokowisk byłego ZSRR. – Charkowianie zawsze konkurowali o to, czyja dzielnica jest najgorsza. My, wychowani na Sałtiwce, byliśmy zdania, że nasza – śmieje się Mykoła Kołomiec, nauczyciel plastyki, który zajmował się dziećmi w metrze.
W najntisach to „na tym rajonie” najłatwiej było paść ofiarą gop-stopu, czyli po polsku – zostać skrojonym.
Julija ujmuje to inaczej: mówi o Sałtiwce, że była żywym mrowiskiem. Wprowadziła się tu jako dorosła kobieta, ale w dzieciństwie odwiedzała babcię.
Dziś znowu mieszka w swoim domu, podobnie jak mniej więcej połowa jej sąsiadów. Odkąd ukraińskie wojsko odepchnęło Rosjan od Charkowa, nalotów jest zdecydowanie mniej. Metro znów kursuje, jednak na uboczu stacji w turystycznych namiotach wciąż nocuje kilkadziesiąt osób. Stracili swoje mieszkania albo wciąż boją się do nich wracać.
Wojna nauczyła Juliję cieszyć się drobiazgami. – Że oddycham świeżym powietrzem, chodzę do supermarketu, spędzam czas z rodzicami. Że targ przed naszą stacją znowu działa.
Mróz przyozdobił żelazne ruiny długimi soplami. Na wpół spalonym targowisku funkcjonuje jedna trzecia biznesów. W osmolonych wnękach można kupić ciepłe skarpety, butle gazowe czy powerbanki. Jakiś pan bez ustanku sprawdza, czy sprzedawane przez niego długopisy działają.
W sklepie spożywczym naprzeciw poznaję Marinę, wesołą czterdziestoparolatkę, która stoi przy barowym stoliku z puszką z napisem „wymiana walut”. Cieszy się na frazę „z Polski”, syna wysłała na studia do Gdańska, jeszcze przed wojną. Jej kantor spłonął w marcowym ataku rakiet; ona, na szczęście, była wtedy w metrze. A teraz dogadała się z sąsiadami, na razie handluje u nich. – Uwielbiam Sałtiwkę. To miejsce, gdzie można mieszkać i świetnie się bawić.
Na drzwiach ocalałych budek i boksów policja nakleiła pieczęcie, które pomagają rozpoznać wizytę szabrowników. Właściciele wielu interesów powyjeżdżali. W rozległej hali kwiatowej działa tylko jedno stoisko. Zagaduję młodą sprzedawczynię, jakie kwiaty są teraz najpopularniejsze. – Takie na cmentarz – odpowiada cicho i wpatruje się w przestrzeń pustym wzrokiem. Panuje ciemność. – A światło nam włączają i wyłączają, włączają i wyłączają.
Im głębiej w Sałtiwkę, tym więcej nieobecnych twarzy. Wędrują wzdłuż szczerbatych wieżowców z baniakami wody i humanitarką. Bloki są osmolone i zadrapane odłamkami, niektórym brakuje frontowych płyt.
Czyjeś zamarznięte kuchnie i sypialnie można podglądać jak w domku dla lalek.
W przyblokowych ogródkach walają się pluszaki, blaszane puszki na przyprawy, a nawet drewniane narty. Może spadły z balkonem, a może ktoś je wyniósł na opał. Północna Sałtwika to wymarzony plener dla miłośników dark tourism, po polsku zwanej niekiedy turystyką śmierci.
„Mgliście pamiętam, jak wyglądała Daleka Dupa przed apokalipsą. Nie nazywała się wtedy Dupą, a po prostu Sałtowką. A potem spuchły szkaradne grzyby wybuchów, zleciały pełne dorosłej podłości dziecięce bombki, a chmura chemicznej trucizny ze zniszczonych czołgów pokryła całą dzielnicę” – czytam w opublikowanej ćwierć wieku temu powieści science-fiction ukraińskich autorów, zatytułowanej „Musimy tu żyć”. Henry Lion Oldie – bo tak brzmi ich wspólny pseudonim literacki – pomylił się w jednym. Rosja nie użyła tu broni chemicznej. Jeszcze.
Mimo to na ulicach Sałtiwki panuje względny ruch. Asfalt jest w niezłym stanie, pomijając wojenne rany; gruz uprzątnięto. Robotnicy wyciągają z samochodów płyty OSB, gazownicy tną rury.
– Kiedyś irytowały mnie dźwięki remontu, a teraz dzięki nim chce się żyć – mówi Larysa.
Krzepka emerytka nabiera wodę ze źródełka do kanistra. Blackouty nie robią na niej wrażenia. – Wiosną wody i prądu nie mieliśmy wcale, a teraz już przywrócili w całym naszym bloku. Wiem, bo myśmy się na Sałtiwce znów wszyscy poznali. Jak w pierwszych latach, za Sojuza.
Swoją drogą, bloki na sałtwiwskim osiedlu nr 522 według planu miały układać się z lotu ptaka w kształt liter CCCP. Powstały trzy litery C i pionowa belka „P”, bloki „C” dogęszczono w poprzek kolejnymi budynkami. W efekcie na satelitarnej mapie Sałtiwki widać odwrócony znak „6661”.
W oddali słychać dwa wybuchy, a dopiero po nich – syrenę. W Charkowie ta kolejność zdarza się często, bo granica z Rosją jest zaledwie 40 kilometrów stąd. Do lotu zrywają się sałtiwskie ptaki, ale na przechodniach nie robi to już wrażenia. – Teraz biją po elektrowniach, po ciepłowniach – wyjaśnia Larysa. – Kiedy strzelali w nasze mieszkania, spaliśmy w piwnicy, do metra z Północnej Sałtiwki jest za daleko. A moje sąsiadki zamieszkały w szkole.
Odwiedzam pobliskie gimnazjum przy ulicy Budowniczych Metra. Snuję się jego pustymi korytarzami, okna zabite wiórowymi płytami, z tabliczek przyklejonych do ściany poznaję ukraińskie zwroty, przyglądam się podręcznikom porzuconym w szatni. – Od początku wojny dzieci uczą się wyłącznie online – wyjaśnia dyrektorka gimnazjum, Ołeksandra Andrijiwna Utkyna. – A od niedawna w naszej szkole funkcjonuje „punkt niezłomności”.
Pani dyrektor pokazuje ozdobioną bajkowym planem miasta suterenę, w której można ogrzać się blaszanym piecykiem, podładować telefon, zagotować wrzątek czy skorzystać z internetu. Piętro niżej, w piwnicy, przez pół roku żyli ludzie. W huku artyleryjskich ostrzałów ciężko było spać. Tłumaczyła wówczas swoim uczniom, że na świecie zawsze były wojny, że najeźdźcy przyszli na naszą ziemię, ale nasi żołnierze na sto procent ją obronią. Że należy uzbroić się w cierpliwość i niczego się nie bać.
W drzwiach pojawia się dwójka trzydziestolatków z sąsiedztwa. Pytają, czy można tu dostać żywność, odzież, szkło?
– Mieszkacie na osiedlu Północna-2? Idźcie na Serdiuka 44, tam mają dużo humanitarki – odpowiada Ołeksandra Andrijiwna.
– No, nie tak znowu dużo, a spróbuj tam kogoś znaleźć… – złości się dziewczyna w drzwiach. – Ja już tam parę razy zachodziłam.
– Kurczę, właśnie tam byłem i odesłali mnie do szkoły – mówi grzecznie mężczyzna. – Chciałbym pomóc sąsiadce. Przyszedł mróz, a dziewczyna nie ma w domu okien. A jeszcze pod trójką jest taka babuszka…
– Za szkłem każą chodzić do administracji – wtrąca się dziewczyna ironicznym głosem i zanosi kaszlem. – Dobre sobie. Jakby w administrację nie uderzyła rakieta.
– Administracja działa na Północnej-4, Walerij Jewgieniewicz przyjmuje podanie w długim bloku za supermarketem ATB, tym, co jest zamknięty – wyjaśnia Siergiej, szkolny ochroniarz. – Mają tylko dwie brygady na całą dzielnicę. Nie nadążają.
– Dzieci, rozejrzyjcie się wokół, ile się dzieje – mówi Ołeksandra Andrijiwna nauczycielskim tonem. – Dopiero co tu wróciliście, a wymagacie cudów. U nas możecie zjeść obiad. Dzisiaj były naleśniki, wcześniej kotlety rybne, nuggetsy. Do tego zupa, kakao, dobrze karmimy. Przychodźcie od jedenastej do czternastej pod główne wejście, z talerzami. A tutaj – dyrektorka wskazuje na kozę – możecie się ogrzać, mamy burżujkę. Dobra, podobno NATO-wska.
– Fajna – ocenia chłopak w drzwiach. – W mojej klatce rozpalamy na parterze podobną sztukę. Grzeje jak zła.
Jego towarzyszka znów kaszle. Jest rozdrażniona, bo w jej bloku nie ma ogrzewania ani gazu. – Przecież zanim doniosę stąd obiad do domu, to zdąży wystygnąć…
Chłopak gani ją wzrokiem, a Siergiej cierpliwie proponuje, by przyszła z termosem. Parka notuje przydatne adresy, dziękuje, do widzenia. Niestety nie zdołam ich później dogonić.
Inni mieszkańcy Sałtiwki z grubsza potwierdzają słowa szkolnego ochroniarza: służby i wolontariusze uwijają się jak mrówki, ale wyzwań jest zbyt wiele. Tylko jeden koleś narzeka, że hydraulik znowu był pijany.
Kilka bloków od szkoły spotykam babuszkę, która lewą ręką szuka jedzenia w śmietniku. Prawą złamała. Przewróciła się, mówi, przedzierając się przez gruzy. Jej mieszkanie jest całe, ale klatka schodowa pęknięta, nie ma gazu ani ogrzewania. Nie wiedziała, że w szkole można zjeść obiad i wypić ciepłą herbatę. Skąd miała wiedzieć? Jej przyjaciółka z sąsiedztwa spłonęła żywcem, młodzi się porozjeżdżali, telewizor nie działa. Dotarły do niej za to plotki, że jej blok chcą zburzyć, chociaż obiecywali, że wszystko odbudują. Nie wie, co się z nią wtedy stanie.
2 grudnia mer Charkowa Ihor Terechow wyznał na konferencji prasowej, że pięćset z uszkodzonych bloków w mieście nie zostanie przywróconych do życia. Trzysta z nich stoi na Północnej Sałtwice.
– Do każdego zniszczonego bloku wchodzą gazownicy, kominiarze, budowlańcy – wyjaśnia Wałerij Starokożew, kierowca w miejskiej spółce Charkowskie Przedsiębiorstwo Remontowo-Budowlane. – Na podstawie ich ekspertyz powstaje decyzja, czy budynek zostanie zburzony.
Nie stanie się to dziś, raczej dopiero po wojnie. Towarzyszyć ma temu budowa nowych mieszkań, ale to na razie mgliste obietnice.
Problem w tym, że w przeznaczonych „pod znos” budynkach mieszkają ludzie.
Jedni przetrwali w nich cały ten czas, drudzy wrócili z emigracji, inni właśnie wracają. Niektórzy zaczęli remontować mieszkania na własną rękę.
– Nie możemy podłączyć im ogrzewania ani gazu, jeśli naloty uszkodziły kominy i szyby wentylacyjne aż tak, że nie da się ich naprawić – wyjaśnia Wałerij. – Jedyne, co komunaliszczicy mogą dla nich zrobić, to podłączyć im prąd. Ale ciężko nim ogrzać mieszkanie, bo z powodu ostrzałów prąd płynie nieregularnie. Z myślą o mieszkańcach takich budynków przygotowujemy w całym mieście „punkty grzewcze” z piecykami.
Z Wałerijem spotykam się dzień wcześniej. Sympatyczny pięćdziesięciopięciolatek zaprasza mnie do firmowego chevroleta nivy, którym wybiera się na interwencję. 115 62 – to numer, pod którym mieszkańcy Charkowa mogą zgłosić konieczność napraw w swoim budynku. Zanim wojna dotarła do miasta, przedsiębiorstwo Wałerija zajmowało się czyszczeniem wentylacji, przeglądami dachów, naprawami placów zabaw. Pracy nie było aż tak dużo.
Po ataku Rosji w dziale Wałerija zostało dwadzieścioro ze stu czterdzieścioro pracowników. A ilość interwencji, naturalnie – wzrosła. – Przeważnie jeździmy do budynków, które ucierpiały w ostrzałach. Niekoniecznie bezpośrednio od pocisku. Fala uderzeniowa potrafi rozbić okna, uszkodzić ściany czy instalacje.
Tego poranka Wałerij rusza w drogę, by sprawdzić szczelność odbudowanej częściowo kamienicy w centrum Charkowa. Jeśli wszystko będzie w porządku, będzie można podłączyć ludziom gaz. Jednak żeby to sprawdzić – a ściślej, przeprowadzić zadymianie – w każdym z mieszkań musi stanąć jeden człowiek.
Dlatego Wałerij wiezie na miejsce akcji nawet swoją szefową, Ołenę Czubakową. Posiłki w postaci gazowników i kominiarzy zjeżdżają do centrum miasta. Niestety, gazownicy nie mogą doczekać się na tramwaj. Pewnie nie ma prądu albo brakuje wagonów, bo spora część taboru spłonęła podczas wojny. – I co zrobią, wezwą taksówkę? Nasze skromne pensje na to nie pozwalają. Na wszystkich kominiarzy przypada jeden samochód.
– Pracujemy w weekendy, zazwyczaj nie mamy świąt ani dni wolnych – dodaje Ołena. – Teraz doszła nam praca ze zrywaniem sopli. Nie wszyscy w mieście mają ogrzewanie, więc ludzie próbują ogrzać się sami. Majstrują sobie burżujki, palą nie wiadomo czym, a później wydarzają się tragedie. Niedawno byliśmy w Bałakliji koło Charkowa. Tlenkiem węgla zatruła się tam prawie cała rodzina: matka, syn i dwoje dzieci. Przeżyła tylko dziewczynka, której nie było akurat w domu.
Ołena nie myślała o tym, by opuścić Charków. Ktoś musi utrzymać dzieci, które dla bezpieczeństwa wysłała do mamy w zachodniej Ukrainie. Wałerij podobnie – dorosła córka uciekła do Niemiec, a on z żoną i rocznym synkiem został w swojej podcharkowskiej Rohani. Gdzie mieliby się podziać? Poza tym Charków to ich miasto, chcą pomóc mu stanąć na nogi. – Wojna sprowokowała nas do tego, by pilnie przykładać się do pracy.
– Znów mieszka tu milion ludzi, nawet korki się pojawiły – ciągnie Wałerij i zaznacza, że Charków ma szczęście do burmistrzów. – Niestety świateł ulicznych wciąż nie ma. Dopóki nie będę mógł wziąć dziecka i pójść z nim na spokojnie do parku, nie powiem, że wróciło do nas normalne życie.
Gazowszczików wciąż nie ma. Ołena zostaje na miejscu z resztą ekipy, będą czekać na nich dalej. Tymczasem Walerij zabiera mnie na Północną Sałtiwkę. W ostatnim roku odwiedził to miejsce setki razy. Pokazuje mi bloki, w których okna jego ekipa zastąpiła płytami OSB. Mówi, że nie da się ich nigdzie dostać. – O, a tu po bombiożce rozbieraliśmy przedszkole. Podnieśliśmy je i wrzuciliśmy na ciężarówkę, która pojechała prosto na złom.
– Ostatnio byliśmy w bloku, w którym rozleciało się całe piętro, klatka schodowa, popękały wszystkie rury. Nie ma komina, nie ma wentylacji, ale w dwóch mieszkaniach żyją ludzie. Zrobiliśmy obchód i byliśmy już pewni, że nic z tego nie będzie. Kiedy mówimy o tym mieszkańcom, wściekają się na nas, bo sąsiadom uratowali blok, a im nie.
Na Sałtiwce często słyszę: „tu jest mój dom” albo „mieszkam tu od lat osiemdziesiątych”.
Larysa nie chce słyszeć o wyprowadzce, choćby znów się waliło i paliło.
Przed wojną mieszkańcy Sałtiwki postawili na jednym z placów zabaw sielankową rzeźbę, którą charkowscy architekci krytykowali jako przejaw złego smaku. Charkowski architekt i przewodnik turystyczny Maksim Rozenfeld wrzucił niedawno zdjęcie pokiereszowanej figurki na Instagrama. Zalał ją sztorm serduszek. „Ludzie zrozumieli, jak bardzo są przywiązani do swojej dzielnicy, a wcześniej nie zdawali sobie z tego sprawy” – komentuje na łamach magazynu „Pragmatika”.
Na szczęście wiele uszkodzonych bloków można naprawić. Pod koniec grudnia mer Terechow ogłosił, że w całym Charkowie wyremontowano już sześćdziesiąt sześć wieżowców, z tego sporą część na Sałtiwce.
Ruchom tym pilnie przygląda się Charkowskie Centrum Antykorupcyjne, organizacja, która od lat tropi lokalne układy polityczno-biznesowe. Według ich ustaleń największe korzyści z odbudowy miasta czerpie deweloper zblatowany z radą miejską – spółka Trest Żytłobud-1. Sporo kontraktów otrzymały też trzy przedsiębiorstwa komunalne, w tym firma Wałerija, którą kieruje były wiceburmistrz Charkowa, oskarżony parę lat temu o nadużycie władzy i malwersacje finansowe. Procedura wyboru firm remontowych – wskazują aktywiści – nie była przejrzysta, a ceny zakupu materiałów budowlanych przewyższyły cenę rynkową.
– Nasze władze nawet nie próbują oszczędzać pieniędzy – komentuje Pawło Nowyk z Charkowskiego Centrum Antykorupcyjnego. – Za tę kwotę można byłoby wyremontować więcej bloków lub podnieść marne pensje pracowników służb komunalnych.
– Pozycja pracowników służb komunalnych w społeczeństwie umocniła się już na początku wojny – mówi Ołeś Sztefczuk, jeden z najbardziej znanych aktywistów Charkowa, gwiazda lokalnego Majdanu. – Kiedy dzieje się pełen chaos, możesz liczyć tylko na nich.
Ołeś od lutego zajmuje się dostarczaniem pomocy humanitarnej wojskowym. Z darami jeździł również na ostrzeliwaną Sałtiwkę. – Bałem się utraty prądu i nieprzejezdnych dróg, bo to uniemożliwiłoby mi działanie. Ale kiedy drogowcy wyjechali na ulice i zaczęli je czyścić, kiedy zobaczyłem zamiecione chodniki, poczułem się stabilnie. Mam do tych wszystkich ludzi ogromny szacunek.
Nie on jeden: działaniom służb komunalnych towarzyszą owacje lokalnych mediów, a Charkowska Rada Miejska wystawia ich pracownikom laurki na Facebooku. Na przykład: „inżynier-bakteriolog laboratorium stacji sanitarno-epidemiologicznej Charkiwwodokanał Nadija Nikitina od początku wojny wykonuje swoje obowiązki służbowe ze szczególną skrupulatnością, ponieważ zdrowie ludzi zależy bezpośrednio od wyników jej pracy”. Ponadto do Rady wpłynęła niedawno petycja w sprawie projektu pomnika bohaterskich pracowników służb komunalnych, ratowniczych i obrony terytorialnej.
A czy sami bohaterowie czują się docenieni? Julija przyznaje, że zdarza się jej się spotkać na Sałtiwce byłych mieszkańców swojej stacji. Podchodzą do niej, dziękują.
Z kolei Walerij zauważa, że więcej szacunku do pracy jego ekipy mają ci, którzy cały ten koszmar – podobnie jak on sam oraz jego koledzy i koleżanki z pracy – przeżyli na miejscu, w Charkowie.
– Pracownicy komunalni otrzymują pensje bliskie minimalnej, chociaż pracują teraz w niebezpiecznych warunkach – zauważa Ołeś Sztefczuk. – Ale że rynek pracy cienko przędzie, wielu z nich czuje się zależnych od swojego pracodawcy.
Według danych Europejskiego Stowarzyszenia Biznesu jesienią w Charkowie działało zaledwie 30 proc. przedwojennych biznesów. To najgorszy wskaźnik wśród wszystkich ukraińskich ośrodków regionalnych. W dodatku szaleje wojenna, dwucyfrowa inflacja. – Nasze wypłaty nie zmieniły się od początku wojny – przyznaje Julija. – Ale rozumiemy, że państwo ma dużo wydatków. Najważniejsze jest teraz zwycięstwo. Wtedy i nasze pensje będą lepsze.
Władze Charkowa również wybiegają myślami w przyszłość. Charkowskie „punkty grzewcze” zaczęły przygotowywać już w październiku, miesiąc przed Zełenskim i jego ogólnoukraińską inicjatywą „punktów niezłomności”. A że Rosja raczej nie oddali się stąd na więcej niż 40 kilometrów, w mieście zainstalowano niedawno pięćdziesiąt nowych syren i postawiono bunkroidalne przystanki autobusowe odporne na deszcze odłamków. W końcu Charków to „miasto z żelbetu”, jak mawiają jego mieszkańcy.
Mer Terechow ogłosił również „masterplan” odbudowy Charkowa. Przygotowuje go Norman Foster, gwiazdor brytyjskiej architektury, autor wieżowca-ogórka w Londynie, kalifornijskiej siedziby Apple i szklanej kopuły Reichstagu w Berlinie. Szczegóły planu nie są na razie znane, ale wiadomo między innymi, że charkowska elektrownia węglowa ma się przekształcić w „centrum czystej energii i żywności”, że Charków ma się zazielenić i przyciągać start-upy. Maksim Rozenfeld, członek zespołu Fostera, zdradził mediom, że w Massachusetts Institute of Technology w Bostonie omawiano ostatnio pomysł, by jedno ze zniszczonych targowisk Sałtiwki przerobić na „eksperymentalne miasto nauki, edukacji i biznesu”.
Rozenfeld zapewnia, że Foster jest architektem wrażliwym na lokalne konteksty, a przy projekcie pracują charkowscy architekci – czyli na przykład on. Inni eksperci krytykują projekt jako nieprzejrzysty i skupiony na potrzebach zachodnich inwestorów. „Jajko w stylu Fostera albo kolejny klocek Żytłobudu nie uczynią Charkowa nowoczesnym miastem” – ostrzega na łamach magazynu „Luk” Jewhienija Hubkina, autorka świetnej książki „Soviet Modernism. Brutalism. Post-Modernism. Buildings.”
Śmiałe wizje Fostera budzą również obawy Pawła Nowyka z Charkowskiego Centrum Antykorupcyjnego. – Wszystko to może skończyć się na pięknych obrazkach, do których dokumentację przygotowywać będą charkowscy urzędnicy, w tym ci sądzeni za kradzież setek hektarów miejskich terenów zielonych.
Pytam o opinię Mykołę Kołomca, nauczyciela plastyki z Sałtiwki, który zajmował się dziećmi w charkowskim metrze. – Ukraińcy muszą nauczyć się samodzielnie zmieniać swoje otoczenie, choć oczywiście warto słuchać rad doświadczonych – odpowiada. – Nie możemy szukać nowych ojców, którzy za nas wszystko rozwiążą. Tak czy inaczej, wojna tworzy szansę, by odmienić Sałtiwkę. Powinniśmy zrobić wszystko, by raz na zawsze rozjaśnić smutne oczy tamtejszych nastolatków.
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej i migracji. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej i migracji. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art
Komentarze