0:00
0:00

0:00

Według danych Urzędu ds. Cudzoziemców z Kabulu do Polski ewakuowano łącznie 1025 osób. To przede wszystkim współpracownicy Polskiego Kontyngentu Wojskowego oraz polskiej misji dyplomatycznej w Kabulu i członkowie ich rodzin, tłumacze, pracownicy organizacji pozarządowych i ambasady RP w Kabulu. Uciekający z zajmowanego przez Talibów kraju Afgańczycy na spakowanie się i dotarcie na lotnisko mieli niewiele czasu. Za sobą musieli zostawić dotychczasowe życie.

Urząd do Spraw Cudzoziemców prowadzi osiem ośrodków dla cudzoziemców ubiegających się o udzielenie ochrony międzynarodowej. Ewakuowanych z Kabulu w tych placówkach jest 588 obywateli Afganistanu.

OKO.press rozmawia z ludźmi, którzy samodzielnie organizują pomoc dla Afgańczyków, którzy po ewakuacji zostali czasowo umieszczeni w tych ośrodkach.

W Afganistanie zostawili wszystko

„W Afganistanie ostatni raz byłem w 2019 roku, już wtedy większa część kraju była zajęta przez Talibów. Było dla mnie jasne, że przejmą władzę, gdy Amerykanie ostatecznie się wycofają. Pracowałem na wojnach, więc potrafiłem sobie wyobrazić, co się wtedy stanie" – mówi OKO.press Andrzej Meller, reporter, korespondent wojenny.

Pod koniec lipca 2021 roku Meller założył zrzutkę i zaczął przesyłać pieniądze afgańskim rodzinom, które potrzebowały pomocy. Wśród nich byli Hazarowie, dyskryminowana od pokoleń mniejszość pochodzenia mongolskiego zamieszkująca Hazaradżat w środkowym Afganistanie.

„Kupiłem bilety na samolot dwóm dziewczynom, których życie było zagrożone. Wyjechały do Pakistanu. Talibowie zajmowali kolejne miasta, potem Kabul i przejścia graniczne. Kiedy zaczęła się ewakuacja, ambasador Adam Burakowski z Delhi poprosił mnie o pomoc w ewakuacji. Udało mi się wyciągnąć z Afganistanu rodzinę, na której mi zależało, moich przyjaciół, którzy zostali ewakuowani do Polski”.

Rodzina trafiła do ośrodka dla cudzoziemców w Łukowie. „Pojechałem ich odwiedzić. Okazało się, że w Łukowie przebywa kilka rodzin, w sumie 23 osoby. Potem dojechało kolejne 30 osób". Meller opowiada, że w Afganistanie musieli zostawić wszystko. "Ci ludzie żyli dobrze, stanowili elitę Afganistanu, ale na ucieczkę, na spakowanie się mieli często kilka minut".

Przeczytaj także:

Andrzej Meller z żoną Eleonorą spisali czego najbardziej potrzeba – chodziło o ubrania, produkty spożywcze, środki higieniczne. Na Facebooku umieścili listę z potrzebnymi rzeczami. Poprosili, aby ubrania były czyste, wyprane, w dobrym stanie. Kilka tygodni później napisali:

"Uwaga! Info z obozu w Łukowie. Dzięki Wam afgańscy uchodźcy mają w tej chwili dosłownie wszystko, czego im potrzeba z orientalnymi przyprawami włącznie. Wasza pomoc była tak obfita, że część rzeczy rozdzielili pomiędzy Czeczenów i Tadżyków".

Aby czuli się jak w domu

„Zaczęli zgłaszać się do nas znajomi, sąsiedzi, którzy chcieli pomóc. Zaczęli chodzić do sklepów i szukać specjalnych przypraw, żeby osoby, które przebywają w ośrodku w Łukowie, mogły ugotować sobie potrawę taką jak w Afganistanie” – mówi OKO.press Eleonora Meller.

Zaczęły zgłaszać się kolejne chętne do pomocy osoby.

„Wzruszyła mnie starsza pani, która zebrała chusty, które miała, i mimo skromnej emerytury kupiła nową bieliznę dla Afgańczyków.

Ludzie kupują Afgańczykom produkty, dzięki którym będą mogli poczuć się jak w domu. Wiele osób pisze do nich listy pełne ciepłych słów, listy w języku angielskim".

Ubrania, produkty spożywcze, środki czystości pakują do samochodu wypchanego paczkami aż po sufit, a potem jadą do środka w Łukowie. Transporty z pomocą jeżdżą tam codziennie, Afgańczykom ludzie zawożą buty, kurtki, spodnie, chusty dla kobiet, ryż, puszki z tuńczykiem, z ciecierzycą, z groszkiem, kukurydzą.

„Wszystko to, co niezbędne. To niesamowite. Do Łukowa dojechało teraz kolejne 36 osób. Czeczeni, którzy tu mieszkają od dawna, mówią, że Afgańczycy dostają przez jeden dzień tyle pomocy, co oni przez kilka lat. Afgańczycy dzielą się z Czeczeńcami i Tadżykami” - mówi Andrzej Meller.

Uczniowie pomagają rówieśnikom

„Pomoc cały czas trwa i będzie dalej potrzebna, bo nadchodzi zima. Jestem zadowolony i szczęśliwy, że mogliśmy pomóc, że zainspirowaliśmy, a ludzie to podchwycili i organizują się dalej sami" – mówi Meller.

W pomoc dla Afgańczyków dowiedziała się też nauczycielka języka polskiego z Poznania Ania Busza.

„Rozmawiałam z uczniami siódmej klasy o sytuacji w Afganistanie na godzinach wychowawczych. Dyskutowaliśmy o tym, co się dzieje na polskiej granicy, o ośrodkach, do których trafiają osoby potrzebujące pomocy.

Zadaliśmy sobie pytanie czy możemy coś zrobić i okazało się, że możemy zrobić naprawdę wiele".

Uczniowie i rodzice podjęli decyzję, aby zorganizować zbiórkę ubrań. „Jedna z mam zajęła się zorganizowaniem transportu. Uczniowie zaczęli zbierać ubrania, środki czystości, żywność, zabawki, a nawet fiszki do nauki języka polskiego".

"Jedna z uczennic 7b, która uwielbia malować, przygotowała dla Afgańczyków różne przybory, ale nie miała bloków rysunkowych. Poszła więc po nie do sklepu plastycznego. Kiedy ekspedientka dowiedziała się, że to dla afgańskich rówieśników, dorzuciła od siebie pastele. Byliśmy wzruszeni" - mówi Ania Busza.

"Po tygodniu ciężarówka wyruszyła do ośrodka dla cudzoziemców w Bezwoli, gdzie mieszka kilkudziesięciu Afgańczyków. Okazało się, że ośrodek w Łukowie jest już zaopatrzony. Nawiązaliśmy kontakt z Afganką, która pomagała przy transportach i wysłaliśmy tyle rzeczy, ile zdołaliśmy uzbierać”.

Za 9 zł dziennie

„Kilka tygodni temu dowiedzieliśmy się, że w ośrodku pod Górą Kalwarią mieszka grupa uciekinierów z Afganistanu. Zadzwoniliśmy do ośrodka. Pracownicy socjalni powiedzieli nam, że brakuje ubrań, a porcje żywności są skromne, bo na osobę na dzień przypada 9 zł. Proszę sobie wyobrazić trzy posiłki dziennie za 9 zł. To za mało. Uznaliśmy, że w ośrodku potrzebne jest jedzenie: produkty spożywcze, warzywa, owoce i ubrania” - mówi OKO.press Krystyna Zdziechowska, anestezjolożka.

"W ośrodku w Górze Kalwarii mieszka około 80-90 osób z Afganistanu, w tym około 20 dzieci w różnym wieku. Ta liczba się zmienia, bo niektórzy przenoszą się do innych ośrodków, do swoich bliskich, a przychodzą nowi. Z grupą sąsiadów, znajomych, również z pracy, ze szpitala, zorganizowaliśmy pierwszy transport. Do Linina pod Górą Kalwarią pojechaliśmy z dziennikarzem Piotrem Pytlakowskim dwoma samochodami".

Zdziechowska opowiada, że kiedy pierwszy raz zobaczyła osoby ewakuowane z Afganistanu, miały na sobie same letnie ubrania - były w sandałach, sukniach, letnich spodniach. Wyszli z ośrodka ich przywitać.

"Byli wdzięczni za pomoc, zabierali paczki do świetlicy i dzielili się nimi z przedstawicielami wszystkich pokoi i rodzin. Zaczęliśmy rozmawiać, część osób mówi po angielsku, współpracowała z naszym kontyngentem wojskowym, NATO, NGOsami. Wymieniłam kontakty na WhatsAppie z dwoma osobami – w ten sposób mogą nam łatwo przekazać, czego im brakuje".

"Sąsiedzi z Zalesia Dolnego, a zwłaszcza znana w okolicy trenerka fitnessu Ania Andziak, znajomi z pracy, z naszego ulicznego aktywizmu, zareagowali bardzo empatycznie. Zaczęli przynosić do nas paczki z ubraniami na jesień, zabawkami dla dzieci. Zbieraniem paczek w Warszawie zajęła się pracownia Rękodzieło Las Rąk Zofii Borucińskiej. Stworzyła punkt zbiórki i sortowania rzeczy. Apelowaliśmy, aby osoby, które chcą pomóc, przynosiły ubrania w dobrym stanie, dobrej jakości, niezniszczone, mało używane i jesienno-zimowe".

Dopóki potrzebna będzie pomoc

Krystyna Zdziechowska założyła zrzutkę, bo zorientowała się, że dla uciekinierów trzeba kupić bieliznę, majtki, podkoszulki.

"To nie są rzeczy, które można wziąć od kogoś już używane. Chcieliśmy uzbierać 10 tys. zł, aby mieć pieniądze na regularne dowożenie żywności, ale już teraz udało się zebrać 16 tys. zł. Ludzie zareagowali z dużą wrażliwością, choć zdajemy sobie sprawę, że ta zrzutka musi nam wystarczyć na kilka dobrych tygodni".

"Raz, dwa razy w tygodniu do Góry Kalwarii zawozimy ryż, makaron, oliwę, mięso drobiowe, ryby, cebulę, czosnek, przyprawy, słodycze dla dzieci, owoce.

Afgańczycy mogą gotować dzięki temu własne potrawy, uzupełniać marne posiłki z przydziału. Dowozimy także artykuły higieniczne, proszki i płyny do prania, do mycia.

Spod Kozienic żywność dowozi moja koleżanka z pracy, także anestezjolog, Aniela Głowacz. Staramy się to koordynować i wzajemnie uzupełniać."

"Robimy to spontanicznie i prywatnie i to jest bardzo budujące, że tyle osób przyłączyło się do apelu. Wiemy o innych grupach, które także opiekują się Lininem. Dopóki osoby, które potrzebują pomocy, będą w ośrodku i dopóki będziemy mieli środki z zrzutki, będziemy pomagać".

Dla innych osób w trudnej sytuacji

Krystyna Zdziechowska tłumaczy, że osoby, które mieszkają w ośrodku, cały czas czekają na przyznanie ochrony międzynarodowej. Wielu z nich nie wie, co będzie dalej.

"Żyją w oczekiwaniu na informacje, jakie będą ich losy, i w niepewności, co z ich bliskimi, którym nie udało się wyjechać z Afganistanu. Pytają, czy w Polsce jest system rządowy, który pomoże im się tu osiedlić, znaleźć pracę, mieszkanie, zacząć normalnie żyć. W Afganistanie zostawili domy, samochody, rachunki bankowe – tu nie mają nic. Chcą sami o siebie zadbać, zacząć wszystko od początku".

Dominika Springer z fundacji HumanDOC mówi OKO.press, że bez osób, które pomoc organizują oddolnie, sytuacja osób ewakuowanych z Afganistanu byłaby o wiele gorsza.

"Zainteresowanie osobami ewakuowanymi z Afganistanu sprawiło, że pomoc mogła trafić także do innych osób, które przebywają w ośrodkach. Dowozimy jedzenie nie tylko dla Afgańczyków, ale też osób innych narodowości, które potrzebują pomocy. Sytuacja jest nadzwyczajną, bo to tej pory nigdy w tak krótkim czasie nie przybyło do Polski tyle osób starających się ochronę międzynarodową".

;
Na zdjęciu Julia Theus
Julia Theus

Dziennikarka, absolwentka Filologii Polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, studiowała też nauki humanistyczne i społeczne na Sorbonie IV w Paryżu (Université Paris Sorbonne IV). Wcześniej pisała dla „Gazety Wyborczej” i Wirtualnej Polski.

Komentarze