0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: MAŁGORZATA KUJAWKA / Agencja Wyborcza.plMAŁGORZATA KUJAWKA /...

W mieście pół kilometra to sporo, ale w terenie odległość mierzy się inaczej. Pół kilometra z małym ogonkiem to dla agroturystyki Alpaki Pituchówka odległość krytyczna. Tyle bowiem dzieliłoby ją od fermy drobiu, planowanej między wsiami Pasynki, Miękisze, Łoknica, Ogrodniki i Krzywa w gminie Bielsk Podlaski na Podlasiu.

Anna Toch, właścicielka agroturystyki i pedagożka, organizuje zajęcia dla dzieci ze spektrum autyzmu, które są szczególnie wrażliwe na doznania zmysłowe. „Nikt mi nie obieca – mówiła w listopadzie 2023 podczas sesji rady gminy – że smród z ferm do mnie nie dotrze”.

Od siebie co prawda nie widziałaby czterech wielkich kurników, bo przesłoniłby je zagajnik, ale oprócz wyziewów płynąłby stamtąd nieustanny szum. Hałasowałyby nie tylko wentylatory, ale i ziemia drżałaby pod kołami pojazdów dowożących paszę, wywożących obornik i odbierających, po dwumiesięcznym cyklu hodowlanym, bagatela, 200 tysięcy kurczaków. W naczepie TIR-a przewozi się od 3 do 5 tys. sztuk. W ciągu jednego cyklu zjeżdżałoby tu więc pół setki TIR-ów oraz co najmniej kilka ciężkich pojazdów do obsługi.

Toch organizuje „wyjścia z alpakami po okolicy, aby wzmacniać w dzieciach poczucie sprawczości”. „Z powodu kurników będzie to niemożliwe" – przekonuje.

Na razie jednak w trójkącie między wsiami, gdzie planowane są fermy drobiu, panuje błogi spokój.

W Pasynkach, osadzie z tradycjami sięgającymi XVI w., urodził się Jarosław Kostycewicz, dwudziestowieczny animator białoruskiej oświaty. Był też czas, kiedy wieś pełniła funkcję siedziby gminy. Z zabytków jest tu licząca ponad wiek drewniana cerkiew oraz dwustuletnia prawosławna kaplica. Domy są głównie drewniane à la Podlasie, choć zdarzają się murowanki czy nowe budynki już bez kominów na dachach, ogrzewane pompami ciepła. Wiele jest niezamieszkałych lub służy za letnią daczę, ale to normalne. Ogólne tendencje demograficzne są bezlitosne i poza największymi ośrodkami region się starzeje i wsie oraz miasteczka przy granicy z Białorusią się wyludniają.

Dziś w Pasynkach mieszka sto osób, głównie starsi, prawosławni.

Za wsią na prawo odchodzą dwie drogi gruntowe, pierwsza prowadzi na pole, na którym miałyby stanąć kurniki, druga do agroturystyki. Dalej zaczyna się las mieszany, bo gleby są tu całkiem niezłe. Już w lesie – drogowskaz „Miękisze 1”. Wskazuje na lewo na piaszczystą drogę. Biegnie przez las, dalej prowadzi polami.

W Miękiszach było kiedyś pięćdziesiąt zamieszkałych domów, ale teraz na stałe żyją tu ledwie 32 osoby, w tym jedno dziecko, pierwszoklasista oraz jego rodzice, trzydziestolatkowie. Reszta to starsi i emeryci. A mimo to wieś, choć nie ma chodnika ani przystrzyżonych drzewek jak Pasynki, kojarzy się z letniskiem i obok pustostanów stoi niemało domów odrestaurowanych w duchu ludowej architektury, z drewnianymi okiennicami i koronkowymi ozdobami w narożnikach i szczytach.

Na drugim końcu wsi tabliczka kieruje do „Życiodajnego źródła”. W linii prostej to dwa kilometry od projektowanych ferm.

Przeczytaj także:

Cudowne źródełko

Czterdzieści trzy lata temu Jerzy Hoffman pracował nad swoją wersją „Znachora” i wiele scen umiejscowił w Bielsku Podlaskim. Wypadek na motorze, czyli katastrofę Marysi granej przez Annę Dymną i hrabiego Leszka (Tomasza Stockingera) kręcił właśnie tutaj.

Dziś tamtego drewnianego mostu przez Łoknicę już nie ma, zastąpiono go betonowym, ale rzeka i zarośla są jak z filmu; gdybyśmy pojechali dalej, dotarlibyśmy, według miejscowej nomenklatury, do „ronda Znachora”. My jednak zatrzymujemy się kilkadziesiąt metrów za mostem przy niebiesko-białej prawosławnej kaplicy. We wnętrzu z niewielkim ołtarzem, carskimi wrotami z dziesiątką ikon oraz dywanami na podłodze zastajemy dwóch mężczyzn. Gdzieś szemrze woda i mężczyźni półgłosem rozmawiają po białorusku, albo raczej, jakby sami powiedzieli, „po swojemu”. Zagadujemy ich. Nie, nie mają obiekcji, żeby rozmawiać o kurnikach.

Jeden z nich to Jan Kowalczuk, radny gminy i to on relacjonuje kurnikową aferę. Zbierał podpisy przeciw budowie ferm. Wszyscy z pięciu wsi byli przeciw, tylko dwóch albo trzech z Pasynek, „kuzynów inwestora”, za. Mimo to sprawa wciąż nie jest rozstrzygnięta. Trwa drobiowa ofensywa na Podlasie i w planach jest również olbrzymia wylęgarnia w Knorydach, wsi odległej stąd o 24 km. Oba kompleksy byłyby elementami naprawdę dużego systemu.

Dopytujemy, kim jest inwestor. To człowiek z nieodległej wsi, mieszka w Bielsku, jest prawosławny i podczas spotkania z mieszkańcami tłumaczył, że chce tworzyć rodzinny interes.

„Ale nikt mu nie wierzy„ – przekonuje Kowalczuk – „Powiedziałem mu wtedy, »staw najpierw chatę tutaj [w Miękiszach] i mieszkaj tutaj«. Poza tym ludzie mówią, że to słup, bo skąd miałby tyle pieniędzy na wielką inwestycję”.

Nasz rozmówca wylicza: batiuszka, czyli ksiądz prawosławny z Pasynek, jest przeciw, przeciw jest cała rada gminy, wójt też się nie kwapi z wydaniem pozytywnej decyzji, a mimo to „rada nie może z tym nic zrobić”. Do wsi zjeżdżają ludzie „i z Warszawy, i Białegostoku, i Zakopanego”, jeśli nie uda się powstrzymać budowy, grunty stracą wartość. „Smród” ich przegoni, a „kury hodują na tych antybiotykach, [a to] idzie do gruntu na 40 metrów”. Kowalczuk nie kończy, dla niego to oczywiste, ferma zatruje źródełko.

Źródełko było tutaj „z dziada pradziada”. Ludzie szli kosić zboże, zatrzymywali się, nabierali wody dzbanów i dalej do pracy. „Cudowna woda” wpada do Łoknicy, ale jest inna niż w rzece, widać to po metalicznych, rudawych osadach, jakie wytrącają się na brzegach cieku. Inaczej też smakuje – mineralnie, czysto. Stał tu krzyż, ale ostatni właściciel zakazał ludziom wchodzenia na swój teren i nabierania wody. Wtedy krzyż został zniszczony. „Przetrwał Lenina, Stalina, demokracja nastała, pobił krzyż” – mówi Kowalczuk o dawnym właścicielu.

Okazuje się, że to właśnie on odkupił tę ziemię i jako darowiznę przekazał cerkwi. Wspólnymi siłami wzniesiono nad źródełkiem kapliczkę i dzwonnicę. Teraz co niedziela przyjeżdża batiuszka z Pasynek i odprawia mszę. Latem zdarza się, że podczas nabożeństwa pojawiają się turyści na koniach. W nieodległych Hryniewiczach Dużych jest stadnina i stamtąd jadą nad Łoknicę, bo jest tu wyjątkowo ładnie. Kiedy mijają kaplicę, ludzie oglądają się, bo we wsi nie ma już koni, a sentyment pozostał.

Kowalczuk oprowadza nas dookoła kapliczki i opowiada o jej budowie. W końcu staje przy dzwonnicy. „Zadzwonić?” – pyta i nie czekając na odpowiedź, ciągnie za sznur. Niewielki dzwon zawieszony pod sufitem przechyla się, łapie promienie słońca, wpadające przez okienko. Brzmiące „po swojemu” staccato niesie się po okolicy.

Zamach na krajobraz

Wysłaliśmy maila do wójt gminy Bielsk Podlaski, Raisy Rajeckiej z pytaniem o stanowisko lokalnych władz. Odpowiedź otrzymaliśmy po kilku godzinach. Rajecka pisze: „obecnie trwa postępowanie administracyjne w sprawie wydania decyzji o środowiskowych uwarunkowaniach” kurzej inwestycji oraz „prowadzona jest ocena oddziaływania przedsięwzięcia na środowisko z udziałem społeczeństwa”. Dodaje, że „postępowanie jest na etapie analizowania wniosków, uwag, zastrzeżeń i protestów”, a więc nie kryje, że mieszkańcy sprzeciwiają się fermom. List zawiera też deklarację, że wójt „zobowiązany jest rozstrzygnąć sprawę obiektywnie”, zgodnie z prawem oraz „nie jest uprawniony do wyrażania subiektywnych opinii”.

O niezbędny kontekst poprosiliśmy dr. Mirosława Stepaniuka, geoekologa, a równocześnie regionalistę, przyrodnika i przewodniczącego Stowarzyszenia Dziedzictwo Podlasia z leżącej 15 km od Miękiszów wsi Puchły. Stepaniuk do listopada 2015 zarządzał Białowieskim Parkiem Narodowym, a ze stanowiska zwolnił go „największy szkodnik puszczy”, pisowski minister środowiska Jan Szyszko; powodem dymisji, jak mówiono, była „niewystarczająca współpraca z Lasami Państwowymi”.

„Podlasie rozpoznawalne jest jako kraina charakteryzująca się bogactwem przyrodniczym i kulturowym" – opowiada Stepaniuk – Jesteśmy jednym z nielicznych regionów wolnych od wielkoskalowej, przemysłowej hodowli zwierząt. A konsultowana teraz Strategia Terytorialna Partnerstwa Południowo-Wschodniego Podlasia, czyli wszystkich gmin wchodzących w skład powiatów bielskiego, hajnowskiego i siemiatyckiego, jasno precyzuje wizję rozwoju.

W przywołanym dokumencie celem jest „zintegrowany rozwój” i planuje się go osiągać poprzez „podnoszenie atrakcyjności oraz szeroko rozumianej jakości życia mieszkańców w oparciu o wykorzystanie lokalnego potencjału i przy zachowaniu cennych walorów środowiska naturalnego”.

Stepaniuk nie wątpi, że „wprowadzenie na te tereny wielkoskalowej, przemysłowej hodowli zwierząt z góry przekreśla te założenia” i wymienia konsekwencje związane z budową i rozwojem ferm.

„Najistotniejszym niebezpieczeństwem„ – twierdzi –„ jest utrata wizerunku regionu zielonego, z czystym powietrzem i harmonijnym, nieprzekształconym krajobrazem”.

Przełoży się to na „spadek zainteresowania regionem jako ważną destynacją turystyczną”, poza tym niegdysiejsi Podlasiacy, rozważający „powrót na ojcowiznę”, zrezygnują z tych planów.

Negatywne konsekwencje w równej mierze dotyczą środowiska naturalnego. Olbrzymie kurniki są „zagrożeniem dla wielu gatunków dziko żyjących zwierząt, w tym zanikających już populacji cietrzewi i innych kuraków”. Należy też wziąć pod uwagę „skażenie wirusami, bakteriami, pasożytami, grzybami środowiska glebowego i roślinnego w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od koncentracji ferm hodowlanych”. To zaś „zatrzyma rozwój rolnictwa ekologicznego, związanego z produkcją zdrowej, nieprzetworzonej żywności”, a także przyczyni się do wzrostu „alergii i poziomu zachorowalności układu oddechowego mieszkańców”.

Zachodzi też korelacja między fermami a obniżeniem się poziomu wód gruntowych, mogą wystąpić „problemy z zaopatrzeniem w wodę mieszkańców regionu, [a także] zanieczyszczenia wód powierzchniowych oraz pierwszego poziomu wodonośnego w sytuacjach nieprzewidywalnych, ekstremalnych zjawisk pogodowych”.

Innymi słowy, duże ulewy czy wiosenne podtopienia mogą stać się przyczyną katastrof ekologicznych.

„I last but not least„ – Stefaniuk odwołuje się do sfery symbolicznej – „doszłoby do zniszczenia harmonijnego krajobrazu kulturowo-historycznego, ukształtowanego tutaj w wyniku reformy agrarnej wprowadzonej w XVI w. przez królową Bonę”.

U polskich Tatarów

Jedziemy 70 km na północny wschód, pod granicę z Białorusią. Przedostatni odcinek pokonujemy drogą krajową nr 65, na której do niedawna stał sznur białoruskich, polskich, rosyjskich czy kazachskich TIR-ów, w tym, jak się teraz okazuje, z rosyjskim zbożem, malinami czy cebulą. W lutym 2023 roku przejście graniczne w Bobrownikach zamknięto i płynąca tędy rzeka towarów ustała.

Wokół roztacza się piękna Puszcza Knyszyńska i tylko co jakiś czas mija nas osobówka na lokalnych numerach. Szosa prowadzi przez Wzgórza Sokólskie i z pagórków widać opustoszałe parkingi oraz pozamykane sklepy z szyldami po polsku i rosyjsku „Mięso, kiełbasy, drób”, „Ceramika” czy „Kantor”. Sześć kilometrów przed granicą nawigacja kieruje w lewo. To ostatni odcinek. Droga szutrowa prowadzi przez las, ale co chwila widzimy wycięte połacie drzew i ciężarówki załadowane drewnem.

W końcu wjeżdżamy do Kruszynian. Jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy u celu – to nowy kompleks budynków składający się na Centrum Edukacji i Kultury Muzułmańskiej Tatarów Polskich w Kruszynianach. Na spotkanie wychodzi nam przewodniczący Muzułmańskiej Gminy Wyznaniowej w Kruszynianach Bronisław Talkowski.

„Początkowo było nawet dwóch inwestorów. Setka stałych mieszkańców, jak tylko się o tym dowiedziała, zorganizowała spotkanie i niemal jednogłośnie wypowiedziała się przeciw. Tylko kilku starszych ludzi uznało, że nie ma zagrożenia, ale mogli być wcześniej przekonywani przez zainteresowane strony" – opowiada.

Jeden inwestor zrezygnował, a drugi powściągnął ambicje i zamierza wznieść kurnik na 100 tys. kurczaków. „Pytanie, czy go na to stać, a może ktoś za nim stoi” – zastanawia się nasz gospodarz.

Zapytany, jakimi argumentami lokalna społeczność stara się zwalczać koncepcję ferm, mówi o „dwóch przesłankach".

„Po pierwsze – przyroda. Tylko dziesiąta część areałów wykorzystywana jest w celach rolniczych”.

Ludzie dumni są tu z przyrody – w okolicy mieszkają m.in. chronione głuszce i cietrzewie – i sami wychodzą z inicjatywą ochrony. Przy współudziale i wsparciu mieszkańców przygotowano plan powołania, oprócz istniejących obszarów Natura 2000, parku krajobrazowego Doliny Świsłoczy. Obejmowałby, poza częścią gminy Krynki, do której należą Kruszyniany, także obszary gmin Gródek i Michałowo. Tę ideę zamrozili jednak decydenci z podlaskiego urzędu marszałkowskiego, od których zależy przekazanie wniosku do głosowania w sejmiku.

„Zachowanie dzisiejszej władzy jest tragiczne" – komentuje Talkowski. Teoretycznie powstanie parku uniemożliwiłoby wzniesienie ferm, choć za pomocą kruczków prawnych dałoby się to obejść, bo ważniejsze od daty jego powołania są terminy przyjęcia miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego.

Prawnych i administracyjnych półcieni jest więcej. Ziemia, na której wzniesione mają być kurniki, należała kiedyś do rodziny Talkowskiego i została jej zabrana w czasach PRL-u. „Za grosze” nabył ją kurzy inwestor, człowiek mieszkający w gminie. I w tym jest coś gorzkiego dla Tatarów, którym ta ziemia przed wiekami została dożywotnio nadana przez polskich królów.

„Ale nie chodzi nam o dochodzenie dawnych praw" – stanowczo podkreśla Talkowski.

Klucz do rozwiązania dzisiejszych problemów jest w rękach współczesnych decydentów. Najważniejszą osobą jest tu chyba Jolanta Gudalewska, zwierzchniczka gminy Krynki; jednostka administracyjna ma charakter miejsko-wiejski i dlatego rządzi tam burmistrz, a nie wójt. Zwróciliśmy się do burmistrz Gudalewskiej z pytaniem „otwartym”, jakie jest jej stanowisko na temat tej inwestycji, ale żadnej odpowiedzi nie otrzymaliśmy.

A że Krynki jako jedyne w tej historii milczą, cofnijmy się do roku 2018. W ostatnich wyborach samorządowych Gudalewską wybrano na drugą kadencję i wtedy zaprosiła ona Talkowskiego „na kawę” i oznajmiła, że „będzie musiała zgodzić się na fermę”. Talkowski wyszedł bez słowa. Burmistrz już trzykrotnie podpisywała decyzję o budowie i za każdym razem wyższa instancja ją uchylała. Między innymi za sprawą Rzecznika Praw Obywatelskich, którego o pomoc poprosili mieszkańcy Kruszynian. Pełniący wtedy tę funkcję Adam Bodnar zauważył, że „zarówno inwestor, jak i organy w sprawie [tj. burmistrz Krynek] wariant ekologiczny potraktowali po macoszemu” i wymusił powołanie biegłego, specjalizującego się w ochronie przyrody.

Biegły tymczasem zajął się również oceną motywów, jakimi kierują się mieszkańcy Kruszynian i uznał, że przyświeca im wizja Podlasia jako „skansenu przyrodniczego (pozbawionego rozwoju gospodarczego), opartego na turystyce”. Retoryczny atak nie szedł jednak w parze z urzędniczą skrupulatnością, zwolennicy ferm popełniali błędy formalne i to pozwoliło ponownie zaskarżyć decyzję.

„Drugą z przesłanek przeciw kurzym fermom jest wielokulturowość" – Talkowski oprócz swojej tatarskiej społeczności wymienia prawosławnych, katolików i Żydów, bo wszyscy oni współtworzyli od XVII w. krajobraz kulturowy tych ziem. Przypomina, że znajdujący się we wsi najstarszy w Polsce meczet oraz nieodległy mizar, muzułmański cmentarz, jeden z pięciu w kraju, to kompleks uznany za pomnik historii. W Polsce takich pomników jest 129, a województwie podlaskim zaledwie pięć.

Nic więc dziwnego, że historia Tatarów polskich, osadzonych na tych ziemiach przez Jana III Sobieskiego, oraz ich dziedzictwo, w tym kuchnia i tradycje, przypominane podczas festiwali, to magnes turystyczny regionu. „Jeśli pojawią się kurniki – tłumaczy Talkowski – stracimy nie tylko my, tutejsi, ale i cała okolica, łącznie z Krynkami, a także województwo. Kto będzie chciał przyjeżdżać na wakacje do cuchnącego miejsca?” – pyta retorycznie.

„To działanie wręcz na siłę, żeby to zaistniało” – mówi Talkowski o planowanych kurnikach. Krynki są pogrążone w stagnacji i nie próbuje się wykorzystać walorów kulturalnych i historycznych miasteczka. Trzy zachowane synagogi mogłyby stać się jego międzynarodową wizytówką, ryneczek i przyległe uliczki są nie mniej malownicze niż w Tykocinie, a jak na razie nie doczekały się rewitalizacji. Za to do maleńkich Kruszynian ściągają ludzie nie tylko z Polski, ale i całego świata. Talkowski uśmiecha się gorzko: „Byli tu ambasadorzy najważniejszych państw, był książę Karol, dziś król Wielkiej Brytanii, ale władze z urzędu marszałkowskiego nie kwapią się do odwiedzin”.

„A czy są w Kruszynianach rodziny z dziećmi?" – pytamy na koniec.

„Są„ – ożywia się gospodarz – „Ale już w samej gminie Krynki przez pół roku, proszę sobie wyobrazić, urodziło się jedno”.

Kurczaki kontra sakroturystyka

Miejsc, gdzie planuje się fermy drobiu, jest na Podlasiu więcej, ale relację kończymy w Milejczycach, sto kilometrów na południe od Kruszynian i czterdzieści od Miękisz. To tzw. międzyrzecze Nurca i Bugu. W tamtejszej gminie mogą powstać monstrualne kurniki, a wszystko za sprawą Wipaszu.

W zakładce „O nas” na stronie tej firmy czytamy: „Miłość do natury i zwierząt była i jest pasją założyciela […] Józefa Wiśniewskiego”. Dalej: „W świecie o ograniczonych zasobach naturalnych, takich jak woda, potrzeba innowacyjnego podejścia do rolnictwa oraz produkcji żywności. To właśnie dlatego stworzyliśmy projekt Zielonych Ferm”.

Wipasz powołuje się na badania laboratoryjne i przekonuje, że dzięki najnowszej technologii ich fermy drobiu nie śmierdzą. Ale wielu zagrożeń, które wyliczał Stepaniuk, nie da się wyeliminować. Fermy drobiu ściągają nowe, inwazyjne gatunki zwierząt i roślin, zawsze będą też potencjalnym zagrożeniem ekologicznym. Do hodowli potrzeba dużo wody i budowane przy nich studnie głębinowe wpływają na poziom lokalnych wód. To zawsze cios w okoliczne torfowiska, bagna, rozlewiska i rzeki.

Poza tym inwestycja Wipaszu, planowana w środku otuliny leśnej, 2 km od wsi Rogacze, to 16 kompleksów na 50 tys. kurczaków każdy. Aby odebrać 800 tys. zwierząt, potrzeba 200 TIR-ów. Nikt nie chce odpoczywać z widokiem na TIR-y. Trudno pominąć też aspekt moralny. Sąsiedztwo fabryki, gdzie milion zwierząt traktowanych jest jak przedmioty, nie nastraja optymistycznie.

Korzyści? Prezes Wipaszu kusi 40 miejscami pracy. Tu jednak rysuje się kontrpropozycja. Milejczyce przed II wojną światową były uzdrowiskiem, odwiedzanym przeważnie przez społeczność żydowską z Białegostoku i Warszawy. Dziś jednym z nielicznych śladów po tamtych czasach jest odnowiona synagoga oraz cmentarz żydowski; mimo braku środków na remont cmentarz jest zadbany.

Można by więc odwołać się do tradycji i skupić się na turystyce.

Nieopodal znajduje się Grabarka, dla prawosławnych odpowiednik Jasnej Góry. Odwiedzających to sanktuarium w ciągu roku należałoby liczyć w setkach tysięcy, a może i milionach. Równocześnie w samych Milejczycach coraz większą popularnością cieszy się rzymskokatolickie sanktuarium. Okolica kusi też miłośników przyrody – można spotkać żubry, wilki i rysie, a w okolicach planowanej inwestycji rosną chronione rośliny, w tym storczyk podkolan biały. Z tej perspektywy oferta Wipaszu – owe 40 etatów – wydaje się żartem. Agro- i sakroturystyka dadzą wielokrotność tego.

Oczywiście uczynienie z regionu zagłębia turystycznego to proces na dekady i wiąże się nie tylko z budową infrastruktury, ale i przemianami mentalnymi. To działania tym trudniejsze, że Milejczyce to jedna z najszybciej starzejących się i wyludniających gmin w Polsce. Tutejsze prężne koła gospodyń wiejskich nie staną się motorem przemian. Inaczej jest z fermami. Zbudowanie kurników od momentu wydania zgód to kwestia kilkunastu miesięcy.

O szczegóły pytamy dobrze poinformowanych milejczan. Okazuje się, że do gminy nie wpłynęły jeszcze niezbędne dokumenty, na podstawie których wójt podejmuje decyzję, ale już rozpoczęła się kampania. Wipasz działa „bezpośrednio i pośrednio” – słyszymy.

Prezes pojawił się osobiście na spotkaniu z mieszkańcami i próbował przekonać do inwestycji. Przeważająca większość, ok. 90 proc. – twierdzi jedna z naszych rozmówczyń – nie przyjęła jego argumentacji. Inwestor powoływał się na casus Kodnia, dużej wsi nad Bugiem, w lubelskim, w linii prostej 50 km na południowy wschód, gdzie działają już kurniki Wipaszu. Twierdził, że nie mają one żadnego negatywnego wpływu na środowisko i potwierdzać to mieli pracownicy ferm.

Na YouTube opublikowano nagrania, na których ludzie z Kodnia twierdzą, że inwestor dotrzymał słowa i dba o przyrodę. Wipasz prowadzi tam kampanię, w ramach której obdarował mieszkańców swoimi produktami, wspiera inicjatywy gminy, współfinansuje lokalne imprezy czy łoży na szkołę. Na ile jest to działalność prospołeczna, a na ile próba zamknięcia ust przeciwnikom inwestycji?

O jednoznaczną odpowiedź niełatwo, ale ostatnio okazuje się, że coś pęka w tym monolicie afirmacji. Przeciwnicy ferm przyjechali właśnie z Kodnia do Warszawy i przekazali Donaldowi Tuskowi petycję przeciw kurnikom. Oczekują „moratorium na budowę nowych ferm” oraz zmian w ustawodawstwie, aby nie można było lokować ferm w gminach bez miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego.

A wracając do Milejczyc, niejasne pozostaje stanowisko tamtejszego wójta, Jerzego Iwanowca. To młody, wykształcony samorządowiec, który zajmuje stanowisko już drugą kadencję. Sporo zrobił dla gminy i szczyci się pozyskanymi dotacjami, m.in. z Polskiego Ładu; o jego stosunku do cmentarza żołnierzy radzieckich w Milejczycach pisaliśmy dla OKO.press i tam wspominamy o kontaktach Iwanowca z Rosjanami.

Teraz na spotkaniu z prezesem Wipaszu także był obecny, choć nie wypowiedział się jednoznacznie. Zadeklarował tylko, że jako przedstawiciel gminy postąpi zgodnie z wolą mieszkańców i obowiązującym prawem.

Zapytaliśmy go: „Jakie jest Pana stanowisko na temat inwestycji Wipaszu?”. Odpowiedź, za pośrednictwem mediów społecznościowych, przyszła po godzinie: „Jestem organem administracji publicznej. Do chwili obecnej nikt nie złożył wniosku o budowę takiej fermy”.

Na miesiąc przed wyborami samorządowymi piszemy więc do Wipaszu. „Jak zamierzacie Państwo chronić środowisko przy budowie ferm drobiu koło Milejczyc?”.

Odpowiadają:

„Nie budujemy, jak Pan sugeruje, ferm drobiu koło Milejczyc. Nie posiadamy tam żadnej ziemi, nie posiadamy pozwolenia na budowę ani nie występowaliśmy do żadnych organów, które musiałyby udzielić zgód. Możemy jednak bardzo stanowczo stwierdzić, że prowadząc naszą działalność gospodarczą, zawsze przestrzegamy wszystkich norm i przepisów prawa”.

Czyli zwycięstwo, inwestor się wycofał – tak odczytujemy ten komunikat. Znajomi milejczanie jednak uważają inaczej. To raczej przerwa w oczekiwaniu na wyniki wyborów albo taktyka, żeby nie zaszkodzić któremuś z kandydatów na wójta. A jeśli temat kurników wróci po 7 kwietnia, to będzie wiadomo, komu dziękować – mówią.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Marta Panas-Goworska

Połowa duetu pisarskiego, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.

Andrzej Goworski

Połowa duetu pisarskiego, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.

Komentarze