0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Amit LennonAmit Lennon

Nie tak wyobrażamy sobie nominowanego do nagrody Bookera pisarza z Londynu. Gabriel Krauze nosi bluzę z kapturem, ma krótko ścięte włosy, tatuaż na lewej dłoni z napisem „Who they was” (oryginalny tytuł jego książki) i dwa złote zęby. Nie chcielibyście spotkać takiej postaci wieczorem w ciemnym zaułku. Intuicja by was nie zawiodła: Gabriel w przeszłości należał do gangu w South Kilburn, ubogiej londyńskiej dzielnicy. Czas spędzał na paleniu trawy i wyskakiwaniu z pięściami do każdego, kto krzywo na niego spojrzał. A także na... czytaniu Szekspira i Izaaka Babla.

Półtora miesiąca spędził w więzieniu dla dorosłych. Jego przestępcza działalność idzie w poprzek rodzinnym tradycjom. Gabriel to syn polskich artystów, którzy wyemigrowali z Polski w latach 80. Jego ojciec jest znanym rysownikiem, matka malarką, brat bliźniak gra na skrzypcach. Polskie korzenie są dla Gabriela bardzo ważne. Stara się mówić po polsku, rozumie język, ale wywiadów woli udzielać po angielsku.

Po latach skończył z przestępczym życiem, a swoje doświadczenia przedstawił w na poły autobiograficznej książce „Tu byli, tak stali”. Opisał zdobycie pierwszej broni i pierwszy handel ziołem, napady z kominiarką naciągniętą na twarz i bitwy z ekipą z wrogiego osiedla, wszystko w ulicznej, hip-hopowej stylistyce. Nie chce wprost przyznawać, jak dużo w jego twórczości jest prawdą.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Z pisarzem Gabrielem Krauze rozmawia Bartosz Józefiak

Bartosz Józefiak, OKO.press: - Czy ty i twoi koledzy jesteście ofiarami?

Gabriel Krauze: - Nie, a skąd.

Bo tak was widzi lewica: jako ofiary nierówności, rozwarstwionego społeczeństwa i neoliberalizmu.

Nie jesteśmy ofiarami, w ogóle nie wierzymy w „kulturę ofiary”. Jak dla mnie obecnie jest tego zbyt dużo. Ludzie, którzy mają ciepłe, wygodne życia nadużywają słowa „trauma”. Mają dach nad głową, ciepłą wodę w kranach i trzy posiłki dziennie, ale mówią, że przeżyli traumę, bo ktoś powiedział im coś niemiłego. Chciałbym im powiedzieć: „Gościu, możesz być zły, smutny lub zraniony, ale nie masz traumy. Nie przyjechałeś tu z Syrii, Jemenu czy Ukrainy”.

Ja mam zdiagnozowane PTSD, prawdopodobnie wielu moich przyjaciół również, ale jakoś nie czuję potrzeby, żeby ludzie mi współczuli. Ale jeśli już wspominasz o nierównościach i kapitalizmie, to faktycznie, w jakimś stopniu jesteśmy ofiarami tej obsesji materializmu. Wszystkich nas bombardują obrazki niewyobrażalnego bogactwa. Cała kultura idealizuje celebrytów i milionerów. Czujemy konieczność, by udowodnić swój status społeczny poprzez pieniądze.

Akcja twojej książki dzieje się w Londynie. W Wielkiej Brytanii od wieków to, w jakiej rodzinie się urodziłeś, definiowało twoje życie. Jak bardzo do dziś ta klasowość jest ważna w brytyjskim społeczeństwie?

Nie zgodzę się, że miejsce urodzenia definiuje cię na całe życie. Z całego serca wierzę, że ludzie mogą się wyrwać z okoliczności, w których żyją. Z drugiej strony masz rację: Podziały społeczne w Wielkiej Brytanii są znacznie bardziej oparte na klasach niż na czymkolwiek innym. Kiedy ukazała się moja książka, ludzie z londyńskiego wydawnictwa mówili: „To jest niesamowite, bo, wiesz, ty i twoja rodzina jesteście z klasy robotniczej, dzięki tobie widzimy ten świat z bliska”.

Odpowiadałem: „O czym ty w ogóle mówisz? Moja mama i tata są artystami, oboje skończyli studia. Jasne, są imigrantami, początkowo nawet nie znali języka, przez wiele lat mieli finansowe problemy, ale nie są robotnikami.” W Polsce należeliby do klasy nazywanej „inteligencją”. Tymczasem w UK każdy chce cię wsadzić do tej zrozumiałej, dobrze opisanej szuflady, przyczepić ci metkę. Bardzo tego nie lubię, bo wierzę, że ludzie mają prawo wymyślić się sami. Możesz iść w górę i w dół po tej drabinie, tylko w UK mamy tę obsesję kategoryzacji. Nie widzę tego w innych krajach, zwłaszcza w Europie Wschodniej.

Twoja książka wymyka się schematom. Lubimy myśleć, że ludzie tacy jak ty i twoi przyjaciele są społecznym problemem, takie dzielnice jak South Kilburn nigdy nie powinny istnieć. Trzeba zmniejszyć nierówności, zadbać o mieszkalnictwo i edukację, a problem sam się rozwiążę. Tymczasem ty mówisz, że przestępcy będą częścią każdego społeczeństwa, bo taka już jest natura człowieka.

Oczywiście nasze środowisko ma na nas wpływ.

W takim miejscu jak South Kilburn uczysz się, że życie jest brutalne i musisz walczyć o swoje miejsce w stadzie.

Ale to straszne uproszczenie, jeśli stawiamy znak równości między przestępczością a biedą. To obraża wszystkich mieszkańców South Kilburn, którzy uczciwie pracują i nigdy nie byli kryminalistami. To tylko niewielka grupa młodych ludzi ma nihilistyczne podejście do życia, które pcha ich w stronę przestępczości. Jasne, wielu z nich pochodzi z dysfunkcyjnych rodzin, chodzili do słabych szkół, a w domu im się nie przelewało, ale są też inni, w tym ja, którzy mieli kochające rodziny, ale jednocześnie czują ciągotę do przemocy, niebezpiecznego życia i sławy zdobytej w walce. Taka ludzka natura, wiemy to co najmniej od „Iliady”. Przestępczy tryb życia przyciągnął mnie jak światło ćmę. Moi rodzice robili wszystko, żebym miał jak najlepsze życie, ale mnie i tak wciągnął ten świat, który widziałem na blokowisku.

Przeczytaj także:

Z drugiej strony: gdybyś mieszkał w dobrej dzielnicy, nigdy by cię to nie spotkało. Nie każda osoba o podobnych skłonnościach zostanie przestępcą.

No jasne, gdybym wychowywał się w willi na wsi, nigdy nie spotkałbym chłopaków z South Kilburn. Masz też rację, że takie dzielnice nie powinny w ogóle istnieć. To jest obrzydliwe, że w kraju tak bogatym jak Wielka Brytania, masz tak kompletnie zaniedbane dzielnice, gdzie mieszkania wyglądają fatalnie. Zapomnijmy na chwilę o gangsterach: przecież tam żyją tysiące ciężko pracujących ludzi! To jest właśnie cecha bogatych społeczeństw: nierówności widać wyraźniej, gdy w jednym mieście znajdziesz ludzi zarabiających milion funtów rocznie oraz takich, którzy stoją w kolejkach do banków żywności, żeby nakarmić swoje dzieci. Jak byłem młodszy, to ta nierówność strasznie mnie denerwowała. Wiedziałem, że są dzieciaki z bogatych dzielnic, które bez wysiłku mają te wszystkie rzeczy, o których ja mogę tylko marzyć.

Gabriel Krauze siedzi na trawie
Gabriel Krauze, fot. Emi Buchwald.

Gniew jest ważną częścią twojej książki. Twój bohater - czyli, jak możemy się domyślić, ty sam – specjalizuje się w napadaniu na bogaczy. Jest w tym coś rewolucyjnego, jakby to był protest wobec niesprawiedliwego świata. Być może sto lat temu ty i koledzy zapisalibyście się do związków zawodowych i śpiewali międzynarodówkę.

Z przyczyn prawnych wolę nie wchodzić w szczegóły, ile w mojej książce jest prawdy, ale powiem tyle: faktycznie w swoim czasie ja i koledzy okradaliśmy ludzi, a koncentrowaliśmy się na rabowaniu tych najbogatszych. Myśleliśmy, że to jest forma wyrównywania rachunków, że ci ludzie tak naprawdę nie mogą być ofiarami. W tej krótkiej chwili, jak ich napadaliśmy na ulicy, to stawali się ofiarami przemocy, no ale w skali całego życia to nie były ofiary. Jak w biały dzień nosisz sobie na ręce pierścionek wart 10 tysięcy funtów, to znaczy, że masz też jacht w Hiszpanii, trzy domy pod miastem, a w nich salę kinową i jacuzzi. Dla nas to był świat z bajki. Wiedzieliśmy, że nigdy nie zdobędziemy takich pieniędzy. Czuliśmy się jak współczesna banda Robin Hooda, ale jednak bez przesady.

Muszę to podkreślić: działalność przestępcza, rabowanie ludzi, handel narkotykami, to też jest część kapitalizmu.

Gangsterzy i handlarze żyją w Londynie, który aż kapie od bogactwa. Grają w tę samą grę, są super kapitalistyczni: chcą mieć rolexy na rękach i złote łańcuchy na szyjach, chcą pokazywać na Insta góry banknotów, które usypali w swoich domach. Ich nie obchodzi klasa pracująca i sprawiedliwe społeczeństwo: po prostu chcą być bogaci.

Więc banksterzy z londyńskiego city, stare brytyjskie elity i młodzi gangsterzy żyją w jednym świecie i chcą tego samego?

Oczywiście, logika jest ta sama: jesteś tyle wart, ile masz hajsu. W tym sensie wszyscy jesteśmy produktami kapitalizmu. Handlarze mogą zarabiać milion funtów rocznie i wciąż im będzie mało. Będą grali w tę grę tak długo, aż ktoś ich nie zastrzeli albo aresztuje, albo – to rzadkie przypadki – wypiorą całą swoją kasę, zainwestują w legalne interesy i nagle staną się uczciwymi, szanowanymi biznesmenami. Znam takich ludzi.

Nie sądzę, że istnieje lepszy system niż kapitalizm, ale musimy naprawić obecny model. Pomyśl o tym tak: gdyby Jezus Chrystus od urodzenia zarabiał milion funtów każdego roku - od urodzenia! - wciąż nie miałby tylu pieniędzy, co Jeff Bezos. To jest chore! Na mnie urząd skarbowy będzie z lupą patrzył, za każde spóźnienie dostanę karę. A bogaci znają techniki offshore bankingu, mają najlepsze kancelarie, zgłaszają zerowe przychody... To jest obrzydliwe, człowieku.

Gdzie to wszystko zmierza? Doczekamy się rewolucji, ludzie wyjdą na ulicę?

Nieee, nie sądzę. Moim zdaniem w UK nierówności wybuchły raz: w czasie londyńskich zamieszek2. To nie była rewolucja pod tytułem: chcemy obalić rząd i zbudować bardziej sprawiedliwe społeczeństwo. Nie! Ludzie po prostu krzyczeli: jebać policję, weźmy ten telewizor i obrabujmy sklep z biżuterią. Znowu wygrała chciwość i materializm. Nie sądzę, że wybuchnie rewolucja. Będziemy po prostu co pewien czas oglądać erupcje gniewu.

Nie zrozum mnie źle: nie jestem jakimś „reprezentantem ludu”, sam lubię pieniądze. Mam rolexa i chcę następnego, marzy mi się nowe mieszkanie albo jeszcze lepiej – dom. Nie uważam, że każdy powinien mieć tyle samo, chodzi tylko o to, żeby system był bardziej sprawiedliwy. Na przykład: służba zdrowia. Dzięki Bogu w Wielkiej Brytanii jest darmowa. I tak powinno zostać! Skoro płacisz podatki, to masz prawo do darmowego leczenia. Na to powinny iść miliardy z podatków.

Czy strukturalny rasizm jest częścią tej układanki? To ogromny problem w USA, do pewnego stopnia też w Europie. Jak jest w UK?

Wielu moich przyjaciół pochodzi z Zachodniej Afryki albo Karaibów, ale to nie miało większego znaczenia. Nie myślałem o sobie: o kurde, jestem biały, a moi koledzy są czarni. Byliśmy po prostu chłopakami z osiedla, dziećmi imigrantów, nie – Anglikami. Przede wszystkim: byliśmy londyńczykami, a to jest najsilniejsza tożsamość.

Jak mieszkasz w Londynie, to nie czujesz związku z tymi wszystkimi Anglikami z prowincji albo innych miast. Jesteś ze stolicy! Każde inne, ogromne miasto na świecie jest dla ciebie czytelne, z automatu dobrze się w nim czujesz. Strukturalny rasizm, o który pytasz, widać oczywiście, zwłaszcza w systemie prawnym.

Ale moim zdaniem wyraźniejszy podział idzie po linii migranci – rdzenni Anglicy. Kilka dni temu facet z Polski wysiadł na dworcu Victoria Station w centrum Londynu. Zapytał dwóch gości o kierunek. Jak usłyszeli jego akcent, to pobili go na środku ulicy. Łatwo mówić o rasizmie w kategoriach „biały – czarny”, ale ta definicja „białości” mnie denerwuje, bo to nie jest jakiś monolit. Mówiąc „biały” masz na myśli tyle różnych światów, tyle kultur.

Jeśli wyróżniasz się z tłumu, to zawsze znajdą się ludzie, którzy będą chcieli to wykorzystać. Ale wiesz co? Przynajmniej w UK staramy się z tym walczyć, podczas gdy sytuacja w USA jest dużo gorsza. Widziałem to na własne oczy, ostatnio sporo czasu spędzam u kolegi w Nowym Jorku, piszę tam książkę. To dopiero jest posegregowane miasto. Ludzie z różnych kultur, o różnych kolorach skóry żyją w swoich dzielnicach, nie mieszają się. W Nowym Jorku!

Wielka Brytania jest znacznie starsza, Londyn był miastem założonym przez Rzymian, ta historia do dzisiaj nas kształtuje. USA ma raptem 300 lat, a rasizm jest fundamentem tego kraju.

Widzę jednak pewne podobieństwa. Czytając twoją książkę zwróciłem uwagę na brutalność policji. Czy siłowe podejście mundurowych rozwiąże problemy South Kilburn?

Nie, a skąd! To tylko nakręca spiralę przemocy i nienawiści. Pierwotnie gangi powstały po to, by walczyć z policją. Dopiero później rzuciły się sobie nawzajem do gardła. Oczywiście ja i koledzy byliśmy kryminalistami, ale policja widzi kryminalistę w każdym. Każdego mieszkańca tych dzielnic traktuje jak ofiarę. Mnie samego mundurowi pobili bardzo brutalnie. Nie robiłem wtedy nic złego, nie łamałem prawa, po prostu odpyskowałem policjantom. No to zakuli mnie, naciągnęli kaptur na oczy, wrzucili na pakę i okładali pałami. Po wszystkim wyrzucili mnie z wozu. Nie została z tego żadna notatka, żaden ślad.

Dlatego głośno mówię: jebać policję. Jak dla mnie powinni łapać gwałcicieli, pedofilów i terrorystów, ale nie pomagają ludziom na co dzień.

Ale też nie popieram tych głosów, które pojawiły się w USA, pod tytułem: rozwiązać policję! To by tylko pogorszyło sytuację wielu bezbronnych osób. Ten kij ma dwa końce.

No i jednak w UK sytuacja nie jest tak zła, jak w USA. W Ameryce zdobycie licencji na zabijanie jest banalnie proste – wystarczy wstąpić do policji.

Z twojej książki wynika, że dużym problemem jest, rozpoczęta pół wieku temu w USA, wojna z narkotykami. Do dzisiaj nikomu nie udało się jej wygrać, wręcz przeciwnie – statystyki uzależnień są coraz gorsze. Tymczasem pokazani w twojej książce dilerzy – w tym główny bohater – zarabiali kosmiczne pieniądze na handlu „białym i brązowym”. Gdyby narkotyki były zalegalizowane, twoi bohaterowie straciliby główne źródło zarobku.

Tak by było, a co więcej, gdyby narkotyki zostały zalegalizowane, to przestalibyśmy piętnować uzależnionych. Byliby traktowani jak osoby chore, a nie kryminaliści. Ładowanie uzależnionych do więzień niczego nie rozwiązuje, bo oni nie będą przez to mniej uzależnieni. Jeśli ktoś zażywa, to pewnie przeszedł przez jakieś chujowe rzeczy w życiu, walczy z wewnętrznymi demonami i trzeba mu pomóc.

Wojna z narkotykami to przegrana sprawa. Spójrz na Meksyk – USA wydało miliardy na tę wojnę, a kartele są tylko silniejsze i bardziej brutalne. Handel narkotykami to tylko dostarczanie produktu do klientów. Zawsze będą ludzie potrzebujący narkotyków. Cała ta wojna oparta jest na hipokryzji: policja aresztuje dilera handlującego kokainą, ale już nie bankiera, który jest jego głównym klientem.

No dobrze, ale jakie jest rozwiązanie? Co zrobić, by problemów takich jak w South Kilburn było jak najmniej?

Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. Na pewno nie są rozwiązaniem plakaty rozwieszone po całym Londynie: „Wyrzuć nóż, uratuj życie” („Bin the knife, save a life”). Władze Londynu wydały grube pieniądze na tę akcję – zupełnie bez sensu. Żaden chłopak z gangu na widok takiego plakatu nie dozna objawienia i nie pomyśli: „faktycznie! Świetny pomysł”. Jeśli ktoś naprawdę chce pomóc, to niech zabierze te dzieciaki do muzeum albo do teatru, niech wyrwie je z ich bańki, nakarmi wyobraźnię, otworzy im głowy. Dla mnie to najlepsze rozwiązanie.

Wielu powie, że najlepszym rozwiązaniem byłoby powstrzymanie migracji. Znajdziesz takie głosy w Polsce i Wielkiej Brytanii – bez migracji nie będzie przestępczości.

To właśnie taka narracja doprowadziła do brexitu: „za chwilę przyjedzie jeszcze więcej Polaków i Rumunów, będziemy tu mieli polskie gangi” - takie rzeczy wypisywały prawicowe media. Boże, co za szalone, gówniane hasła! Ludzie po prostu boją się nieznanego.

Emigracja to oczywiście też wyzwanie, bo jeśli nagle do kraju przyjedzie ci milion nowych osób, to musisz zadbać o to, żeby nie zasilili szeregów najbiedniejszych. Jednak mentalność pod tytułem „zatrzymajmy migrację, to zatrzymamy przestępczość”, to jakaś skrajnie rasistowska ignorancja.

Czyli co, wszyscy ci lekarze i nauczyciele uciekają z Syrii, ratują życie swoje i rodziny tylko po to, by zostać dilerami narkotyków w Wielkiej Brytanii? Przecież to bzdura!

Wielu imigrantów pochodzi z dobrych rodzin, mają wykształcenie i aspiracje. Ostatnio byłem na weselu u przyjaciela w Sudanie. Człowieku, każdy w jego rodzinie jest lekarzem, nie przesadzam- każdy! Takie rodziny przyjeżdżają do UK i zaczynają od zera, dostają prace poniżej swoich kwalifikacji, trafiają do szufladki: „Klasa niższa”. Ale te rodziny są bardzo ambitne, aspirują do lepszego życia, poświęcają wszystko, by ich dzieci poszły na studia i miały dobre życie. I często osiągają sukces.

W tym momencie redaktor z prawicowego pisma wyciągnie statystyki, w których jasno widać, że w dzielnicach imigranckich przestępczość jest większa, niż w dzielnicach białych Anglików.

No jasne, bo ich dzielnice często są po prostu bardziej zamożne, nie są tak zaniedbane, biedne i demonizowane. Choć oczywiście nie można wszystkiego zrzucać na dzielnicę, z której pochodzisz, bo wtedy znowu wpadasz w tę kulturę ofiary, o której już rozmawialiśmy.

Jeśli uważasz, że wszystkiemu winne jest społeczeństwo, to stąd już tylko krok do teorii spiskowych. Nagle zaczynasz wierzyć, że królowa to zmiennokształtny jaszczur, a masoni kontrolują świat. Widzę tego mnóstwo w social mediach.

Nie mogę uwierzyć, że ktoś w XXI wieku wierzy, że Żydzi rządzą światem! Trzeba to zbalansować: owszem, nierówności są potworne, ale nie możesz każdej porażki w życiu zrzucać na społeczeństwo. Musisz myśleć o tym, co sam mogłeś zrobić lepiej.

Rozwiązaniem może być edukacja. Ty jesteś tego najlepszym przykładem – do życia w zgodzie z prawem zaprowadziło cię studiowanie anglistyki. Z drugiej strony studia w UK są płatne, nie każdy może sobie n nie pozwolić.

W Wielkiej Brytanii istnieje system pożyczek studenckich i grantów, ale to swego rodzaju pułapka, bo przecież po studiach musisz te pożyczki spłacić. Już na początku dorosłego życia wisi nad tobą dług. Moi rodzice bardzo ciężko pracowali, żeby mnie wysłać na studia. Poza tym miałem pieniądze z różnych moich aktywności, wiesz o czym mówię...

Teraz sytuacja się jednak pogorszyła. Kiedy szedłem na studia, czesne wynosiło 9 tys. funtów za całe trzy lata. To nie jest powalająca kwota.

Teraz chcę zdobyć tytuł magistra, myślałem o anglistyce albo licencjacie z historii sztuki. Okazuje się, że opłata wzrosła do 10 tys. funtów... za jeden rok! Ponad trzykrotna przebitka!

Dla wielu osób to są nieosiągalne koszty. Dla mnie też! Jestem popularnym pisarzem, mówiły o mnie wszystkie mainstreamowe media, ale moja książka to nie jest bestseller. Bywa trudna w odbiorze, to nie jest przyjemna lekturka na plażę. Nie stać mnie na kontynuowanie nauki. Martwię się o młodych ludzi, którzy nie będą mieli takich szans jak ja.

Twoim kolegom również udało się uciec z przestępczego życia.

Tak, mam z nimi cały czas kontakt. Bycie w gangu łączy ludzi. Nie chcę porównywać tego do wojny, bo to jest ogromna różnica, ale jednak ten aspekt braterstwa występuje zawsze, kiedy razem przeżywacie ekstremalne, niebezpieczne rzeczy. Jeden z moich kolegów, pierwowzór Gottiego z książki, odsiedział 10 lat za napady na banki. Zadzwonił od razu po wyjściu: „Siema, jak leci”. Pomimo zdrady, która nas podzieliła, odezwał się, bo łączą nas więzi, których inni nie rozumieją.

Wielu moich przyjaciół poszło dalej, pokończyli studia, założyli rodziny, jeden został inżynierem, projektuje silniki do odrzutowców.

Jak można uciec z przestępczego życia? Wstajesz pewnego dnia rano i mówisz sobie: „już nie chcę tego robić, od dzisiaj przeprowadzam się do domu z ogródkiem”?

Każda historia jest inna. Wielu moich przyjaciół, którzy pochodzili z rozbitych rodzin, dzisiaj jest świetnymi, kochającymi ojcami. Bardzo się starali, by przerwać ten cykl przemocy. Stanęli w pewnym momencie przed decyzją: nie pozwolę, by mój syn i córka przeszli przez to samo gówno, co ja w ich wieku.

Czasami pomagają ludzie wokół ciebie. Jeśli widzisz, że twoim przyjaciołom się udało, to łatwiej ci pójść tą samą drogą. Wiele osób zapłaciło cenę za swoje wcześniejsze wcielenie. Przechodzą depresję, nie potrafią cieszyć się życiem, ich psychika jest trwale uszkodzona. Jeden z moich przyjaciół, o którym piszę w książce, stracił pięciu kumpli. Wszyscy zginęli przed trzydziestką w wojnie gangów. I to go w jakimś stopniu zniszczyło, nigdy nie będzie sobą.

W moim przypadku kluczowi byli rodzice. W więzieniu spotkałem gości, którzy dzieciństwo spędzili w opiece zastępczej. Nie mieli żadnej osoby, która by się o nich martwiła. Nie chodzi nawet o miłość – może nawet bardziej o rozczarowanie. O to poczucie, że zawiodłeś swoich rodziców. A tamte chłopaki kogo niby zawiedli? Kuratora, prawnika, sędziego, policjanta? Im to zwisało. Dzięki rodzicom wiedziałem, że muszę w końcu zrobić coś pozytywnego ze swoim życiem. Mnie się udało.

Gabriel Krauze (ur. 1986) – brytyjski pisarz polskiego pochodzenia. Dorastał w Londynie, we wczesnej młodości należał do gangu na osiedlu South Kilburn. Dopiero pisanie pozwoliło mu porzucić działalność przestępczą. Jego debiutancka powieść Tu byli, tak stali otrzymała nominacje do Nagrody Bookera oraz Nagrody im. Dylana Thomasa, a także tytuł najlepszej książki roku przyznawanej przez pismo „Spectator”.

Kontakt z autorem wywiadu: [email protected]

1 Gabriel mówi o „Victimhood culture”, kulturze ofiary, często wymienianej obok „cancel culture” opisanej m.in. w książce Bradleya Campbella i Jasona Manninga „The Rise of Victimhood Culture - Microaggressions, Safe Spaces, and the New Culture War ”.

2 Chodzi o „London Riots” lub „England Riots”, zamieszki, które wybuchły w stolicy Wielkiej Brytanii w sierpniu 2011 roku. Ich przyczyną była śmierć Marka Duggana, czarnoskórego mieszkańca dzielnicy Tottenham, zastrzelonego przez policję.

;
Bartosz Józefiak

Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z „Dużym Formatem”, portalem weekend.gazeta.pl i Superwizjerem TVN. Specjalizuje się w reportażach wcieleniowych. Nominowany m.in. do Nagrody Grand Press i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej. Współautor (razem z Wojciechem Góreckim) książki „Łódź. Miasto po przejściach.” Współautor (razem z Agnieszką Bombą i Piotrem Stefańskim) audioserialu reporterskiego „Wietnamski dług.” W czerwcu nakładem wydawnictwa Czarne ukaże się jego książka „Wszyscy tak jeżdżą.”

Komentarze