Na froncie pod każdym względem warunki zimowe będą sprzyjać Siłom Zbrojnym Ukrainy i zarazem pogarszać położenie rosyjskiej armii. Ogromnym problemem może być jednak sytuacja humanitarna w ukraińskich miastach odcinanych przez rosyjskie ataki rakietowe od dostaw energii
Losy Wielkiej Armii Napoleona w kampanii 1812 roku i Werhmachtu na froncie wschodnim II wojny światowej przyzwyczaiły nas do myśli, że słynny Generał Mróz może być z pochodzenia Rosjaninem. Ale tak naprawdę historie wielkich klęsk Francuzów i Niemców na wschodzie uczą nas raczej czegoś zupełnie innego.
Tego, że sroga zima na wojnie, nie oglądając się na barwy mundurów, bezwzględnie niszczy niewystarczająco wyposażone i przygotowane na śnieżne i mroźne warunki armie, a już zwłaszcza te, które działają ze zdecydowanie zbyt mocno rozciągniętymi i zarazem zbyt wrażliwymi liniami zaopatrzeniowymi.
W realiach wojny w Ukrainie dokładnie te warunki spełnia zaś armia Federacji Rosyjskiej.
Owszem – rosyjskie dowództwo w ostatnich miesiącach dość zauważalnie zracjonalizowało sposób prowadzenia wojny, o czym pisaliśmy w OKO.press w osobnym materiale. Ale dość często przewijająca się w mediach teza, jakoby zima miała być okresem naturalnie wymuszającym bardzo znaczące spowolnienie tempa działań wojennych po obu stronach konfliktu – co sprzyjałoby interesom Rosji - nie uwzględnia ani ukraińskich realiów pogodowych, ani ogromnej dysproporcji w zakresie sprzętowego, szkoleniowego i wyposażeniowego przygotowania do najzimniejszej pory roku między armiami Ukrainy i Rosji.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
W Ukrainie późna jesień – która w sensie pogodowym właśnie się kończy, oraz przedwiośnie są tymi zdecydowanie najtrudniejszymi okresami do prowadzenia jakichkolwiek działań ofensywnych. To wtedy warunki prowadzenia wojny wyznacza rasputica – czyli stan permanentnych roztopów, których dominującym akcentem jest wszechobecne grząskie błoto.
Pojazdy w nim utykają, okopy w nim toną, żołnierze marzną i chorują. Jedynym sensownym wyjściem jest więc przeczekiwanie tego okresu na jak najlepiej przygotowanych pozycjach obronnych – co Ukraińcy zrobili w ostatnich tygodniach wzdłuż całej długości frontu. Co jak co, ale rasputica nie jest dobrym okresem do atakowania.
Rosjanie przekonali się o tym w pełni już w marcu – tkwiąc w błocie razem z setkami i tysiącami pojazdów z zaopatrzeniem w błocie na północ i północny zachód od Kijowa (zaznaczmy przy tym, że sami z tylko niewielką pomocą obrońców wybrali sobie do tego tereny naturalnie podmokłe i bagniste) – co było jedną z najbardziej bezpośrednich przyczyn ich kijowskiej klęski zakończonej odwrotem.
Tej jesieni zaś to wzmagająca się rasputica przyczyniła się do przyspieszenia decyzji o odwrocie spod Chersonia i z prawego brzegu Dniepru.
Zima – taka prawdziwa, z ujemnymi temperaturami i śniegiem - to jednak co innego. Odpowiednio przygotowane wojskowe pojazdy wprawdzie więcej palą, ale radzą sobie ze śniegiem i lodem wielokrotnie lepiej niż z grząskim błotem.
Nawet warunki życia na froncie na kilkustopniowym mrozie stają się dla odpowiednio wyposażonego żołnierza nieco bardziej znośne niż w okolicy zera czy przy kilkustopniowej temperaturze dodatniej – przestaje bowiem doskwierać wszechobecna wilgoć znacząco obniżająca temperaturę odczuwalną.
W warunkach rasputicy w okopie przemaka w którymś momencie nawet najlepszy gore-tex, a w błocie zakopuje się w końcu nawet ten najbardziej mobilny pojazd. Zimą zaś – poza okresami bezpośrednio po ogromnych opadach śniegu, poza obszarem wyższych gór i naprawdę trudnym terenem - dobrze wyposażona, przygotowana i wyszkolona armia będzie tylko nieco mniej mobilna niż w ciepłych porach roku.
Zima zmusi Ukraińców do ograniczenia operacji ofensywnych, to będzie czas zamrożenia konfliktu
I nie jest to wiedza tajemna. O ile zima w naszej części świata zaskakuje regularnie drogowców, o tyle nie zaskakuje generałów – przynajmniej tych ukraińskich.
Siły Zbrojne Ukrainy – jak każda nowoczesna armia świata – prowadziły ćwiczenia wojskowe każdej zimy – często zresztą z udziałem instruktorów z Zachodu. Dzięki temu ukraiński żołnierz wie, jak trudno jest kopać okop w zamarzniętej ziemi, a ukraińska załoga czołgu zdaje sobie sprawę, jak efektywnie wyciągnąć ów czołg z zaspy. Każdy zawodowy ukraiński żołnierz topił już kiedyś śnieg na herbatę, a prawie każdy nocował na śniegu.
W Rosji wyglądało to nieco inaczej. Sezon wielkich - angażujących dziesiątki tysięcy żołnierzy - manewrów wojskowych kończył się tam co roku we wrześniu wraz z dorocznymi ćwiczeniami Zapad, które za każdym razem pokazywały, jak prężne armie Rosji i Białorusi poradziłyby sobie z atakiem zdradzieckiego Zachodu.
Wrzesień zaś to nadal kalendarzowe lato – czas przed rasputicą i przed zimą, ale też bez zbytnich upałów. Idealny moment, by w najlepszych możliwych warunkach pogodowych mogły sobie poszarżować dywizje pancerne. Żaden czołg "drugiej armii świata" nie zatonął przy tym w błocie, żaden z jej żołnierzy nie miał zaś okazji posiedzieć choćby kilku godzin na mrozie, a tym bardziej nabawić się hipotermii. Bardzo bezpiecznie, prawda?
A co było zimą? Ano nic innego niż propagandowe pokazówki, mające demonstrować, jak znakomicie rosyjska armia przygotowana jest do działań w ekstremalnie trudnych warunkach zimowych. Na przykład takie arktyczne ćwiczenia „Umka”. W ich trakcie oglądaliśmy – dzięki potężnemu przekazowi rosyjskiej propagandy – jak znakomicie wyposażeni rosyjscy żołnierze desantowali się na bezludnych ziemiach Dalekiej Północy i jak doskonale radzili sobie z zajmowaniem pozycji na tych skrajnie nieprzyjaznych terenach przy temperaturach sięgających -30 stopni.
Miało to służyć udowodnieniu, że Rosja odegra dominującą rolę w ewentualnej konfrontacji zbrojnej między mocarstwami o bogactwa naturalne i szlaki morskie Arktyki.
Problem tylko w tym, że o ile w takich manewrach Zapad brało udział po kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, o tyle w edycji „Umki” z 2021 roku wystąpiło – to dobre określenie – ich sześciuset. Do tego trzy okręty podwodne i parę samolotów.
Dla porównania – NATO-wska odpowiedź na „Umkę”, czyli manewry „Cold Response” przeprowadzone w tym roku w arktycznej części Norwegii angażowały około 30 tysięcy żołnierzy z 27 krajów Sojuszu Północnoatlantyckiego, w tym polskich. Rosja została zaproszona w roli obserwatora – jednak nie przyjęła tej propozycji. Nie bądźmy już zbyt wredni, zastanawiając się, dlaczego.
A czego tak naprawdę dowiadywaliśmy się o „drugiej armii świata” za sprawą manewrów „Umka”? Ano tylko tego, że dysponuje ona nie mniej niż sześciuset zestawami doskonałej klasy zimowego wyposażenia osobistego pozwalającego na swobodne – przynajmniej na propagandowych nagraniach - operowanie w Arktyce. Otwarte przy tym jednak pozostaje pytanie, czy rosyjska armia poradziłaby sobie z zimą we własnym kraju – skoro zwykła ją spędzać w koszarach.
To zaś, że Rosja nie poradzi sobie z zimą w obcym i wrogim kraju, jest zaś niemal pewne.
Rosjanie od ogłoszenia mobilizacji zdołali już przerzucić na front do 100 tysięcy świeżych rekrutów. Choć branka do wojska przeprowadzana jest w Rosji szybko i bezwzględnie, to jeśli chodzi o wyposażenie, rekrutom brakuje dosłownie wszystkiego. Zostawmy już broń, hełmy, kamizelki kuloodporne, oporządzenie i sprzęt łączności – pisaliśmy już o tym wielokrotnie.
Tym razem skupmy się na tym, co zimą absolutnie decydujące – czyli na wyposażeniu osobistym zapewniającym samo utrzymywanie jakichkolwiek zdolności bojowych w warunkach zimowych. Bez tego wyposażenia żołnierz może po kilku dobach na froncie jedynie pogrążyć się w – w tym najlepszym dla niego razie - okołohipotermicznym stuporze. Jego refleks ulegnie stępieniu, reakcje staną się opóźnione, dominującym stanem psychologicznym będzie apatia wymuszona przez energetyczne niedostatki organizmu. Taki żołnierz jest łatwym przeciwnikiem.
Na nagraniach wideo z udziałem rosyjskich „mobików” oglądamy mniej więcej to samo, co wiosną widzieliśmy w wykonaniu „armii” samozwańczych republik separatystów z Donbasu. Niewyszkolonych ludzi siłą oderwanych od ich normalnej pracy i normalnego życia ubranych w nie zawsze kompletne mundury z kufajkami i waciakami w roli zimowych kurtek, wyposażonych w miks starego wojskowego i taniego cywilnego sprzętu – wśród którego największą konsternację budzą najtańsze marketowe śpiwory, pozwalające może na przyjemny nocleg pod dachem latem, ale nijak nie przystające do warunków na mrozie oraz buty – również w żadnym wypadku nie zasługujące na miano zimowych.
Rosja już tego problemu nie przeskoczy. Nie chodzi nawet o same pieniądze. Owszem, to wszystko, co zapewnia przetrwanie we względnym komforcie termicznym choćby jednej zimowej nocy w warunkach okopowych, jest dość drogie – zresztą wojna ma spory wpływ na wzrost cen odpowiedniego sprzętu – także cywilnego – w naszej części Europy.
Tańsze śpiwory, które zapewniają komfort termiczny w kilkustopniowych temperaturach ujemnych kosztują obecnie równowartość około 200 dolarów, przy czym mówimy tu o cięższych i mniej pakownych niż puchowe śpiworach syntetycznych.
Zestaw umundurowania zimowego oparty o kurtkę i spodnie z odpornej i oddychającej membrany, bieliznę i bluzy termiczne oraz odpowiednie termiczne dodatki – nie mniej niż 500 dolarów (to również bardzo niska opcja cenowa). Ok. 150 dolarów to niska cena odpowiednich dla żołnierza membranowych butów zimowych – niezależnie od tego, czy pochodzą z rynku cywilnego, czy wojskowego.
Na tym nie koniec, bo przecież trzeba zadbać jeszcze o choćby karimatę lub matę samopompującą i któryś z rodzajów prowizorycznego schronienia w rodzaju poncha, tarpa czy płachty biwakowej – także do ochrony przed wiatrem i błotem nawet w okopowym ukryciu. To nie mniej niż kolejne 100-150 dolarów.
Razem mamy nie mniej niż 1000 dolarów na absolutnie podstawowe (i najtańsze) współczesne zimowe wyposażenie osobiste dla jednego żołnierza. Jeśli mówimy o wyposażeniu lepszym (lub po prostu droższym) niż absolutnie podstawowe, ta kwota może łatwo poszybować do swej kilkukrotności.
Swoje wie o tym Dymitr Rogozin, były wicepremier Rosji i bonzo na dworze Putina, który wywołał gigantyczną burzę w rosyjskiej infosferze paradując na okupowanych ziemiach Ukrainy w zimowym „frontowym” umundurowaniu, na które składała się m.in. puchowa kurtka taktyczna austriackiej produkcji za 1300 dolarów, w dodatku uzbrojony w sprzęt NATO-wskiego pochodzenia.
O ile trzeba przyznać, że putinowski dygnitarz i oligarcha wyposażył się kosztem tysięcy dolarów wręcz znakomicie na wojenną zimę, o tyle żołnierze jego armii mogą na wyposażenie tej klasy jedynie popatrzeć. Dlatego też reakcją rosyjskich milblogerów na zdjęcia Rogozina była nieskrywana wściekłość.
Nie zmienia to jednak faktu, że problemem nie są tu same pieniądze. Żeby rozdać 100 tysiącom mobików obecnych już teraz na froncie lub w jego pobliżu, wyposażenie warte po 1000 dolarów na głowę, trzeba raptem 100 milionów dolarów. Żeby sfinansować wyposażenie zimowe dla wszystkich 300 tysięcy zmobilizowanych – 300 milionów. Wcale nie tak znowu dużo – i nawet przyciśniętą sankcjami Rosję byłoby na to nadal stać.
Dziś jednak i tak już nic nie uratuje rosyjskich mobików przed perspektywą – dosłownie – zamarzania w okopach.
Chodzi o samą logistykę. Zgromadzenie 300 tysięcy kompletów umundurowania zimowego to proces wymagający miesięcy nawet w warunkach pełnej handlowej wolności. Problem w tym, że rosyjski przemysł najwyraźniej nie miał na to zamówień, a być może i zdolności produkcyjnych.
Dziś zaś Rosja objęta jest ciężkimi sankcjami a światowy rynek wydrenowany ze sprzętu, który kupowała ukraińska armia, pojedynczy ukraińscy żołnierze i organizacje pomocowe zapewniające dostawy sprzętu na potrzeby SZU, nie mówiąc już o dozbrajających się w szybkim tempie armiach Zachodu.
Ukraińcy są w zupełnie innym położeniu. Choć superciepłą i odporną na uszkodzenia kurtką Rogozina za 1300 dolarów też z pewnością by nie pogardzili - oby zresztą wpadła im w ręce razem z właścicielem – ich sytuacja sprzętowa przed nadchodzącą zimą jest nieporównanie lepsza niż Rosjan.
Siły Zbrojne Ukrainy pokazały, że radzą sobie z warunkami zimowymi już w lutym i marcu. Wtedy też stało się jasne, że niezamożny kraj nie szczędził środków na zimowe wyposażenie dla swej armii. Teraz jednak dochodzi do tego ogromna pomoc Zachodu.
Sama Norwegia dostarczyła Ukraińcom 55 tysięcy zestawów umundurowania zimowego. Niemcy – nawet 100 tysięcy. Ale to i tak nic w porównaniu z dostawami od Wielkiej Brytanii – 250 tysięcy sztuk, i Kanady (nawet pół miliona).
Przy czym poszczególne kraje i kolejne dziesiątki i setki tysięcy kompletów można wymieniać tu jeszcze długo. Ukraińcy dostali już znacznie więcej kompletów umundurowania zimowego niż mają żołnierzy – ale to zrozumiałe, bo przecież mało który z tych kompletów przetrwa całą zimę w surowych frontowych warunkach.
„Dostawy” mobików niemal podwoiły rosyjskie siły na pierwszej linii. To szybkie zwiększenie liczebności oddziałów na froncie skutkowało między innymi pojawieniem się poważnych problemów z bieżącym zaopatrywaniem wojsk na froncie w ciepłe (a czasem wszelkie) posiłki. Zimą zaś to w pierwszej kolejności odwodnienie, w drugiej zaś niedożywienie skracają drogę do hipotermii (nadmiernego wychłodzenia) jeszcze szybciej niż brak wystarczającego wyposażenia do bytowania w terenie.
Rzecz jasna można myśleć o zagotowaniu wody na herbatę, czy choćby podgrzaniu zamarzniętej na kość konserwy bezpośrednio w okopie. Problem tylko w tym, że na tej wojnie – ze względu na wszechobecność dronów - rozpalenie na linii frontu jakiegokolwiek, choćby maleńkiego ogniska z chrustu czy zrąbanego w lesie drewna, to ze względu na doskonale widoczny i wyczuwalny dym proszenie się o błyskawiczną śmierć - czy to za sprawą drona i zrzucanego z niego granatu, czy to na skutek salwy artylerii.
Żeby robić to względnie bezpiecznie, trzeba mieć więc porządne ukrycie – takie, którego nie „prześwietli” natychmiast tania kamera termowizyjna podwieszona pod drona z AliExpress oraz bezdymne źródło ognia - czyli kuchenkę na gaz, benzynę, paliwo stałe czy choćby spirytus, a do tego odpowiednie zapasy paliwa. Wcale niemałe – jeśli weźmiemy pod uwagę, że topienie wody ze śniegu lub lodu (co w ujemnych temperaturach będzie normą) trwa mniej więcej dwa-trzy razy dłużej niż samo jej zagotowanie.
Możemy iść o zakład, że z dostarczaniem odpowiedniego paliwa na front Ukraińcy poradzą sobie wielokrotnie lepiej niż Rosjanie.
Jest jeszcze jeden aspekt prowadzenia wojny w zimie, który działa na korzyść Ukrainy. Zima w naszej części Europy oznacza długą noc. W grudniu i styczniu dzień trwa niecałe 8 godzin. Przez pozostałe 16 godzin z małym hakiem na polu walki ogromną przewagę zyskuje ten, kto ma lepszy sprzęt do obserwacji i prowadzenia działań w nocy – czyli przede wszystkim noktowizory i kamery termowizyjne. A pod tym względem – dzięki własnym zakupom, NATO-wskim dostawom i społecznym zbiórkom – Ukraińcy także zdecydowanie górują nad Rosjanami.
Rosjanie od początku wojny mają bardzo poważne problemy z transportem i logistyką – obecnie szczególnie uwydatniające się na południu Ukrainy, gdzie rosyjskiej armii całkiem poważnie grozi częściowa powtórka z jesiennego kryzysu zaopatrzeniowego na prawym brzegu Dniepru.
Rosyjskie głębokie zaplecze frontu nadal znajduje się pod precyzyjnym ostrzałem z wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych zachodniej produkcji, wśród których na pierwszym miejscu znajdują się amerykańskie HIMARS-y, następnie również amerykańskie (a podarowane Ukrainie również przez Wielką Brytanię i Norwegię) M-270 MLRS, niemieckie MARS II, a ostatnio też francuskie LRU MLRS i tureckie TLRG-230.
Ta broń ma modułowy charakter i pozwala na rażenie celów na odległość do ok. 100 km (TLRG-230 z obecnie dostarczonymi pociskami mają mniejszy zasięg). Ukraińcy dysponują obecnie kilkudziesięcioma wyrzutniami wszystkich tych typów, przy czym jeszcze zimą ta liczba przekroczy zapewne 100.
O ile okupowane tereny obwodu ługańskiego i większość okupowanych terenów obwodu donieckiego Rosjanie mogą względnie łatwo zaopatrywać z terytorium swego kraju, o tyle zupełnie inaczej wygląda sytuacja na południu Ukrainy. Ze względu na układ dróg i linii kolejowych już rejon Wołnowachy i Wuhłedaru na południu obwodu donieckiego staje się pod tym względem co najmniej problematyczny dla Rosjan.
Im dalej (w południowej części Ukrainy) na zachód, tym sytuacja zaopatrzeniowo-logistyczna Rosjan staje się gorsza. Nie mogą korzystać tam z jedynej linii kolejowej (prowadzącej z Doniecka do Mariupola przez Wołnowachę i Tokmak), która pozwalałaby na szynowy transport zaopatrzenia i uzupełnień z terytorium Rosji.
W rejonie na północ od Wołnowachy przebiega ona bowiem ledwie kilka kilometrów od linii frontu i znajduje się w bezpośrednim zasięgu ukraińskiej artylerii każdego typu – dlatego Rosjanom nadal nie opłaca się jej nawet naprawiać.
To zresztą po części właśnie z powodu tej linii kolejowej i palącej potrzeby przejęcia nad nią pełnej kontroli Rosjanie powrócili do aktywności ofensywnej w rejonie Wuhłedaru, która na razie przynosi im ciężkie straty przy jedynie symbolicznych postępach w obrębie wsi Pawliwka.
Bez tej linii i oczywiście bez Mostu Kerczeńskiego, cały transport z terytorium Rosji na południe Ukrainy musi odbywać się ciężarówkami przez rejon Mariupola i Berdiańska – przy czym sieć dróg jest na południu Ukrainy na tyle rzadka, że istnieje jedynie kilka wariantów poprowadzenia odpowiednich tras, a miejscami wliczając w to nawet nieutwardzone drogi lokalne.
Zdecydowana większość z tych tras znajduje się już teraz w zasięgu HIMARS-ów (i pokrewnych wyrzutni).
Tak naprawdę w 100 procentach bezpieczna pod tym względem pozostaje dla Rosjan jedynie wiodąca wzdłuż wybrzeża Morza Azowskiego przez Berdiańsk i Melitopol autostrada M-14 Mariupol - Odessa. Na niej jednak – podobnie jak na wszystkich pozostałych drogach – występują liczne „wąskie gardła” w rodzaju mostów, wiaduktów czy skrzyżowań. Niszczenie takich obiektów wszelkimi możliwymi sposobami może każdorazowo powodować wielodniowe opóźnienia w transporcie.
Owszem, na autostradzie M-14 niezbędne do tego byłoby przeprowadzenie operacji sił specjalnych lub partyzanckiej albo wysłanie dużego i wartościowego drona na najprawdopodobniej samobójczą misję. Ale prawie wszędzie dalej na północ starczy do tego salwa z HIMARS-ów.
Ukraińcy mają więc narzędzia, by znacząco utrudniać Rosjanom zaopatrywanie wojsk w zachodniej części okupowanego terytorium na południu kraju.
Im bliżej lewego brzegu Dniepru i im dalej od terytorium Rosji, tym trudniej będzie Rosjanom dostarczać amunicję, zaopatrzenie, sprzęt i uzupełnienia dla walczących tam wojsk.
Jakiekolwiek ukraińskie skuteczne działania ofensywne na Zaporożu lub na lewym brzegu Dniepru będą zaś wydłużać zasięg HIMARS-ów i pokrewnych typów broni dokładnie o tyle, o ile Ukraińcom udałoby się przesunąć linię frontu.
W rejonie miejscowości Hulajpołe i Połohy na Zaporożu, wystarczyłyby np. ukraińskie postępy rzędu 20 km, by w zasięgu HIMARS-ów znalazły się wszystkie lądowe połączenia rejonu Melitopola, wschodniej części obwodu chersońskiego i Krymu z terytorium Rosji.
Dla Ukraińców będzie to zachęta do prowadzenia nawet ograniczonych działań ofensywnych, gdy tylko zimowa pogoda na to pozwoli.
Zima na froncie jednoznacznie sprzyja Ukraińcom. Ta pora roku ma jednak i ten aspekt, którego Ukraińcy słusznie bardzo się obawiają, a który dotyczy cywili marznących w pozbawionych prądu za sprawą rosyjskich ataków rakietowych regionach kraju. Rosyjski plan na tę zimę wygląda przecież w telegraficznym skrócie następująco:
Ten rosyjski zarys planu ma tylko jeden naprawdę mocny i zarazem niebezpieczny punkt – ten pierwszy. Na skutek rosyjskich ataków na infrastrukturę energetyczną i ciepłowniczą Ukrainy, cywile naprawdę już teraz muszą walczyć o przetrwanie.
Wywołane atakami przerwy w dostawach energii trwają w niektórych częściach kraju nawet przez wiele dni. Dla przykładu – jeszcze 29 listopada ok. 6 milionów mieszkańców kilku różnych regionów Ukrainy nie miało dostępu do prądu na skutek rosyjskich ataków z 23 listopada.
Brak prądu pociąga za sobą bardzo często wstrzymanie pracy wodociągów oraz problemy z funkcjonowaniem miejskich sieci ciepłowniczych – pompy i część infrastruktury obu systemów są zasilane elektrycznie. Na to nakładają się jeszcze problemy z funkcjonowaniem łączności komórkowej i dostępem do internetu.
W wyniku rosyjskich ataków, jak w lutym i marcu w obleganym i szturmowanym Mariupolu, tak i teraz w dużych miastach w centrum kraju cywile zmuszeni już bywali nawet do topienia śniegu na ogniskach w celu przygotowania posiłków czy herbaty. W Ukrainie trwa także czarna seria pożarów wywołanych przez próby ogrzewania mieszkań na wszelkie dostępne za to sprzeczne z wymogami bezpieczeństwa sposoby – do czwartku 30 listopada pochłonęły już one życie 9 osób.
Ewentualne ponawianie przez Rosjan zmasowanych uderzeń rakietowych na infrastrukturę energetyczną Ukrainy będzie tę sytuację pogarszać. Rzecz jasna pod tym względem mróz i śnieg również zdecydowanie nie są sojusznikami Ukrainy.
W tej sytuacji Zachodowi nie pozostaje nic innego niż wzmacniać na potęgę ukraińską obronę przeciwlotniczą i dostarczać ukraińskim energetykom części i sprzęt do napraw infrastruktury, na czele z najtrudniej dostępnymi transformatorami. Na wagę złota są również generatory prądu pozwalające na choć częściowe zredukowanie skutków wywoływanego przez Rosjan kryzysu humanitarnego.
Zima stała się dla Rosjan rodzajem broni wymierzonej jednak tylko i wyłącznie w ukraińskich cywilów. Na froncie zimowe warunki będą obracać się bezpośrednio przeciwko agresorom - niewystarczająco przygotowanej i wyposażonej rosyjskiej armii. Wiele wskazuje na to, że nie będzie to dla Rosjan upragniony czas odpoczynku lecz raczej słonej zapłaty za dotychczasowe błędy.
Świat
Władimir Putin
Wołodymyr Zełenski
NATO
agresja Rosji na Ukrainę
Rosja
Sytuacja na froncie
Ukraina
wojna w Ukrainie
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze