Rosjanie ściągają na front dziesiątki tysięcy nowozmobilizowanych rekrutów, fortyfikują na potęgę swe linie obronne, powracają do działań ofensywnych i niszczą ukraińską infrastrukturę energetyczną. Ukraińskiej armii będzie coraz trudniej osiągać sukcesy
Jesienna seria spektakularnych ukraińskich sukcesów na froncie zapoczątkowana uruchomieniem ofensywy w obwodach charkowskim i chersońskim i zwieńczona zmuszeniem Rosjan do odwrotu z Chersonia i całej prawobrzeżnej Chersońszczyzny łatwo skłania nas do myśli, że szala zwycięstwa w tej wojnie już trwale przechyliła się na stronę Ukrainy.
Odczuwamy zrozumiałą schadenfreude w związku z tragikomicznym przebiegiem rosyjskiej „częściowej mobilizacji”, oglądamy nagrania, na których całe grupy Rosjan trafiają do ukraińskiej niewoli, widzimy wciąż nowe obrazy porzuconego czy zniszczonego rosyjskiego sprzętu wojskowego, zdajemy sobie też sprawę, jak bardzo brakuje rosyjskim żołnierzom choćby podstawowego wyposażenia zimowego nie mówiąc już nawet o środkach ochrony osobistej.
Cieszy nas również to, że nawet w trakcie zmasowanych rosyjskich ataków rakietowych Ukraińcy nadal są w stanie zestrzeliwać większość rosyjskich pocisków manewrujących.
Ginie nam jednak przy tym wszystkim z oczu fakt, że od przełomu września i listopada mamy jednocześnie stale do czynienia z czterema niepokojącymi, czy wręcz alarmującymi tendencjami, które można obserwować po rosyjskiej stronie wojny w Ukrainie.
Wymieńmy je pokrótce:
Te cztery procesy nie otwierają jeszcze nowej fazy wojny, ani nie zmieniają zasadniczej relacji sił, jednak o ile nie ulegną zahamowaniu lub ich efekty nie zostaną zrównoważone właściwą odpowiedzią ukraińskiej armii i Zachodu, z czasem będą miały coraz większy i bardziej bezpośredni wpływ na przebieg działań wojennych.
W tej chwili Ukraina nadal wygrywa tę wojnę - jednak z każdym kolejnym tygodniem staje się coraz bardziej prawdopodobne, że broniący się kraj czekają jeszcze nowe, być może bardzo ciężkie próby.
I nie, nie chodzi tu o to, że zaczyna się właśnie zima – bowiem ukraińska armia jest odpowiednio wyszkolona i wyposażona, by efektywnie prowadzić działania wojenne w warunkach zimowych. Z tym akurat o wiele większy problem mogą mieć niedoposażeni Rosjanie. O wiele poważniejszym zagrożeniem jest to, że rosyjskie dowództwo zaczyna wyciągać właściwe wnioski ze swych niezliczonych dotychczasowych błędów
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Zacznijmy od kwestii „mobików” – i ich rosnącego udziału w tej wojnie. Prowadzona w Rosji „częściowa” mobilizacja objęła nie mniej niż 320 tysięcy rosyjskich mężczyzn, z których jakąś (niestety trudno o wiarygodne szacunki dotyczące jej liczebności) część odesłano następnie z różnych powodów (choroby, wiek, przynależność do kategorii chronionych, a także chaos administracyjny) do domów. Pozwala to szacować, że w wyniku mobilizacji szeregi rosyjskiej armii zasiliło od 230 do około 300 tysięcy rekrutów.
Mobilizację uruchomiono 21 września. Od tego czasu według najbardziej ostrożnych szacunków (jawne dane brytyjskiego wywiadu z początku listopada) na front miało trafić już nie mniej niż 50 tysięcy nowych rekrutów. Według mniej ostrożnych szacunków – dane od „jednego z europejskich krajów NATO” przytoczone przez „Washington Post” – na front mogło zostać wysłanych już nawet około 100 tysięcy „mobików”.
Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że tuż przed ogłoszeniem mobilizacji, Rosjanie mieli na froncie już tylko około 90-100 tysięcy żołnierzy, zobaczymy, jak wydatnym wzmocnieniem jest dla nich przybywanie na front nowych rekrutów – dzięki czemu rosyjskie siły zaangażowane w Ukrainie zostały już w porównaniu z wrześniem w zasadzie podwojone.
Na tym nie koniec - bo na transporty na front czeka jeszcze do 200 tysięcy mobików – na różnych etapach szkolenia. Należy niestety zakładać, że jakaś część z nich zostanie wyszkolona i wyposażona lepiej niż rekruci, którzy powędrowali na front w pierwszym rzucie.
Jak dotąd wartość bojowa nowo zmobilizowanych rosyjskich rekrutów pozostaje rzecz jasna bardzo, bardzo niska. Ci z nich, którzy trafili na front w pierwszych tygodniach po ogłoszeniu mobilizacji, albo nie mieli za sobą dosłownie żadnego szkolenia wojskowego, albo zdążyli uczestniczyć jedynie w zorganizowanej ad hoc grze pozorów (dzień czy dwa na poligonie, wizyta na strzelnicy, trochę zajęć teoretycznych).
Rekruci nie zostali więc przygotowani nawet do walki o własne przetrwanie w warunkach pełnoskalowego konfliktu, nie mówiąc już nawet o ich gotowości do skutecznej konfrontacji z ukraińską regularną armią.
W szeregach nowo zmobilizowanych nadal występują ogromne problemy z wojskowym morale. „Mobikom” zdarza się odmawiać udziału w walce, wykłócają się też z dowódcami w kwestiach związanych z podstawowymi brakami – wyposażenia, uzbrojenia, szkolenia czy nawet wyżywienia i zakwaterowania.
Niemniej jednak przy wszystkich swoich absurdach, wadach i ograniczeniach mobilizacja dała Rosji jedno – skokowy wzrost liczebności wojsk zaangażowanych w wojnę z Ukrainą.
Już teraz stan osobowy rosyjskich sił w Ukrainie został mniej więcej podwojony w porównaniem z wrześniem, w grudniu czy na początku stycznia będzie już można mówić o potrojeniu.
Będzie to miało dość oczywiste skutki. Rosjanie zniwelują obecną przewagę liczebną Ukraińców. A przy tym "nasycą” – to dość paskudne, ale stosowane przez wojskowych określenia – „siłą żywą” swe linie obronne (znacząco zresztą skrócone za sprawą ukraińskich operacji z jesieni), co znacząco utrudni Ukraińcom prowadzenie efektywnych działań ofensywnych.
Zarazem jednak na wybranych kierunkach operacyjnych Rosjanie będą mogli z czasem odzyskać zdolność do własnej ofensywy. Być może nawet na poziomie znanym z „bitwy o Donbas”, gdy o postępach Rosjan decydowały pospołu ich przewaga w artylerii i tępy upór ich dowódców całkowicie nieliczących się ze stratami własnych wojsk.
Kolejny problem polega na to, że „mobików” jest gdzie przyjmować na froncie – i to niekoniecznie w znany nam dotąd sposób polegający na wysłaniu ich natychmiast do na poły samobójczego szturmu na umocnione ukraińskie pozycje. Od początku października Rosjanie bardzo intensywnie rozbudowują swe linie obronne. Zaczęło się od „linii Wagnera”, która wyrosła za linią frontu w północnej części obwodu ługańskiego, obecnie jednak fortyfikowane są także pozostałe odcinki frontu.
W wypadku „linii Wagnera” eksperci zwracali uwagę, że stworzone w jej ramach okopy przebiegają po liniach prostych, bez przydatnego do zazębiania pól ostrzału zygzakowania, odstępy między nimi są zbyt małe, a większość instalacji położona jest zdecydowanie zbyt blisko zapór przeciwczołgowych.
W wypadku innych umocnień wygląda jednak na to, że Rosjanie starają się bardziej – i budują linie nadające się do długotrwałej obrony, o dziwo zwracając też uwagę na minimum komfortu bytowego mających przebywać w okopach i bunkrach żołnierzy. W ten sposób niemal cała linia frontu zaczyna się upodabniać do tej na Zaporożu – co może z czasem wymuszać coraz bardziej pozycyjny – i tym samym skrajnie niekorzystny dla Ukraińców - tryb prowadzenia wojny.
Obecny front południowy – po ewakuacji Rosjan z prawobrzeżnej Chersońszczyzny przebiegający w całości niemal prostą linią przez południową część obwodu zaporoskiego, już od miesięcy był strefą walk pozycyjnych budzących nieodparte skojarzenia z polami walki I wojny światowej.
Pomiędzy ukraińskimi i rosyjskimi pozycjami rozciąga się tam sporej szerokości pas ziemi niczyjej, co sprawia, że za większość regularnie mającej tam miejsce wymiany ognia odpowiada artyleria obu stron. Po obu stronach także linie obronne zostały z czasem bardzo głęboko ufortyfikowane – także z zastosowaniem konstrukcji ziemno-betonowych i żelbetowych.
Za frontowymi okopami wykopano kolejne, co razem tworzy wielowarstwowe (na ogół trójwarstwowe) linie obronne. W wypadku skutecznego uderzenia nieprzyjaciela dysponującego znaczną przewagą odcinkową pozwala to na szybkie odtwarzanie efektywnej obrony na drugiej, a następnie na trzeciej linii. Przełamanie tak przygotowanego frontu staje się więc zadaniem, które trzeba rozpisywać na kilka etapów i podczas realizacji którego niemal nie sposób uniknąć znacznych strat.
To właśnie główny powód, dla którego linia frontu na Zaporożu od miesięcy ma mniej więcej taki sam przebieg.
Żadna ze stron nie dysponowała wystarczającą przewagą, by pokusić się o próbę przełamania coraz bardziej rozbudowanych i coraz głębszych linii obronnych przeciwnika.
Nie jest wcale pewne, czy Ukraińcy zdecydują się na to nawet teraz – gdy właśnie uderzenie z Zaporoża na południe należy do tych najczęściej rozpatrywanych (choć niekoniecznie najbardziej korzystnych) wariantów kontynuowania przez Ukraińców ofensywy zaczętej na prawym brzegu Dniepru.
Rosjanie nie poprzestają jednak na samym „betonowaniu” swych linii i pozycji obronnych. Od kilku tygodni znów podejmują również wysiłki ofensywne – i to w różnych rejonach walk.
O ile jeszcze w połowie października Rosjanie prowadzili konsekwentne działania ofensywne jedynie pod Bachmutem i na zachód od Doniecka, o tyle obecnie mniej lub bardziej udane próby przejścia przez nich do ataku można obserwować wzdłuż niemal całej linii styczności wojsk.
Główną strefą rosyjskiej aktywności ofensywnej pozostaje część Donbasu rozciągająca się między Donieckiem a Bachmutem, jednak pojawiły się również całkiem nowe miejsca, w których Rosjanie przeszli – przynajmniej czasowo – do ataku – na przykład rejon Wuhłedaru na południu obwodu donieckiego czy okolice Hulajpoła na Zaporożu.
Zdecydowana większość tych ataków pozostaje całkowicie nieskuteczna i w dodatku przynosi Rosjanom ciężkie straty – tym bardziej że przeciwko ukraińskim liniom obronnym wysyłani są głównie słabo wyszkoleni i wyposażeni rekruci z mobilizacji.
Trzeba jednak zaznaczyć, że były i miejsca, w których te jesienne ataki przyniosły już Rosjanom pewne postępy – na razie o skali liczonej w setkach metrów. Rosjanom udało się w ostatnim czasie zająć nieco terenu m.in. na południe od Wuhłedaru, jak i w rejonie Opytnego pod Awdijewką czy wreszcie na wschód i południe od Bachmutu.
Owszem, wciąż nie ma to żadnego realnego wpływu ani na losy wojny, ani nawet na przebieg samych walk o Donbas. Sam fakt jednak, że Rosjanie znów podejmują wysiłki ofensywne, jest z jednej strony sygnałem, że stać ich już na nieco więcej niż jedynie bierną obronę, z drugiej zaś niesie ze sobą zagrożenie, że z czasem inicjatywa w tej wojnie może (choćby w części) wrócić do Rosjan.
Obecnie zaś to właśnie na niemal całkowitym przejęciu inicjatywy operacyjnej przy jednoczesnym utrzymywaniu zdolności do prowadzenia działań ofensywnych opiera się zbudowana późnym latem i jesienią przewaga Ukraińców. Ewentualne zmuszenie ich do przejścia do obrony w skali całego frontu mogłoby oznaczać ryzyko powrotu do realiów „bitwy o Donbas” znanych z maja i czerwca.
„Mamy szczęście, że oni są aż tak kur…sko głupi” – rzucił wiosną ukraiński żołnierz przed kamerą ekipy kręcącej relację z wojny – a nagranie zrobiło międzynarodową karierę.
Ta ujęta w iście żołnierskich słowach diagnoza pozostawała aktualna przez 9 miesięcy wojny – prowadzonej przez Rosjan bezmyślnie, nieefektywnie i w oparciu o utopijne założenia i cele.
Tej jesieni rosyjskie dowództwo wojsk walczących w Ukrainie usilnie stara się jednak nieco zmądrzeć. Można to obserwować mniej więcej od momentu, w którym rosyjskim głównodowodzącym w Ukrainie został generał Siergiej Surowikin.
To on podjął racjonalną decyzję o ewakuacji Rosjan z prawego brzegu Dniepru – zanim obecne tam rosyjskie zgrupowanie odcięte przez Ukraińców od zaplecza ostatecznie nie poszło w rozsypkę. Za sprawą Surowikina od 10 października trwa także seria ataków rakietowych na infrastrukturę energetyczną, ciepłowniczą i gazową Ukrainy.
Ten okrutny, bo wymierzony w cywili i obliczony na wywołanie klęski humanitarnej, sposób prowadzenia wojny jest niestety dość skuteczny – przy czym z każdą kolejną falą pocisków manewrujących Rosjanie pragmatycznie i logicznie dobierają odpowiednie cele swych ataków.
To wreszcie Surowikinowi Rosjanie mogą zapewne zawdzięczać względne ustabilizowanie linii frontu na północ od rzeki Doniec oraz budowę linii obronnych mających zabezpieczać dotychczasowe rosyjskie zdobycze również w Donbasie i na południu Ukrainy. I to on uruchamia nowe – na razie ograniczone - działania ofensywne na tych kierunkach po to, by ukraińska armia musiała angażować swe rezerwy do bieżącej obrony i trzymać odwody na wypadek intensyfikacji ataków, zamiast wszystkimi dostępnymi siłami kontynuować własną ofensywę.
Sprawia to niestety wrażenie, że Rosjanie zdołali pod wieloma względami urealnić swoje wojenne cele i dobrać odpowiednie narzędzia do dążenia do nich.
Surowikin doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jego złożona w coraz większym stopniu z „mobików” armia pozostaje słaba i nadal ma bardzo mieszaną wartość bojową w porównaniu z Siłami Zbrojnymi Ukrainy. „Betonując” rosyjskie linie obronne i ściągając na nie dziesiątki tysięcy nowo zmobilizowanych rekrutów stara się więc dążyć do tego, by maksymalnie utrudnić Ukraińcom kontynuowanie ich ofensywy.
Liczy przy tym na to, że ataki na infrastrukturę energetyczną z czasem doprowadzą do kolapsu na ukraińskim zapleczu frontu - za które Rosjanie uważają cały kraj.
Ukraińska armia ma ugrzęznąć na długie miesiące w wojnie pozycyjnej i bezsilnie patrzeć jak rosyjskie pociski manewrujące niosą na zaatakowany kraj ciemność, zimno i głód – taki jest obecny rosyjski zamiar.
Następny rozdział nastąpiłby zaś dopiero w przyszłym roku, gdy – prawdopodobnie po jeszcze jednej fali mobilizacyjnej – Rosja wzmocni się na tyle, by ruszyć dalej na zachód. Oznacza to niestety, że Rosjanie najprawdopodobniej w końcu wyciągają wnioski z dotychczasowych klęsk.
Ogromnym błędem byłoby postrzeganie wojny przez opinię publiczną i elity polityczne Zachodu jako w gruncie rzeczy wygranej już przez Ukrainę.
Walczący kraj musi być dalej na dużą skalę dozbrajany przez kraje NATO – przy czym dostawy powinny obejmować również nowe typy uzbrojenia – dające ukraińskiej armii nowe, nieosiągalne dotąd możliwości.
Tak, wśród dostaw powinny wreszcie znaleźć się pociski ATACMS do HIMARS-ów o zasięgu 300 km, które pozwoliłyby Ukraińcom razić dowolne cele na głębokim rosyjskim zapleczu frontu – obejmującym zarówno Krym, jak i najdalej położone części samozwańczych „republik” separatystów.
Ukraińcy muszą mieć zdolność niszczenia rosyjskich centrów logistycznych i dowódczych również daleko za linią frontu i jej bezpośrednim otoczeniem.
Tak – Zachód powinien również kontynuować dostarczanie Ukrainie najnowocześniejszych typów uzbrojenia przeciwlotniczego i antyrakietowego i uzupełnić je także zestawami średniego i dalekiego zasięgu – w tym i Patriotami czy też sprzętem podobnego typu i przeznaczenia.
Uruchomiona przez generała Siergieja Surowikina doktryna uderzeń rakietowych na infrastrukturę energetyczną Ukrainy wymierzona bezpośrednio w ludność cywilną tego kraju pozostaje niestety bardzo skuteczna, czego ostatni przykład widzieliśmy 23 listopada – gdy Rosjanie doprowadzili do awaryjnego wyłączenia wszystkich trzech pozostających pod kontrolą Ukrainy elektrowni jądrowych. I w konsekwencji do największego jak dotąd blackoutu w tym kraju.
Jest przy tym jasne, że Rosjanie konsekwentnie dążą do wyczerpania przez Ukrainę posiadanych przez ten kraj zasobów pocisków przeciwlotniczych – zwłaszcza do posowieckich S-300, Buków i Os.
Także dlatego jest to też zdecydowanie czas, by przekazać Ukrainie wszystkie pozostające jeszcze w zasobach NATO samoloty i śmigłowce bojowe pochodzące z czasów Układu Warszawskiego, a jednocześnie co najmniej rozważyć uzbrojenie Ukrainy w nowocześniejsze myśliwce wielozadaniowe i śmigłowce szturmowe produkcji zachodniej.
Zaatakowany kraj musi zachować zdolność do odpowiedzi na uderzenie z powietrza. Ale musi też być zdolny do przeprowadzania takich uderzeń własnym lotnictwem – bo bez tego przełamanie ufortyfikowanych wielowarstwowych rosyjskich linii obronnych może już nie być możliwe.
Jest przy tym jasne, że
Stany Zjednoczone już latem uruchomiły program szkolenia ukraińskich pilotów na samolotach F-16, nie jest jednak w pełni znana jego skala.
Ukraina nadal będzie też potrzebować ogromnej pomocy finansowej, sprzętowej i humanitarnej. Rosyjskie ataki rakietowe sprawiają przy tym, że walczący kraj potrzebuje na wielką skalę również dostaw elementów infrastruktury energetycznej na czele z transformatorami oraz generatorów prądu niezbędnych mieszkańcom.
Rośnie niestety ryzyko, że ta wojna jeszcze długo się nie skończy. Zarazem jednak rośnie prawdopodobieństwo, że przestawiająca się właśnie na gospodarkę wojenno-mobilizacyjną Rosja już nie zatrzyma swej ekspansji z własnej woli.
To zaś oznaczałoby, że nie ma już w konfrontacji z Rosją żadnych innych narzędzi niż brutalna siła. Skoro tak, to używajmy tej siły jak najlepiej.
-----
O mapie: Mapa jest aktualizowana w rytmie odpowiadającym publikacji kolejnych analiz z cyklu SYTUACJA NA FRONCIE – za każdym razem przedstawia zatem ten względnie* bieżący stan działań wojennych, nie zaś ten historyczny zgodny z datami publikacji poszczególnych odcinków. Dla wygody korzystania mapę zdecydowanie warto rozwinąć – służy do tego przycisk w jej lewym dolnym rogu.
Odwzorowany przebieg linii frontu ma charakter mniej lub bardziej przybliżony – zwłaszcza w rejonach, gdzie biegnie ona wzdłuż krętych meandrów rzek Doniec i Ingulec.
*Musimy pamiętać, że część informacji trafia do nas z dobowym (lub i dłuższym) opóźnieniem, część zaś wymaga weryfikacji – aktualizując mapę korzystamy wyłącznie z potwierdzonych danych, choć w analizach wspominamy i o tych nie w pełni jeszcze zweryfikowanych.
Wszystkie teksty Witolda Głowackiego opisujące na bieżąco sytuację na froncie w tej zakładce SYTUACJA NA FRONCIE.
Świat
Władimir Putin
Wołodymyr Zełenski
NATO
agresja Rosji na Ukrainę
Rosja
Sytuacja na froncie
Ukraina
wojna w Ukrainie
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze