0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Il. Weronika Syrkowska / OKO.pressIl. Weronika Syrkows...

Ewa Koza: Odwołałaś umówiony wywiad, bo rozłożył cię COVID, po trzech dniach sama zaproponowałaś rozmowę. Nie byłoby w tym teoretycznie nic dziwnego, gdyby nie fakt, że rozmawiamy o 21:00, bo caluteńki dzień miałaś szczelnie wypełniony obowiązkami zawodowymi. Jak ci idzie wdrażanie w życie odpoczynku i odpuszczania?

Gocha Kulczycka: Coraz lepiej (śmiech), ale to jest bardzo żmudna, mozolna praca, która wymaga wglądu w siebie i uważności.

Niezgoda na wiele spraw

Rozpoznajesz u siebie ciągoty do pracoholizmu, czy przyczyna twojego stylu działania jest inna?

Mam swój wątek ADHD. Natomiast w kontekście aktywności aktywistycznej i innych działań, których celem jest wspieranie osób i inicjatyw, jest to na pewno wkurw. Tak, wkurw i niezgoda na to, co się dzieje. Czuję wręcz, jak różne tematy mnie wołają na poziomie biologicznym.

Mam tak głęboką niezgodę na wiele spraw, że od razu włącza mi się tryb działania, żeby coś przerwać albo jakoś temu zaradzić.

Być może wywodzi się to z mojej skłonności do bycia ratowniczką. Wciąż nad nią pracuję. Mam uświadomione, że nie zbawię świata, bo nikt z nas nie jest w stanie tego zrobić. Jest we mnie coraz więcej zgody na to, żeby to, co robię, jest dokładaniem cegiełek, potrzebnych, żeby otoczenie było choć ciut łatwiejsze do zaakceptowania. Wierzę, że wydarzy się dużo dobrego, a ja mam na to wpływ. Ta myśl jest ze mną od początku, towarzyszy mi od czasu, gdy zaczynałam działania aktywistyczne i bardzo mocno wierzyłam, że możemy zmienić świat. Teraz jestem już na etapie, w którym wiem, że – owszem – możemy, ale nie za wszelką cenę, nie za cenę swojego zdrowia. Coraz bliżej mi do koncepcji kamizelki ratunkowej, którą w razie awarii trzeba założyć najpierw sobie, dopiero potem dziecku.

Przeczytaj także:

Działania na granicy polsko-białoruskiej dobitnie mi uświadomiły, że nie wszystko jest powiązane z moją odpowiedzialnością. Tam wyraźnie do mnie dotarło, że jestem częścią wspólnoty. Może być tak, że jakaś osoba wydaje się niezastąpiona, ale jak dopadnie ją COVID, musi zostać w domu, żeby nie narażać ludzi, zwłaszcza tych, którzy koczują w lesie. Ktoś inny przejmuje wtedy jej zadania i świat się nie zawala. Combo różnych trudnych zdarzeń i sytuacji – od pandemii COVID-19, przez kryzys na granicy polsko-białoruskiej, po wojnę w Ukrainie – dało mi porządną lekcję odpuszczania. Przecież jeśli masz choć minimalne poczucie odpowiedzialności za to, co robisz, COVID eliminuje cię bezdyskusyjnie, na jakiś czas.

Kierowca ciężarówki zmiażdżył koledze stopę

Jak się zaczęła twoje przygoda z aktywizmem?

Zaczynałam jako nastolatka, głównie w aktywizmach ekologicznych, to mnie wtedy kręciło. Było, na przykład, blokowanie rajdów, których trasy przechodziły przez ptasie siedliska. Ważny był też dla mnie Czorsztyn – do tej pory utrzymuję kontakt z wieloma osobami, które tam poznałam. Połączyła nas silna niezgodna na to, że biurokraci, czy inne osoby, niemające wglądu w to, jak destrukcyjne mogą być ich działania, podejmują w Warszawie decyzję, która pozwala zmienić bieg rzeki. Budować zbiornik, bez wglądu w to, jak takie zmiany wpłyną na życie lokalnej społeczności i na środowisko. W trakcie blokowania budowy tamy w Czorsztynie po raz pierwszy doświadczyłam mocnej przemocy ze strony policji. Zobaczyłam, że działania aktywistyczne mogą być niebezpieczne – kolega stracił przy mnie niemal całą stopę, zmiażdżył mu ją kierowca ciężarówki.

Wkładaliśmy belki pod koła samochodu, który taranował ustawioną przez nas blokadę. Ten człowiek widział, co robi.

Przygniatając nogę kolegi taką belą, wtarł mu stopę w ziemię, a potem ciągnął przez kilka metrów. Kiedy udało nam się uwolnić nogę, stopa miała tylko dwa palce. Reszta została w ziemi. Nie mieliśmy telefonów komórkowych, musieliśmy biec po pogotowie, a potem słuchać pielęgniarki, która mówi, że trzeba było nie blokować. To było bardzo obciążające emocjonalnie, a wtedy nie było jeszcze pomysłu, jak zaopiekować się trudnymi emocjami. Musieliśmy sobie radzić sami, ale – paradoksalnie – to mnie utwierdziło w potrzebie działań aktywistycznych, bo skoro są ludzie, którzy potrafią zrobić człowiekowi taką krzywdę, to trzeba stanąć na barykadzie.

Korrida w Chorzowie

Brałaś też udział w blokowaniu korridy.

Tak! Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy mogłam nie uciekać przed policją. Byłam już pełnoletnia, więc nie musiałam się obawiać, że wywiozą mnie do izby dziecka. To było na stadionie, w Chorzowie, w 1991 roku. Korrida przyjechała do nas z Francji – były podrygujące w falbanach dziewczyny, grupa torreadorów i byki. Wiedzieliśmy, że impreza odbywa się nielegalnie, nie było na nią odpowiednich zgód, więc „wbiliśmy” na arenę.

Nie baliście się o swoje życie?

Korrida jest dla nas tradycją, która żeruje na wyzysku zwierząt. To wystarczający powód, żeby się na nią nie godzić. Nie chcieliśmy akceptować tego w Polsce. Byliśmy tam dla byków.

Okej, ale co działo się w tobie, gdy widziałaś, że leci na ciebie byk?

To był jeden z największych strachów w moim życiu. To były początki policji. Miałam już doświadczenia z funkcjonariuszami, którzy byli wobec nas agresywni. Już nieraz dostałam wpierdziel. Byłam członkinią federacji anarchistycznej, czułam się z nią mocno powiązana. Wspieraliśmy obdżektorów (osoba odmawiająca odbycia obowiązkowej służby wojskowej z powodów religijnych, moralnych lub etycznych). Nasi bliscy musieli uciekać przed wojskiem – nie każdy miał możliwość służby zastępczej, niektórych wcielali do wojska na siłę. Nie traktowałam policji jako opcji wspierającej, ale wiem, że policjanci kilka razy uratowali mi skórę, gdy pojawili się nacjonaliści.

Ryzykujemy w obronie ideałów

Wyszłaś cała ze starcia z bykami?

Tak. My naprawdę mieliśmy świadomość, że różne rzeczy mogą się wydarzyć, że ryzykujemy, ale działaliśmy w obronie naszych ideałów. Dostałam tylko lekkiego kopniaczka od byka, ale bałam się potwornie – tym bardziej że oni prowokowali te byki, nakręcali je, żeby na nas wpadały. Wcześniej oberwaliśmy porządnie od publiczności, policji i od torreadorów. Zwierząt nie oceniam. Funkcjonariusze policji, którzy widzieli, że organizatorzy wypuścili na nas byki, siedzieli na widowni i nie robili nic. To, że nikt z nas nie zginął, to jakiś cud.

Ktoś odniósł poważne obrażenia?

Tak, kolega oberwał rogiem w twarz. Gdyby byk trafił pięć centymetrów dalej, mogłoby się to zakończyć tragicznie.

Ktoś w twojej rodzinie był aktywny w działaniach społecznych, dostałaś bunt w genach?

Nie. Niczego takiego nie pamiętam, wręcz zniechęcano mnie do takich działań, jestem czarną owcą w rodzinie. Póki to były akcje w imię obrony przyrody, w trakcie których wrzeszczałam na osoby, które łamały drzewka czy krzywdziły zwierzęta, było okej. Nie miałam w domu osoby, która by mnie inspirowała. Dopiero gdy jako nastolatka wpadłam w grupę aktywistów, zobaczyłam, że są obszary, w których mogę działać z kimś. Miałam grupę, z którą jeździłam na demonstracje i różne akcje – tak zwane „zadymy”, takie jak, chociażby, palenie książeczek wojskowych. Byłam jedną z osób, która stała pod sejmem w 1993, gdy podpisywano ustawę aborcyjną. Jestem na grupowym zdjęciu, które znalazło się w książce „Moja zupa” Jacka Kuronia. Widać na mim, jak Kuroń wręcza nam róże pod Sejmem – różne dla młodzieży, która działa aktywistycznie.

Robin Hood i Matka Teresa

Byłaś zbuntowanym dzieckiem?

Czy zbuntowanym, trudno powiedzieć, ale na pewno niewygodnym. Nie wiem, czy to było związane ze śmiercią ojca, ale miałam fazę opiekowania się opuszczonymi grobami. Do tej pory lubię nekropolie. Odwiedzam cmentarze, gdy jestem innym kraju czy w nowymi mieście.

Jako dziecko lubiłam się bawić w Robin Hooda, pozyskiwałam materiały na śmietnikach, już wtedy robiłam ubcyklingowe (wyroby powstałe w wyniku wtórnego przetworzenia odpadów – przyp. red.) rzeczy. Zdarzało mi się stworzyć coś z dwóch patyków i zanieść to na czyjś grób. Trzymałam pieczę nad opuszczonymi, zwłaszcza dziecięcymi. Coś mnie tam ciągnęło.

W szkole byłam nazywana Matką Teresą – nie cieszyło mnie to, bo nie przepadam za nią – ale taką ksywę dostałam, bo wstawiałam się za innymi. Potem zdarzało się, że traciłam pracę, albo z niej rezygnowałam, bo nie zgadzałam się na to, żeby ktoś był traktowany podle. Dużo łatwiej jest mi stanąć za kimś, szybciej niż o swoje upomnę się o czyjeś prawa, ale pracuję nad tym. Powoli to zmieniam.

WenDo i menopauza

Przyznam, że ze zdumieniem liczyłam projekty, w które się angażujesz. Nie jest ich mało: są warsztaty antywypaleniowe dla osób aktywistycznych, jest WenDo, Manufaktura Inicjatyw Różnorodnych (MIR), są Wypuszczone, działania na granicy polsko-białoruskiej, jest edukacja seksualna dla osób z Ukrainy i aborcja bez granic. Jak to godzisz – planujesz czy idziesz na żywioł i realizujesz je równolegle?

Zazwyczaj równolegle.

Edukacja seksualna dla osób z Ukrainy to już trochę samograj, nie muszę wysyłać ofert, same się u mnie pojawiają. Szczęśliwie mogę już czasami dostawać pieniądze za to, co robię – nawet jeśli warsztat, na przykład WenDo (metoda przeciwdziałania przemocy wobec kobiet – przyp. red.), jest bezpłatny dla uczestniczek.

Razem z Kulturą Równości robimy teraz – na bazie WenDo – dwudniowe Warsztaty Odwagi!, samoobrony i asertywności dla całej grupy LGBTQ+, projekt uwzględnia osoby gejowskie i trans.

Do takich inicjatyw jestem już często zapraszana, co mnie ogromnie cieszy, bo nie cierpię wysyłać ofert (śmiech). Angażuję się w tematy, które są mi bliskie. Niebawem, 2-4 lutego, będziemy robiły warsztaty dla kobiet w okresie menopauzalnym. Lubię działać wielotorowo, nudzi mi się, gdy realizuję jeden projekt.

Jak już robię coś w ramach NGO-sów czy kolektywów, to – jeżeli to są jakieś obozy, warsztaty, projekty – biorę udział w tworzeniu harmonogramu, budżetu, czasami piszę te projekty, więc jest to bardziej zaplanowane, mam jakiś odcinek czasowy, w którym muszę się zmieścić. Resztę wypełniam, zgodnie z tym, na co kalendarz pozwala. Gdy zgłaszają się do mnie z projektem edukacji seksualnej, podaję możliwe terminy i mówię już teraz jakie mam stawki. Coraz częściej pozwalam sobie nie odpowiadać pozytywnie na prośby robienia czegoś za darmo, więc ci, którzy by chcieli wszystko za darmo, przestają się zgłaszać.

Sobota i niedziela na wagę złota

Dbam o to, pisząc projekty pod zagadnienia, które są dla mnie ważne i chciałabym się nimi zająć, tak jak teraz Autism WenDo czy w ogóle warsztaty WenDo, jednocześnie coraz bardziej doceniam to, że ktoś z innego projektu zaprasza mnie jako wykonawczynię czy jako prowadzącą. Przyjeżdżam wtedy na gotowe, nie muszę robić rekrutacji, mam grupę, pracuję, nie muszę sprawozdawać. To wariant idealny.

Bardzo bym chciała, żeby docelowo tak wyglądało moje życie zawodowe, żebym nie musiała bawić się w koordynację. Optymalnym byłoby dla mnie funkcjonowanie w takim trybie, w którym z góry wiem, na przykład, ile mam warsztatów WenDo w ciągu roku. To jest kłopot, że weekendy mam generalnie pozajmowane, bo dwudniowe warsztaty WenDo czy inne, które prowadzę, są zazwyczaj lokowane weekendowo. Sobota i niedziela są u mnie na wagę złota.

Jak reagują na to twoi najbliżsi?

Różnie. Wiem, że są takie momenty, że nie ma mnie w domu prawie w ogóle i wiem, że tęsknią. Syn raczej o tym, nie mówi, jest już pełnoletni, ale partner się czasem wkurza. Cóż, mam pracę, jaką mam. Może mnie nie być w weekendy, ale przecież często pracuję z domu, więc jakoś nam się ten czas bilansuje.

Częściej słyszę, żebym zadbała o siebie, żebym się nie „zajechała” niż coś, z czego by wynikało, że chcą mnie zniechęcić, czy złoszczą się, że wyjeżdżam.

Wypalenie zaczyna się wcześnie

Usłyszałam kiedyś, że gdy dostajemy coś za darmo, nie doceniamy tego. Zgodzisz się z tym, że ludzie bardziej doceniają to, za co muszą zapłacić?

Myślę, że jest bardzo różnie. W minionym tygodniu miałam najgorsze warsztaty w życiu, najgorsze w kontekście oczekiwań grupy i tego, jak było mało przyjemnie. Może ja już jestem rozwydrzona (śmiech), przyzwyczajona do tego, że na koniec przynajmniej kilka osób chce się wyściskać, że czuję wdzięczność. Tu był totalny lód.

Przekazałam swoje treści i nic się więcej nie wydarzyło. Choć dostali to za darmo, byli bardzo roszczeniowi. Jednym było za zimno, innym za gorąco, lokal im się nie podobał, co mnie zdziwiło, bo w moich oczach był świetny, i to było nie takie, i tamto nie takie.

Myślę, że jeśli komuś zależy na konkretnym temacie, to doceni to, co dostanie, niezależnie od kwestii finansowej. Nie chciałabym generalizować, widzę po sobie, że jeśli dostaję za darmo coś, co jest dla mnie ważne, to jestem najwdzięczniejsza na świecie, nie wychodzę z podziwu i zachwytu. Myślę też, że jeśli ludzie mają przesyt darmowej oferty, zaczynają kręcić nosem.

Kiedy pojawił się twój pierwszy kryzys wypaleniowy?

Przypuszczam, że pierwsze – zupełnie nieuświadomione – miałam w latach 90. Wtedy toczyła się wojna między anarchistami i neonazistami, czasami było niebezpiecznie. Dla mnie było superważne, żeby wszyscy dookoła wiedzieli, że neonaziści to zło.

Wypalające mogło być też wspieranie osób z wirusem HIV czy z AIDS – to zawsze były bardzo niewygodne tematy. Pamiętam, jak przyszłam z nimi w jeszcze podstawówce, sugerowano wówczas, że sama mam wirusa. Działanie w tym obszarze jest bardzo obciążające, co było – jak się domyślasz – poza moją świadomością. Nie mam pojęcia, czy przeszłam etapy wypalenia. Jechałam na takiej adrenalinie, że mogłam tego nie zauważyć. Teraz wiem, że aktywność, w której pracujesz na swojej tożsamości, sprzyja wypaleniu.

Pierwszy, najbardziej świadomy, kontakt z tym, czym jest wypalenie, miałam jako osoba współtworząca MIR, chyba w 2019 roku. Wcześniej, do 2016 roku, funkcjonowałyśmy jako kolektyw i robiłyśmy różne rzeczy – począwszy od remontów i zdobywania kasy na farby, żeby pomóc samodzielnym matkom czy innym osobom. Nie nagłaśniałyśmy tego w mediach społecznościowych – nie to było naszą potrzebą – działałyśmy we własnym zakresie. Chodziło nam o zmiany u podstaw, często w wymiarze jednostkowym. To nas kręciło.

Teraz wiem, że brałam na siebie zbyt dużo. W 2019 roku – jako beneficjentka programu dotacyjnego z Funduszu Feministycznego – zostałam zaproszona na dwudniowy antywypaleniowy warsztat do Warszawy. Prowadziły go Natalia Sarata i Asia Bordowa. W jakimś momencie kazały nam leżeć.

Leżeć bezproduktywnie?

Wyobrażam sobie, że to było dla ciebie wyzwanie.

Najtrudniejsze, wiem, że nie tylko dla mnie. Beneficjentki Funduszu Feministycznego to kobiety działające, tymczasem dostałyśmy materacyki, kocyki i czas na odpoczynek.

Czułam się zaopiekowana, ale myślałam, że zniosę tam jajko (śmiech). Jak to tak leżeć bezproduktywnie!? To mi uświadomiło, że coś jest nie tak, skoro kłopotem jest dla mnie półgodzinne leżenie. Wtedy skontaktowałam się z tematem wypalenia i zaczął się mój świadomy proces z antywypaleniem.

Po warsztacie utrzymywałam kontakt z Natalią, obserwowałam, co się dzieje w RegenerAkcji, czyli w miejscu dla zmęczonych aktywistów i aktywistek.

Wiedziałam o pomysłach Natalii na stworzenie warsztatów czy szkoleń, a ostatecznie szkoły dla osób, które chcą się zajmować tą tematyką. Pamiętam, że gdy aplikowałam, napisałam najdłuższy w życiu elaborat na swój temat (śmiech), tak bardzo mi zależało, żeby się dostać, bo wiedziałam, że tam będę mogła być autentyczna. To było już po bardzo mocnych doświadczeniach na granicy (granica polsko-białoruska – przyp. red.). Jestem starsza, mądrzejsza i mogę popatrzeć na pewne sprawy z dystansu. Widzę osoby, które lecą jak ćmy do światła, a aktywizmy „wypruwają im flaki”, widzę w nich siebie. Pamiętam, z jakim zapamiętaniem i bezmyślnością, często bez zaplecza, rzucałam się w wir, bo czułam, że trzeba pomóc.

Bardzo trudno jest osobom pomagającym – szczególnie w sytuacjach ratujących życie czy ekstremalnie trudnych – odpuścić sobie i w ogóle cokolwiek zobaczyć, bo w zmęczeniu i w stresie dopada nas „widzenie tunelowe” – nie jesteśmy w stanie dostrzec tego, co dookoła ani zauważyć, że możemy pomagać równie skutecznie – a nawet lepiej – jeśli zadbamy o siebie. Tu jest moja misja, a może bardziej wołanie do siebie, żebym zaakceptowała fakt, że w dobrostanie mogę być lepszą „pomagaczką”, a to, że odpoczywam, to nie koniec świata.

Młodzi wiedzą więcej

Mam wrażenie, że młode osoby są teraz dużo bardziej świadome. Podziwiam je i cieszę się, że ludzie, którzy mają 20 czy 30 lat mniej są już w tym miejscu, w którym ja dziś, i nie pozwalają się nadużywać.

Wiem, że to ma związek z rzeczywistością, w której się wychowywałam, z tym że moja mama jest dzieckiem wojny. Teraz mamy dostęp do zupełnie innych treści. Młode dziewczyny mogą sobie wyszukać wiele wartościowych materiałów, ich feminizm jest zupełnie inny niż mój, gdy byłam w ich wieku.

Prowadzisz już warsztaty antywypaleniowe?

Tak, ukończyłam szkołę, zdobyłam zaliczenia i jestem trenerką. Dodam, że w szkoleniu uczestniczył tylko jeden mężczyzna, bo wypalenie wyraźnie częściej dotyczy kobiet. Od nas ciągle wymaga się więcej, a rys kobiety jako osoby opiekuńczo-usługowej mocno wpływa na to, jak odpoczywamy. Nie chcę generalizować, ale w aktywizmach, które znam, jest wyraźnie mniej wypalonych mężczyzn niż kobiet.

Od kiedy działasz jako trenerka?

Od października 2023 roku. To świeżutkie i bardzo dla mnie ważne. Chcę to robić, z nastawieniem na osoby aktywistyczne. Lubię łączyć i holistycznie podchodzić do człowieka, więc gdy widzę potencjał do wplatania treści z innego programu czy tematu, robię to. Zależy mi, żeby zagadnienia wytchnieniowe wybrzmiewały na wszystkich moich warsztatach, bo my naprawdę możemy sobie odpuścić, możemy działać wolniej i nie musimy robić ani akceptować wszystkiego.

Rozmawiam i nic więcej

A ty, umiesz już wolniej?

Tak! W porównaniu z tym, co było kiedyś, bardzo zwolniłam. Na przykład teraz siedzę i – oprócz rozmowy z tobą – nie robię nic innego.

Byłaś wielozadaniowa?

O tak! I jeszcze mówiłam wszem wobec, że to dla mnie luzik, a wcale tak nie było.

Przez lata układałam sobie przeróżne narracje na swój temat – związane z moimi możliwościami, szczególnie w kontekście fizycznym. Wiadomo, ja dam radę!

Ale bardzo dużo się we mnie zmienia, ogromny wpływ miała na to pandemia COVID-19 i to, co się działo na granicy polsko-białoruskiej – tam musiałam się mocno pogodzić z brakiem wpływu na wiele rzeczy i z koniecznością odpuszczania.

Jeśli ktoś nie chciał pomocy i nie godził się na wezwanie lekarza, bo wiedział, że to się wiąże z pojawieniem się straży granicznej, i najpewniej z wywózką, musiałam to zaakceptować, mimo że miałam ochotę zaciągnąć tę osobę do szpitala, bo mogło mi się wydawać, że jest w stanie zagrażającym życiu. Miałam świadomość, że to nie jest moja decyzja. Bywało i tak, że widząc straż graniczną, musiałam się wycofać. Zostajesz wtedy z pytaniem, czy przeżyją, czy dotrą tam, gdzie dotrzeć chcą, ale wiesz, że kontakt ze strażą graniczną jest dla nich jeszcze większym niebezpieczeństwem, więc odpuszczasz.

Siostrzeństwo to nie deklaracje

Z zagadnieniem pomocy i wsparcia mocno łączy mi się popularne w ostatnim czasie „siostrzeństwo” – słowo, które w ustach wielu kobiet pozostaje wyłącznie na poziomie deklaratywnym. Jak jest w twojej przestrzeni, w tej, w której działasz z kobietami i dla kobiet – dostajesz bezinteresowne wsparcie?

Tak, zdecydowanie tak. Na przykład w kolektywnie Wypuszczone, gdzie jest duża uważność również na moje potrzeby, choć jestem najstarszą osobą w tej grupie. Mogę tam być taką, jaką jestem i wiem, że jeśli będę potrzebowała, dostanę wsparcie. Zdarza się, że dostaję je również wtedy, gdy o to nie proszę. To dla mnie bardzo cenne.

Domyślam się, że jest wiele przestrzeni, w których „siostrzeństwo” jest wyświechtanym frazesem i nie ma nic wspólnego z prawdziwym wsparciem, ale mam to szczęście, że poznałam grupy, w których nawet się o nim nie mówi, ono po prostu jest.

Też mam takie obserwacje – tam, gdzie jest dużo deklaracji, nierzadko kończy się na słowach. Tam, gdzie się nie ma kwiecistych opowieści, częściej można dostać wsparcie.

Siostrzeństwo nie musi być owiane ezoteryczną, kręgową chmurką. Dla mnie ma ono mieć bardzo różne wymiary. Pamiętam, że gdy prowadzałam warsztaty dla osadzonych w więzieniu, często się z nimi ściskałam. Strażniczki i strażnicy mnie nie lubili, bo byłam z osadzonymi na ty. Traktowałam je jak koleżanki i jak mantrę powtarzałam im: „Kadra może was nie lubić, opinia społeczna na wasz temat jest taka, a nie inna, niewiele osób będzie stawało po waszej stronie, więc stańcie za sobą”.

Często było tak, że gdy przyprowadzano mi nową grupę, widziałam, że niektóre osadzone są w konflikcie, pojawiały się zachowania agresywne, więc przypominałam im, że jeśli same siebie nie będą wspierać, będą obrywać od wszystkich – i od kadry, i od osób z zewnątrz. U niektórych to naprawdę działało. Bywało, że nikt im tego wcześniej nie powiedział. Bo my – kobiety – jesteśmy uczone rywalizacji i rywalizujemy. Uwielbiam przestrzenie, w których mam kobiety pozbawione zawiści, takie, z którymi mogę być szczera. Mam takie.

Też jestem wyczulona na hipokryzję, na opowieści o siostrzeństwie w wykonaniu kobiet, które z chęcią wsadziłyby ci nóż w plecy. Ale widzę wartość w mówieniu o nim, chociażby po to, żeby takie tematy pojawiały się w przestrzeni publicznej. W więzieniu zobaczyłam, że wystarczyło zasiać ziarenko, żeby zakiełkowało. Zajęte dbaniem o siebie – przecież mają tam bardzo różne doświadczenia, czasami trudno im przetrwać – nie miały otwartości, żeby zobaczyć potencjał w kobiecej wspólnocie. Dlatego uważam, że mówienie i pisanie o siostrzeństwie jest bardzo ważne – to działa, na różnych poziomach.

***

Gocha Kulczyckawspółzałożycielka Stowarzyszenia Manufaktura Inicjatyw Różnorodnych (MIR), członkini kolektywu Wypuszczone i grupy Autism WenDo. Aktywistka, feministka, trenerka WenDo, trenerka antywypaleniowa i dobrostanu Stado, edukatorka seksualna, antydyskryminacyjna i równościowa. Zaangażowana w działania antyprzemocowe, ochronę praw człowieka. Wspiera osoby wykluczone, uchodźcze, jest sojuszniczką osób LGBTQ+. Rękodzielniczka, prowadzi autorską Pracownię Phenomeno. Fascynatka upcyklingu i zielarstwa.

;

Udostępnij:

Ewa Koza

Ekonomistka, psycholożka biznesu, redaktorka – związana z mediami od 2013 roku. Pisze o aspektach zdrowotnych i społecznych, z naciskiem na prawa człowieka, prawa kobiet, zdrowie psychiczne osób małoletnich i wszelkie przejawy przemocy w relacjach skośnych, tak prywatnych, jak i zawodowych.

Komentarze