0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.plJakub Orzechowski / ...

Pomysł stworzenia misji medycznej na polsko-ukraińskiej granicy narodził w sobotę, 26 lutego wieczorem. Niespełna 3 dni po wybuchu wojny na Ukrainie.

Pomysł powstał konkretnie w głowie pana Łukasza*, ratownika z Białegostoku.

- Pierwszym krokiem było wysłanie zapytania do znajomych ratowników, czy ktoś chce pojechać. Odbiór był dość pozytywny – opowiada Łukasz.

Zaczęło się kompletowanie sprzętu i gorączkowe wysyłanie pism o zgodę na stacjonowanie na granicy. Za to, co się dzieje na przejściu, odpowiada nie tylko Straż Graniczna, ale także Służba Celna i Zarząd Obsługi Przejść Granicznych. Na szczęście wszystko poszło jak z płatka. „Zapraszamy. Pomożemy jak możemy” – odpowiedziały wszystkie instytucje.

Ale sami wolontariusze i trochę sprzętu to za mało. Potrzebne były jeszcze pieniądze.

W porządku. Wesprzemy was

Na szczęście na pomysł zrobienia czegoś dla osób dotkniętych wojną dosłownie w tym samym czasie wpadł Stefan Sochoń, prezes białostockiej Fundacji „Podlascy Aniołowie”. Fundacja powstała 6 lat temu. Opiekuje się ciężko chorymi dziećmi, zbiera pieniądze m.in. na ich leczenie za granicą.

Przeczytaj także:

- Gdy tylko zaczęła się wojna, zaczęliśmy się zastanawiać, jak możemy dołożyć swoją cegiełkę, żeby pomagać. Wymyśliliśmy, że poprosimy ludzi o przyniesienie darów (od ubrań po leki) do restauracji, którą prowadzimy z żoną. A w międzyczasie zadzwonił Łukasz mówiąc, że ratownicy wybierają się na granicę z pytaniem czy wejdziemy w to. Prawdę mówiąc nie planowaliśmy takich wydatków, ale zdecydowałem błyskawicznie: "W porządku. Wesprzemy was" - opowiada Stefan Sochoń.

- We wtorek, 1 marca 2022 o godzinie 10:00 znaleźliśmy się na przejściu granicznym w Dorohusku. I zaczęła się walka o życie ludzi - mówi Łukasz.

Pierwszej nocy dużo się działo

Granica między Polską a Ukrainą liczy 535 km. Jest w niej 14 przejść granicznych – 8 drogowych oraz 6 kolejowych.

Ratownicy skrzyknięci przez Łukasza trafili na przejście w Dorohusku. Dlaczego akurat tam?

- Mieliśmy informacje, że zarówno w Medyce, w Korczowej czy w Hrebennym działają już ratownicy - wolontariusze, a granica w Dorohusku jest nieobstawiona – mówi Łukasz. - Ucieszyliśmy się, bo to najbliższe przejście od nas. Z Białegostoku do Dorohuska jest 300 km.

- Pierwsze wrażenie?

- Liczba ludzi, która potrzebowała pomocy. Dojechaliśmy karetką załadowaną kartonami i nie mogliśmy tak od razu przystąpić do działania. Musieliśmy się rozpakować, odebrać przepustki. Nie minęło jednak 20 minut, kiedy ktoś do nas podbiegł: ‘Niedaleko leży pacjent i nie wiadomo czy oddycha’.

A to był tylko wstęp.

Pierwszej nocy naprawdę dużo się działo. Pęknięta torbiel na jajniku u 13-latki. Ostry zespół wieńcowy. Udar. Trzyletnia dziewczynka z urwaną rączką. Kobieta po postrzale. Już nie wspomnę ile dzieci przyjechało odwodnionych, w hipotermii [groźnie wychłodzonych].

17 zapakowanych busów

Pierwsza partia darów zebrana przez „Podlaskich Aniołów” dotarła do Dorohuska jeszcze przed ratownikami.

- Ogłosiliśmy, że dary zbieramy w niedzielę, 27 lutego między godz. 12:00 a 17:00. Odzew przekroczył nasze najśmielsze oczekiwania. Nie liczyłem, ilu ludzi do nas dotarło, ale wydaje mi się, że ponad tysiąc. Myśleliśmy, że te ubrania, leki, zabawki pomieścimy w biurze, tymczasem to zajęło całą restaurację i jeszcze jej zaplecze - mówi Sochoń. - Byliśmy lekko przerażeni. Umieściliśmy dodatkową informację na Facebooku, że potrzebujemy rąk do pracy, do pakowania darów i wysyłania transportów do Dorohuska i na Ukrainę. I zaczęła się kolejna magia. W lokalu pojawiła się setka ludzi i wszyscy pracowali jak jedna wielka rodzina. To właściwie wyglądało jak jakaś spora firma produkcyjna. Mało tego. Pod restaurację zaczęły podjeżdżać prywatne busy, zatankowane za prywatne pieniądze, gotowe wieźć te rzeczy do Dorohuska i dalej, na Ukrainę.

Zaczynając akcję myśleliśmy, że pojedziemy jednym transportem we wtorek, tymczasem już w niedzielę wyjechało od nas 17 zapakowanych po brzegi busów.

Lawina ruszyła i ona do tej pory się toczy. Nikt nie jest w stanie jej zahamować.

Teraz jedna państwowa karetka

- Czy jak zaczęliście dyżurować na granicy, były tam jakieś rządowe służby medyczne? – pytam Łukasza, ratownika.

- Nie. Pojawiły się dopiero po 2 tygodniach akcji naszych wolontariuszy – ratowników, lekarzy, pielęgniarek. Teraz na każdym przejściu stoi jedna karetka systemu zarządzania kryzysowego. Jest w niej 2 ratowników, mają podstawowe leki".

- Mówi pan o lekarzach - wolontariuszach. Skąd oni się tam wzięli?

- Poprosiliśmy lekarzy o pomoc jakieś 48 godzin po przyjeździe. Zorientowaliśmy się, że spotkamy się z takimi przypadkami, że nie dajemy rady. Że jest nas po prostu za mało.

Odezwałem się do pani doktor Joanny Zabielskiej-Cieciuch z Porozumienia Zielonogórskiego [organizacja skupiająca lekarzy rodzinnych]. Porozumienie wzięło na siebie poszukanie lekarzy ochotników. Proszę sobie wyobrazić, że od momentu, kiedy odbyła się moja rozmowa z panią Zabielską-Cieciuch, do chwili, kiedy na przejściu w Dorohusku pojawili się pierwsi lekarze, minęło ok. 2 godzin.

Dyżur na okrągło

- Dyżurujecie całą dobę na okrągło? – pytam dalej Łukasza.

- Tak. Przejście jest otwarte 24 godziny. Ludzi szli cały czas. Dużo także w nocy.

- Dużo, to znaczy ilu?

- Dzień dniowi nierówny. Były dni, kiedy przechodziło po 10 tysięcy, a były takie, kiedy mogło być tysiąc. W tym tygodniu jest znacznie spokojniej. 14, 15 marca już prawie nie było pieszych. Przejeżdżało trochę samochodów.

- Dlaczego?

- Trudno powiedzieć. Jak rozmawiamy z ludźmi, większość z nich ucieka do miast takich jak Lwów, Kijów i tam szuka pomocy. Może ci, którzy uciekali z tych najbardziej narażonych miejsc albo chcieli uciec w pierwszej kolejności, są już tutaj bezpieczni. A reszta się schroniła u rodziny czy gdzieś w zachodnich częściach Ukrainy.

- Macie się gdzie umyć, odpocząć?

- Korzystamy z uprzejmości Lubelskiego Zarządu Obsługi Przejść Granicznych w Dorohusku. Udostępniono nam pomieszczenia, łazienki, pokój socjalny. Niskie ukłony dla całej społeczności tego Zarządu, szczególnie kierownika zespołu pana Grzegorz Głowackiego.

My tylko zabezpieczamy

- Co robicie jak zdarza się trudny przypadek typu zawał czy udar?

- Przekazujemy pacjenta lokalnym ratownikom. My działamy w tzw. strefie buforowej, czyli na sam styku Polski i Ukrainy, mamy do tego uprawnienia.

Jak mówiłem przez pierwsze 2 tygodnie nie było tu innych służb medycznych. Ale 3 km dalej, w miejscowości Dorohusk, stacjonuje na stałe karetka Państwowego Ratownictwa Medycznego. I jak była potrzeba przewiezienia kogoś do szpitala, dzwoniliśmy do nich, oni z nami współpracowali. To działało bez zarzutu. Nikt nie marudził, że musi do nas przyjeżdżać i nam pomagać.

Do najbliższego szpitala w Chełmie jest ok. 25 km. Większy szpital specjalistyczny jest 100 km od granicy w Lublinie.

Prawo stanowi, że jak mamy jakiś ciężki przypadek i my go zabezpieczymy, to nie bardzo możemy go transportować do szpitala. Można to zrobić w wyjątkowych sytuacjach za zgodą dyspozytora medycznego.

- Umarł wam ktoś na granicy?

- Nie. [Łukasz zawiesza głos]. Nie pozwoliliśmy na to.

Wizyta wojewody - namioty znikają

Rozmawiam z jedną z lekarek wolontariuszek, która ma za sobą dwa 72-godzinne dyżury na przejściu w Dorohusku.

- Pani trafiła tam przez Porozumienie Zielonogórskie?

- Nie. Ja z innego rozdzielnika. Kolega Łukasza wrzucił wiadomość na Facebooka, że pilnie poszukują lekarza do Dorohuska. Napisałam do tego kolegi, dał mi numer do Łukasza. Zadzwoniłam i zdecydowałam się pojechać. Nie chciałam tego robić na łapu-capu i po raz pierwszy znalazłam się w Dorohusku w niedzielę, 6 marca.

- Pierwsze wrażenie?

- Mnóstwo ludzi. To był dzień, kiedy przez granicę przeszło 17 tys. osób. Na miejscu karetka z 2 ratownikami od Łukasza. Lekarz rezydent anestezjologii z południa Polski. Trochę wolontariuszy, no i dojechali studenci.

Ludzie przekraczający granicę w bardzo różnym stanie psychicznym, z infekcjami. Bardzo dużo dzieci z infekcjami, przeziębionych, z biegunkami. Dorośli ze skokami ciśnienia, z napadami lęku. Do tego bardzo, bardzo zimno.

Służba Graniczna, wolontariusze, Straż Pożarna ze swoimi namiotami. I tak było w niedzielę. Bałagan. Może nie w sensie organizacyjnym, ale mnóstwo ludzi, jedzenia, pomocy. Wszystko się kotłowało, busy odwożące do Dorohuska, do Chełma.

Przyszedł poniedziałek (7 marca) i rano wszystko zniknęło. Zniknęły namioty Straży Pożarnej, wolontariusze zostali przesunięci, okazało się, że jest wizyta wojewody. Było coraz zimniej, a ludzie stali tam w tym przejściu i zaczął się problem z hipotermiami, czyli wychłodzeniem.

Szacun dla szeregowych funkcjonariuszy

O tej samej sytuacji opowiada Łukasz, kiedy pytam go jak wytrzymywał kondycyjnie i czy miał chwile zwątpienia siedząc całymi dniami (i nocami) na granicy.

- Zmęczenie? Człowiek jest się w stanie zaadaptować. My – ratownicy w pandemii przyzwyczailiśmy się do pracy na wysokich obrotach. Więc nie miałem chwil zwątpienia z powodu zmęczenia. Bardziej powodowały je takie niezrozumiałe decyzje, jak te związane z wizytacją „ważnej osoby” na granicy [Łukasz nie chciał mówić o jaką osobę chodzi, pani doktor wspomniała, że był to miejscowy wojewoda].

Z niezrozumiałych dla nas przyczyn namioty, w których uchodźcy mogą się na granicy ogrzać, wypić kawę, herbatę, zostały po prostu zwinięte. Byliśmy akurat z panią doktor na dyżurze i obserwowaliśmy jak pojawia się coraz bardziej wychłodzone dzieci. Szczytem wszystkiego było jak zobaczyłem mamę przewijającą malutkie dziecko na chodniku.

I wtedy chyba pojawiło się zwątpienie. My tutaj jesteśmy, walczymy. Tylko po co, jak dochodzi do takich sytuacji.

Na efekt decyzji o zwinięciu namiotów nie trzeba było długo czekać, bo gdy poszliśmy z panią doktor do sali konferencyjnej, gdzie odbywało się spotkanie z „ważną osobą”, dostaliśmy telefon, że drugi zespół ratowników ma 3-miesięczne dziecko z temperaturą 28 stopni, czyli w stanie zagrożenia życia. Wybiegliśmy tak jak staliśmy i pojechaliśmy karetką z dzieckiem na sygnale do szpitala. [To był przykład wyjątkowej sytuacji, gdy nie zgłaszamy sprawy dyspozytorowi, bo nie ma czasu, tylko sami pędzimy do szpitala].

- Przeżyło?

- Przekazaliśmy dziecko żywe. Co było dalej, nie wiem.

- Namioty po wizytacji wróciły?

- Tak.

Pani doktor w krótkich żołnierskich słowach powiedziała, że jeśli nic się nie zmieni, to w ciągu 2 godzin zacznie wypisywać karty zgonu wychłodzonym dzieciom. I wtedy ktoś się chyba wystraszył i te namioty przywrócił.

Teraz namiotów jest więcej. Jest specjalna przewijalnia dla dzieci zorganizowana przez jakąś oddolną inicjatywę. Na szczęście robi się też coraz cieplej.

Nie chciałbym, żeby czytelnicy czytając tę relację odebrali, że nasze służby graniczne czy celne działają źle. Proszę napisać, że szeregowi funkcjonariusze robili i robią wszystko, żeby tych ludzi jak najszybciej odprawić. Wielki szacun dla nich.

Najbardziej zabolał mnie obraz dzieci

- Co było dotąd dla pana najtrudniejsze? Co zostanie we wspomnieniach? – dopytuję Łukasza.

- Jest na tym przejściu bardzo wiele dzieci. Są w różnym wieku – od pierwszego dnia narodzin (bo pomagaliśmy kobiecie, która 3 godziny wcześniej miała cesarskie cięcie) do 18. roku życia.

Co mnie najbardziej ruszyło? Spokój tych dzieci. Dzieci mają to do siebie, że jak długo stoją, zaczynają się nudzić. Dokazywać, biegać. A tutaj dzieci stały spokojnie w kolejce nie skarżąc się na nic. Uśmiechnięte przytulały się do nas.

W momencie gdy podchodziły do stołów, gdzie były rozłożone dla nich dary i był np. pakiet 5 szczoteczek do zębów, nie brały całości, tylko odrywały sobie jedną sztukę. Chowały w kieszonkę i szły dalej, mówiąc, że to dla ich braci, sióstr, przyjaciół. Cierpliwość tych dzieci. Pokora. Uśmiech mimo wszystko. To było najbardziej uderzające.

Podobnego zdania jest lekarka dyżurująca na granicy:

- Najbardziej zabolał mnie obraz dzieci. One w obliczu tej wojny są niewiarygodnie grzeczne. Trzymają się rodziców. Są karne, potwornie zmęczone. Często mocno wychłodzone, zasmarkane. Mają czerwone rączki, czerwono-sine buzie.

Tych dzieci jest naprawdę dużo. Ukraińcy mają zdecydowanie więcej dzieci niż Polacy. Te mamy trzymające jedno dziecko na rękach i drugie, niewiele większe za rękę.

- Zdarzyło się panu popłakać na tej granicy?

- Tak, nieraz – odpowiada Łukasz.

- W końcu jest pan twardym ratownikiem.

- Nie wiem czy jestem twardy. Jestem na pewno uczuciowy. Staram się swoją uczuciowość hamować, ale są sytuacje które przewyższają każdego. Nawet największy twardziel w obliczu krzywdy dzieci jest w stanie zapłakać.

My też mamy dzieci, nieraz w podobnym wieku. Patrzę na młodą kobietę na granicy - sama z dwójką dzieci i z jedną torebką. Cholera, co ja bym zrobił w takiej sytuacji? Co by zrobiła matka moich dzieci jakbym musiał tam zostać? Straszne te wizje są.

Nie mogę tak bezczynnie siedzieć

Na przejściu w Dorohusku pojawili się też studenci. Wśród nich Maria* z 3. roku ratownictwa medycznego.

- Na wyjazd nie trzeba było nas namawiać. Załatwiliśmy transport z pewnej firmy. Użyczyli nam busa i kierowcę. Na pierwszy dyżur pojechałam z kolegą ze studiów. Za drugim razem dołączyła do nas koleżanka.

Najbardziej zaskoczyła mnie ilość ludzi, którzy przechodzą przez granicę i to, w jakich warunkach muszą oczekiwać na przejście. Zimno. W nocy temperatury były minusowe.

No i te dzieci, przewijane na chodnikach. Uruchomiliśmy naszego busa, który bez przerwy grzał w środku i tam matki mogły zmieniać pieluchy, nakarmić dzieci.

- Cała noc grzania. To kosztuje. Kto zapłacił za paliwo?

- Za pierwszym razem poszło 1800, za drugim 1500 zł. Pieniądze były ze zrzutki. Zrzucili się znajomi, rodzina, osoby totalnie obce. Wykładowcy z naszej uczelni też.

- Czy płakałam? Nie. Ja mam – jak to się mówi - mocną psychikę, ale zależało mi, żeby pomóc. Jak wróciłam po 1 dyżurze, to głupio się w domu czułam. Że ci ludzie muszą tam stać i marznąć, a ja jestem pod kołderką. Nie mogłam tak bezczynnie siedzieć i pojechałam znów na granicę.

Pierogi ruskie nie przejdą

- Co będzie dalej? Jak długo będziecie pomagać z Dorohusku?

- Wytrzymamy tyle, ile będzie trzeba. Fundacja też zadba o to, żeby środków nie zabrakło - mówi Łukasz. - Jak długo to może trwać? Albo do zakończenia wojny, albo kiedy większość obywateli Ukrainy znajdzie się po bezpiecznej stronie.

- Czegoś wam brakuje? Sprzętu, leków, ludzi?

- To, czego byśmy potrzebowali najbardziej, to kolejni wolontariusze: ratownicy medyczni, lekarze, pielęgniarki. Bo jeżeli masz dobrych ludzi, to żeby nie wiem jak było krucho ze sprzętem, jesteś w stanie sobie poradzić.

Zresztą sprzęt mamy. Cały czas dostajemy dostawy. Dzwonią sponsorzy, że chcą nas wspomóc i my robimy listy i odhaczamy.

Lekarka: - W tej chwili nie brakuje niczego. Pytanie, na ile to starczy. Mamy np. bardzo dobre zaopatrzenie w opatrunki, ale nie wiemy w jakim stanie będą szli następni uchodźcy.

4 dni temu opatrywałam starszego pana z raną postrzałową rykoszetem. Czy to był wyjątek? Nie umiem powiedzieć. Co dalej? Trzeba będzie odpowiednio kierować siły medyczne. Zaczyna to być robione, ale z dużym opóźnieniem. Nadawanie peseli i zapewnienie możliwości leczenia tych ludzi w Polsce to podstawa. [Pesele nadaje się od środy, 16 marca. To warunek konieczny np. do szczepienia przeciw COVID, a także dostania recepty na refundowane leki].

Największe potrzeby są w dużych skupiskach - na salach gimnastycznych, na stadionach, w halach targowych. Ale to trzeba ucywilizować. Nie może się to odbywać poza nadzorem i na zasadzie pospolitego ruszenia. Lekarzy w Polsce brakuje, pielęgniarek brakuje, ratowników brakuje, więc nie ma też kogo przesuwać ani na przejścia graniczne, ani na punkty recepcyjne, ani do tych wielkich skupisk. Trzeba jak najszybciej wpuścić tych ludzi w system.

- Pańska restauracja w Białymstoku działa? – pytam Stefana Sochonia.

- Działa. Mamy 3 sale. Z jednej zrobiliśmy magazyn i tu jest centrum dowodzenia Fundacji. 2 pozostałe sale pracują. Mamy ułatwioną sprawę, bo trwa post, więc jest zdecydowanie mniej imprez.

- Zmieniliście menu i podajecie barszcz ukraiński?

- Barszcz z przyjemnością byśmy podawali. Ale na pewno nie ma pierogów ruskich. Tego dania teraz nikt nie zamówi.

Trójka moich rozmówców z różnych względów chciała wystąpić anonimowo. *Łukasz i Maria to zmienione imiona. „Zawsze chciałem być Łukaszem” - powiedział mi ratownik z Białegostoku.

Jeśli ktoś chciałby wspomóc działalność Fundacji „Podlascy Aniołowie” na Ukrainie, numer konta: 60 1600 1462 1086 6614 4000 0005 Fundacja Podlascy Aniołowie. Przelewy zagraniczne: IBAN: PL 60 1600 1462 1086 6614 4000 0005 SWIFT: PPABPLPK W tytule: pomoc UKRAINIE

;
Na zdjęciu Sławomir Zagórski
Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze