0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Jorge Guerriero/AFPJorge Guerriero/AFP

Od kilku tygodni lewicowy hiszpański rząd wprowadza nowe wytyczne do uchwalonej w lutym ustawy o prawach zwierząt. Po doprecyzowaniu listy „zakazanych zwierząt domowych” oraz wysokości kar za złamanie innych punktów ustawy, do wytycznych dodano niedawno zakaz pozostawiania psów przywiązanych na ulicy podczas robienia zakupów w sklepie. Za złamanie tego zakazu grozi grzywna nawet do 10 tys. euro.

Ustawa jest stale nowelizowana, ale jej wejście w życie zaplanowane na koniec września stoi pod znakiem zapytania w związku z ogłoszeniem przyspieszonych wyborów parlamentarnych 23 lipca. Nie wiadomo, czy nowy rząd nie wprowadzi w niej znaczących zmian, albo nawet nie uchyli projektu w całości.

Nowe prawo od początku budziło kontrowersje wśród wyborców po obu stronach sceny politycznej. Organizacje broniące praw zwierząt i bardziej „prozwierzęca” część społeczeństwa krytykowały ją za hipokryzję i wykluczenie z ochrony części zwierząt pod dyktando prawicowych, tradycjonalistycznych lobbies. Prawica domagała się natomiast całkowitego wyrzucenia ustawy do śmietnika, nazywając ją zamachem na obywatelskie wolności lub – jak określił to prezes krajowego Związku Łowieckiego – „dyktatem zjełczałej doktryny postkomunistycznej, opartej na zwierzęcej policji, donosicielstwie i nieproporcjonalnych karach”.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

Chomiki w domach zakazane

Ustawa była konieczna, bo ucywilizowania podejścia do zwierząt domagał się od Hiszpanii m.in. Parlament Europejski. Nowe prawo jest bardzo radykalne w obronie praw zwierząt, ale i niekonsekwentne, miejscami wręcz absurdalnie drobiazgowe. Jednocześnie nawet nie tyka obszarów, w którym zwierzętom dzieje się największa krzywda. Tak jakby jego twórcy z jednej strony marzyli o społecznej rewolucji, a z drugiej puszczali oko do potężnych lobbies, zapewniając: „spokojnie, waszych zabaw nie ruszymy”.

Wielkie kontrowersje wywołała „lista zwierząt domowych zakazanych”, której ostateczną wersję opublikowano dopiero w ostatnich tygodniach. W trakcie prac nad nią media i internet huczały od spekulacji. Nie wiadomo było, jakie zwierzęta się na niej znajdą, jakie kary będą obowiązywały sprzedawców i hodowców oraz co właściwie mają zrobić ich właściciele.

Ostatecznie lista objęła najpopularniejsze z drobnych zwierząt domowych, m.in. króliki, chomiki i żółwie.

Do dziś nie jest jasne, co z tego wyniknie – prawicowe media podgrzewają atmosferę, wieszcząc „sąsiedzkie donosy” i odbieranie dzieciom królików przez Gwardię Cywilną. Politycy i eksperci prawni uspokajają, że nikt nie będzie zwierząt zabierał, a celem ustawy jest raczej stopniowe wygaszanie zwyczaju posiadania gryzoni, gadów i ptaków w domach. Nieodpowiedzialne zakupy i nieprzemyślane prezenty często kończą się porzucaniem takich zwierząt w naturze, a część z nich to gatunki inwazyjne.

Przeciwnicy ustawy argumentują, że właśnie obecny prawny zamęt i niepewność mogą doprowadzić do masowego pozbywania się zwierząt ze strachu przed grzywną. Jasnych wytycznych nie mają też weterynarze, hodowcy i właściciele sklepów zoologicznych. Dozwolonym gryzoniem pozostaje fretka.

Kary za uciekające psy

Z krytyką spotkały się też inne wytyczne: zakaz używania obroży elektronicznych do treningów, testy behawioralne dla psów i obowiązkowy kurs psychologiczny dla ich właścicieli czy limit zwierząt domowych na mieszkanie (pięć, niezależnie od gatunku). Psów nie można zostawiać samych w domu na dłużej niż dobę, a na balkonach, tarasach, czy w piwnicach mogą spędzać nie więcej niż kilka godzin dziennie.

Jeśli pies ucieknie właścicielowi, ten zapłaci karę 1000 euro; pod warunkiem jednak, że zgłosi zaginięcie w ciągu 48 godzin. W przeciwnym razie będzie to uznane za porzucenie i zagrożone grzywną do 50 tys. euro. Jeśli porzucenie stworzyło zagrożenie życia dla zwierzęcia, właściciel może trafić do więzienia na pół roku; w przypadku śmierci psa – na dwa lata.

Szczególnie wysokie kary (nawet do 200 tys. euro) przewidziano za maltretowanie zwierząt.

To wszystko by zapobiegać przemocy wobec zwierząt, z którą Hiszpania, na tle innych krajów Unii Europejskiej, ma ogromny problem. A także by promować wśród właścicieli odpowiedzialne postawy i przeciwdziałać pochopnym zakupom i masowym porzuceniom. W 2021 roku fundacje przejęły 285 tys. psów i kotów (dane Fundacji Affinity), z czego 21 proc. była przez właścicieli niechciana, 13 proc. oddano z powodów problemów behawioralnych, a 13,4 proc. – po zakończeniu sezonu łowieckiego. Niektóre organizacje praw zwierząt podają jeszcze wyższe szacunki – corocznie porzucanych ma być nawet 50 tys. psów myśliwskich.

Szkoda, że właśnie one zostały z ustawy ochronnej wyłączone.

Przeczytaj także:

Baronowie kontra charty

Spacerując z psem po południowym Madrycie spotykam wiele chartów. Nie pasują do klimatu dawnych dzielnic robotniczych z ich ciasnymi blokami i mizerną zielenią. Eleganckie psy należą raczej do świata prowincji i wiejskich posiadłości. W rozmowach szybko wychodzi, że właśnie stamtąd przyszły – poprzedni właściciele porzucili je, gdy miały ponad dwa lata, bo wtedy mija ich termin przydatności do polowań.

W mieszkaniu Marty z organizacji „Somos Galgos” (Jesteśmy Chartami) mieszka chwilowo sześć chartów. Czekają na nowych właścicieli, podobnie jak trzydzieści innych, którym fundacja opłaca miejsce w nieformalnych schroniskach. Wszystkie należały wcześniej do myśliwych, którzy po ostatnim polowaniu w sezonie po prostu porzucili je w okolicznych lasach. Miały więcej szczęścia niż te, które trafiły do państwowych schronisk i zostały uśpione. Oraz te, z którymi „panowie” pożegnali się zgodnie z myśliwską tradycją – wieszając je na drzewach na skórzanych paskach.

Marta z „Somos Galgos” stara się nie przeklinać. Mówi o typowym, zwłaszcza w starszych pokoleniach, podejściu do zwierząt – buda, łańcuch, pilnowanie posesji – ale też o podwójnych standardach.

– Ci sami ludzie mogą mieć w domu ukochanego psa na kanapie i dziesięć chartów stłoczonych w szopie.

Żyją w okropnych warunkach, na spacer wychodzą tylko, gdy idą na polowanie.

Alberto Díez z fundacji Asociación Nacional para la Defensa de los Animales (ANDA) zaznacza, że problem nie leży w myśliwych-hobbystach, którzy mają jednego lub dwa charty i czasem z nimi polują. Problemem jest wielki biznes i przedsiębiorcy, którzy mają po kilkadziesiąt psów i wynajmują je na grupowe polowania albo prowadzą nieuregulowane hodowle.

– Gdy zwierzę służy do generowania przychodu, jego relacja z człowiekiem zmienia się z emocjonalnej w czysto kapitalistyczną – mówi Díez. – Troskę o żywe stworzenie zastępuje chęć maksymalizacji zysku, a więc i cięcie kosztów: fatalne warunki, w jakich żyją psy; pseudohodowle, gdzie szczeniaków nawet się nie chipuje, bo i tak porzuci się je po dwóch sezonach. Dlatego to psy myśliwskie najbardziej potrzebują ochrony.

A teraz ich właściciele są zupełnie bezkarni – nie grożą im nawet kary za porzucenie i maltretowanie zwierząt.

Lewica zapewniała, że ochrona obejmie wszystkie psy, bo wymaga tego XXI wiek i przyzwoitość

Ale ostatecznie ugięła się pod argumentami myśliwych. Nawet nie tymi klasycznymi – o kontroli populacji, szlachetnej tradycji, uleganiu lewackim histeriom, czy dyktatowi Brukseli. Przeważył argument rzekomo racjonalny: że regulacje uderzą w ważny filar wiejskiej ekonomii.

– Czemu ludzie dali się na to nabrać? – denerwuje się Alberto Díez. – Łowiectwo nie ma nic wspólnego z wiejską gospodarką. To prywatny biznes, na którym zarabiają posiadacze wielkich ziem. Organizują grupowe polowania na „grubego zwierza”, wypożyczają po kilkadziesiąt psów ze swoich hodowli, a potem zabierają klientów do swoich restauracji i hoteli. Pieniądze są duże, ale nie dla lokalsów. Oni zarabiają na turystyce ekologicznej, górskiej, czy rowerowej. A biznesmeni od polowań nawet nie mieszkają na wsi – po weekendzie wracają do swoich apartamentów w Madrycie.

Ustawa o ochronie zwierząt nie zagrażała jednak w żaden sposób wielkim polowaniom. Czego broniło więc łowieckie lobby? Swoich pieniędzy, tłumaczy mi Díez. Przedsiębiorcy musieliby poprawić warunki, w których żyją charty, przetrzymywane w szopach na prowincji. A przede wszystkim, musieliby zarejestrować swoje pseudohodowle, które są kolejnym wielkim biznesem. Szczeniaki byłyby czipowane, co zapobiegałoby masowym porzucaniom, a od ich sprzedaży właściciele musieliby zacząć odprowadzać podatki. Ot, tyle romantycznej tradycji.

Czemu więc lewica uwierzyła, że ochrona psów myśliwskich zniszczy wiejską gospodarkę? Díez tłumaczy, że biznesmeni od polowań nie muszą mieszkać na prowincji, by trzymać w garści tamtejszych „baronów”, jak mówi się na regionalnych polityków. Gdy trwały prace nad projektem, kilkunastu z nich postawiło warunek: albo charty wychodzą z ustawy albo oni z Partii Socjalistycznej. Lewica musiała więc postawić na silniejszych – w końcu jest rok wyborczy.

Taurobiznes

Nowa ustawa zakazuje też krwawych zabaw ze zwierzętami podczas miejskich festynów. Część z nich, na przykład zrzucanie żywej kozy lub indyka z wieży kościelnej, czy zawody w urywaniu głów gęsiom – zostały „ucywilizowane” już kilkanaście lat temu. Od czasu do czasu ktoś jednak próbował obejść zakaz i dochować tradycji. Przy nowych karach raczej nikogo nie będzie na to stać.

I tu jednak przewidziano wyjątki. Zakaz maltretowania nie dotyczy zwierząt, których rocznie zabija się w Hiszpanii co najmniej 25 tysięcy (niektóre statystyki mówią o 35 lub nawet 50 tysiącach). Wciąż można nie tylko torturować je nie tylko na arenie, ale też obrzucać kamieniami i ostrymi narzędziami, przywiązywać fajerwerki do rogów, albo zapędzać do morza, gdzie będą się topić. Imprezy typu „byki na ulicach” są niesamowicie popularne, choć zbierają żniwo i z drugiej strony – w 2022 byki poważnie zraniły kilkaset osób, w tym 12-letnie dziecko; 23 osoby zmarły.

– W festynach biorą udział bardzo młodzi chłopcy, jest alkohol, narkotyki; nikt nie kontroluje, co robi się tym bykom i dzieją się bardzo dziwne rzeczy – mówi Albero Díez. – Nie mówiąc już o normalizacji przemocy wobec zwierząt, a wręcz napawania się tym.

Tylko że „tauro-rozrywek” nie da się tak po prostu zakazać.

Można próbować ograniczać, choć i tu Díez jest raczej pesymistyczny.

– To zupełnie inna sprawa niż z elitarnym łowiectwem. „Taurobiznes” żywi wielu ludzi – nie tylko hodowców, ale też tysiące ludzi zatrudnionych na farmach, przy organizacji corridy, nie mówiąc o turystyce, która na tym zarabia. Nie można tak po prostu uciąć gałęzi gospodarki, ale trzeba myśleć o transformacji: przekształcać hodowle byków do walki na przemysł mięsny, w którym jest jeszcze więcej pracy.

A kwestie gospodarcze i tak nie są największą przeszkodą.

Corrida i zabawy z bykami to podstawa kultury, a wręcz tożsamości niektórych regionów.

To coś, co odróżnia je od reszty kraju, przyciąga turystów, jest powodem do dumy dla mieszkańców. I to cecha nie tylko prowincji, ale i największych miast, jak Madrytu czy Sewilli. Zachodzi pewna zmiana pokoleniowa, ale bardzo powoli.

Co więc można zrobić? Po pierwsze, naciskać na ucinanie publicznych dotacji na corridy i inne „zabawy”. Niech to już będzie legalne, ale czemu płacić mają wszyscy obywatele? Po drugie, i zdaniem Díeza najważniejsze – zwalczać promowanie tych tradycji wśród dzieci i młodzieży. Zmiana pokoleniowa nie nastąpi, jeśli do szkół wciąż będą przychodzili torreadorzy, promując swoje akademie corridy i zasiewając w nastolatkach marzenie o zostaniu bohaterem.

Zostać mężczyzną

Przeglądam instagramowe profile młodych torreadorów. Martin, dwudziestokilkuletni matador, tak pisze o sobie: „zrozumie moje szaleństwo tylko ten, kto poznał moją pasję”. Z bykami walczył także jego ojciec i dziadek. Do zdjęć pozuje w kostiumie torreadora; czasem z dziewczyną, a czasem na polowaniu, uśmiechając się obok martwego dzika. Na profilowym mocno trzyma koguta z otwartym szeroko dziobem i rozczapierzonymi skrzydłami. Pseudonim corridowy Martina to zresztą „Kogut”.

– Mieliśmy 40 lat dyktatury, bardzo prawicowej, bardzo patriarchalnej – tłumaczy mi Chiqui Carabante, reżyser teatralny, który w swoich sztukach przygląda się hiszpańskiemu podejściu do zwierząt. – Trzeba było być mężczyzną. Nie było miejsca dla gejów czy słabeuszy. A żeby stać się mężczyzną, trzeba było pobiec przed bykiem albo zrzucić kozę z dzwonnicy. Przejść „test wojownika”.

– Te wszystkie zmagania z bykami, zabijanie rękami żywych zwierząt, to rytuały przejścia z okresu dojrzewania do świata dorosłych – mówi Alberto Díez. – A w kulturze śródziemnomorskiej dominuje model mężczyzny typu „macho”, związany z siłą, odwagą, sprawnością fizyczną. Przeprowadzenie syna z dzieciństwa do dorosłości nie polega na uczeniu go odpowiedzialności, zaradności czy rozwiązywania problemów, tylko na tworzeniu jego siły fizycznej.

W „Dekalogu Obrony Tauromachii” stworzonym kilka lat temu przez dramaturga Alberta Boadellę, czytamy: „Epicki, bezinteresowny i indywidualny heroizm odchodzi do przeszłości. Torreador jest najbardziej archetypicznym ucieleśnieniem bohatera. Jego brawurowa walka oferuje katharsis dla tłumu, bo zdajemy sobie sprawę, że naraża własne życie, żeby wspaniałomyślnie ofiarować nam głębszą, bogatszą wersję rzeczywistości.”

„Corrida to najlepsza szkoła życia, do której regularnie powinny uczęszczać nasze dzieci”, pisze dalej Boadella, ubolewając nad faktem, że na tę „ceremonię o wymiarze dydaktycznym i moralnym” wstęp mają tylko pełnoletni. Jak więc młodzież ma pojąć podstawowe prawdy o „śmierci i życiu, bólu i strachu, cnocie i pięknie, odwadze i przebiegłości”?

Sposób na to znalazły stowarzyszenia promujące walki byków. Oprócz pogadanek w szkołach organizują też dla najmłodszych weekendowe warsztaty i rodzinne pikniki z mini-corridą oraz letnie kolonie z bykami. W programie jest oswajanie strachu przed „dzielnym bykiem” i zabijanie na niby – np. nakłuwanie tekturowych byków patykami do szaszłyków. W podmadryckiej Guadalajarze odbywają się też uliczne gonitwy z bykami dla dzieci w wieku szkolnym. 8-latkowie uciekają przed odpowiednio małymi cielakami.

– Próbujemy z tym walczyć, ale to będzie długi proces. W wielu regionach prawo do promocji corridy jest zabezpieczone w lokalnych ustawach. Trzeba działać powoli i ostrożnie – podkreśla Díez i proponuje skupić się na pozytywach. W ostatnich dekadach udało się wyeliminować większość okrutnych „wiejskich zabaw” z innymi zwierzętami. Już od połowy lat 80. nie urywa się głów żywym gęsiom (zabija się je wcześniej i martwe rozwiesza na linach nad miasteczkiem).

Zrzucania z wieży żywej kozy zakazano w połowie lat 90. Co prawda, w kolejnych latach mieszkańcy nie mogli się z tym pogodzić i w dzień święta kilku chłopców ruszało w góry na poszukiwania żywej kozy, a potem zawlekali ją na dzwonnicę zanim ktoś zdążył zareagować. Mieszkańcy zbiegali się na plac i wiwatowali, a potem protestowali, gdy rozpędzała ich policja.

Ostatni „lot żywego indyka” z dzwonnicy świętowano w 2019 roku. Co prawda, było to już od kilku lat zabronione pod karą 2000 euro; mieszkańcy robili więc wcześniej zrzutkę na grzywnę, aby tradycji mogło stać się zadość.

Ale w ostatnich kilku latach z wież coraz częściej spadają już pluszowe kozy i indyki.

Przetestowano także gumowe gęsi ze specjalnie zaprojektowaną szyją – zarówno odpowiednio giętką, jak i trudną do ukręcenia – i prawdopodobnie w tym roku zupełnie zastąpią one martwe ptaki. Część mieszkańców kręciła nosem, że to nie to samo. W ostatniej lokalnej ankiecie ponad 60 proc. wciąż chciałoby świętować zgodnie z tradycją.

– Trzeba działać krok po kroku – spokojnie powtarza Díez. – Najpierw walczymy z maltretowaniem żywych zwierząt. Potem z używaniem do zabawy tych martwych. Nie jest to zabronione, ale dla nas to wciąż normalizacja przemocy; utrwala dziwny obraz relacji człowieka i zwierzęcia. Teraz wchodzimy na etap gumowych i pluszowych atrap, zobaczymy, co będzie dalej.

Może zostawiamy już tę starą Hiszpanię za sobą? Powoli…

Zdaniem Chiquiego Carabante maskotki to świetny sposób, by wreszcie rozdzielić w hiszpańskiej kulturze porządki, które powinny być rozdzielone już kilka stuleci temu. Krwawe rytuały z żywymi zwierzętami przenieść do słusznie minionej tradycji, a potrzebę ich odtwarzania realizować już tylko symbolicznie.

– Wyobraź sobie, że za 50 lat młodzi będą pytać starszych „A dlaczego rzucamy kozą z wieży?”. „Aaaa, bo kiedyś to była prawdziwa koza”. „Cholera, to byliśmy takimi brutalami?" – pomyślą. Tak, bardzo mi się ta wizja podoba.

Koza, którą każdy Hiszpan nosi w sobie

W spektaklu Carabantego jest wszystko, co potrzebne do zrozumienia okrutnych tradycji Hiszpanii. Miasteczko na głębokiej prowincji, z centralnym placem, na który co roku musi spaść żywa koza. Oportunistyczny polityk z Madrytu, który „co prawda sam uwielbia zabawę z kozą”, ale pod presją Unii Europejskiej nakazuje jej zabronić. I burmistrz, który dopingowany przez oburzonych mieszkańców, obiecuje obronić tradycję. „Zrozum Manuel, nie jesteś już burmistrzem miasteczka w Hiszpanii, tylko w Europie” – próbuje przetłumaczyć mu polityk z Madrytu.

– To cała debata na temat „hiszpańskości” i konceptu „bycia z Hiszpanii”, która sięga XIX wieku – mówi Carabante. – Dla jednej strony „hiszpańskość” jest nieodzownie związana z brutalnością, przemocą. Wielu wydaje się, że jeśli przestaniemy zabijać byki lub zrzucać kozy z dzwonnicy, to przestaniemy być Hiszpanami.

– Stawanie się mężczyzną przez zabijanie zwierząt rękami; ten „test wojownika” był powszechny w całej Europie gdzieś do XVIII wieku – tłumaczy Alberto Díez. – Ale przeszedł do historii: wraz z oświeceniowymi ideałami racjonalizmu, z modernizacją i rozwojem techniki wojennej, rewolucją przemysłową. A u nas się ostał i Hiszpania stała się takim skansenem. Ludzie podróżowali tu z całej Europy, żeby zobaczyć ostatnie takie miejsce, okrutne fiesty, bohaterskich matadorów, „Hiszpanię z czarnej legendy”. To stało się wyróżnikiem hiszpańskiej tożsamości.

Dlaczego Hiszpania oparła się oświeceniowej rewolucji? Díez tłumaczy to częściowo stylem spędzania wolnego czasu, zarówno wśród arystokracji, jak i klasy ludowej. Miejscem świętowania nie były zamki czy karczmy, ale miejskie place, na których mieszali się ludzie i zwierzęta, zabawa i rytualna przemoc; oddawanie czci naturze i jej poskramianie. Gdy oświeceniowi królowie chcieli tego zabronić, podniosły się protesty.

Ale jest też coś głębszego – poczucie niższości wobec kultury anglosaskiej czy francuskiej, połączone z niechęcią do przyjmowania ich wpływów. A właściwie – jakichkolwiek wpływów.

– Powiedzenie, że „Afryka zaczyna się tuż za Pirenejami” było popularne właśnie od XIX wieku – mówi Alberto Díez. – Europejczycy z Północy długo uważali Hiszpanię za ciekawy skansen, ale kulturowo i ekonomicznie gorszy. Co ciekawe, sami Hiszpanie utożsamili się zarówno z narzuconą im „niższością”, jak i tą fetyszyzowaną wyjątkowością. I za wszelką cenę nie chcieli się zmodernizować.

Tak jak bronili się przed wpływami Oświecenia, tak teraz „walczą” z wymogami Unii Europejskiej.

– Wartości oświeceniowe, ten cały humanizm i racjonalizm nigdy nie były nasze. One przyszły, a raczej próbowały przyjść z porewolucyjnej Francji, przed którą broniliśmy się na barykadach. Tych, którzy próbowali przenosić je na grunt iberyjski nazywano „sfrancuzionymi”, „zdrajcami”. Byli więc „sfrancuzieni obcy” i byli nasi – „brutas”, prości „machos”. Myślę, że ten podział wciąż dziś rezonuje – mówi Carabante.

W jego sztuce lokalny burmistrz na wieść o zakazie „rzucania kozą” rusza autobusem do Brukseli, by „rozmówić się z tymi, co chcą nam mówić, co mamy robić”. Mieszkańcy oburzają się, że „niedługo, by rzucić kozą z wieży, trzeba będzie pytać o zgodę Anglika, Niemca, Belga i nie wiadomo, kogo jeszcze”. „Tak z nimi porozmawiam, że potem w całej Europie będą chcieli rzucać kozami”, obiecuje burmistrz.

– Nie wiem, jak to jest w Polsce, ale w Hiszpanii wiele osób ma poczucie „bycia pouczanym”. Że ktoś mówi nam, co możemy, a czego nie – mówi Carabante. – A my bardzo tego nie lubimy. Rzucamy kozami, zabijamy byki i to czyni nas Hiszpanami. Tymczasem ktoś żąda, żebyśmy przestali robić coś, z czego czerpiemy narodową dumę. A z tą dumą też mamy problem, bo w końcu straciliśmy imperium i nigdy tego do końca nie przerobiliśmy.

I wiesz, my chyba nigdy nie chcieliśmy tak naprawdę być Europejczykami. Albo chcieliśmy, ale wyjątkowymi.

Poczucie wyjątkowości miesza się z niższością i resentymentem i wychodzi z tego takie „odczepcie się z tą swoją cywilizacją, nie potrzebujemy was”.

– Na hasło „ochrona zwierząt” Hiszpanie machają ręką: „och, ale to wynalazek Anglików” – mówi Díez. – Jest to znowu postrzegane jako siły z zewnątrz. Przyjechali tu i chcą, żeby wszyscy przyjęli ich reguły. W reakcji obronnej chwytamy się tradycji, które czynią nas wyjątkowymi i odrębnymi. Nie chcemy integracji, chcemy być tacy, jacy jesteśmy.

Brutalni razem

Na Youtube wciąż można obejrzeć nagrania ze zrzucania kozy z dzwonnicy. Chłopcy ciągną ją na wieżę, a na placu rozgorączkowany tłum – młodzi, starzy, nastolatkowie – dopinguje i krzyczy „je***a koza!” W starym artykule czytam, że gdy już po wprowadzeniu zakazu miejskie władze bezradnie przyglądały się jak jest łamany, próbowała powstrzymać to jedna mieszkanka. Francuzka. Co roku oferowała chłopcom łapiącym kozę pieniądze, żeby tylko wypuścili ją na wolność. Czasem udało się ich przekupić, choć nie zawsze dotrzymywali słowa.

Próbuję porozmawiać z mieszkańcami tej wioski. Lokalne centrum kultury nie odpowiada na moje wiadomości, sekretarka w ratuszu oddzwania, ale mówi, że nikt nie zgodził się na rozmowę. Sama twierdzi, że nie zna tych tradycji, mieszka tam od niedawna.

– Nie chcą o tym rozmawiać – mówi Carabante – Nikt nie chce się wyróżniać jako szczególnie okrutny i brutalny. Brutalni stają się dopiero, gdy są razem.

;

Udostępnij:

Małgorzata Tomczak

Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.

Komentarze