MZ chce ułatwić zatrudnianie lekarzy spoza UE przed nostryfikacją dyplomu. "Uznano najwyraźniej, że to łatwiejsze i tańsze niż poprawianie warunków i zachęcanie do powrotu polskich lekarzy" - mówi dr Fiałek, który spodziewa się, że ukraińscy lekarze też nie zostaną w Polsce długo. Rezydenci zaczynają kolejny protest. MZ udaje, że nie widzi
Prace nad nowelizacją ustawy o zawodzie lekarza i lekarza dentysty trwają od ponad roku. W przygotowaniach projektu brał udział zespół lekarzy, ale Ministerstwo Zdrowia poprawkę dotyczącą ułatwienia dostępu do zawodu lekarzom spoza UE wprowadziło bez konsultacji.
Zmiana jest dość radykalna - bo umożliwia zatrudnianie jeszcze przed uzyskaniem nostryfikacji, czyli potwierdzenia, że dyplom ukończenia studiów lekarskich i studiów podyplomowych lekarski spełnia wymagania dla uzyskania polskiego dyplomu lekarskiego. Praktycznie sprowadza się do zdania egzaminów kierunkowych za studiów lekarskich, rocznego stażu i zdania Lekarskiego Egzaminu Końcowego, wszystko w języku polskim.
Polscy lekarze są sceptyczni. Zdaniem dr. Bartosza Fiałka, przewodniczącego Regionu Kujawsko-Pomorskiego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, to kolejna próba krótkotrwałego gaszenia pożaru w systemie ochrony zdrowia.
A pożar trwa w najlepsze i wypala kolejne dziury kadrowe. Lekarzy brakuje, młodzi planują emigrację, kolejki rosną, a prawdziwa katastrofa czeka nas za kilka lat, kiedy weterani publicznej opieki zdrowotnej przejdą na emerytury. W 2020 roku aż 44 proc. pielęgniarek będzie w wieku emerytalnym.
Zdaniem rezydentów, którzy szykują się do protestu w październiku - sytuacji nie da się uratować bez poważnej reformy i dużej inwestycji w ochronę zdrowia.
„Lekarzy brakuje nie dlatego, że ich nie ma, tylko dlatego, że wyjechali za granicę albo przenieśli się do sektora prywatnego” - mówi Fiałek. „Jesteśmy w stanie chociaż część ściągnąć z powrotem, ale musimy im zapewnić atrakcyjne warunki, konkurencyjne do warunków zachodnich czy sektora prywatnego".
Zamiast tego ministerstwo dzieli środowisko, obiecuje różnym grupom pracowników medycznych podwyżki, których nigdy nie dostają, wprowadza pozorne reformy i ucieka się do różnych trików, żeby tylko nie wydać za dużo na ochronę zdrowia.
Ministerstwo planuje w nowelizowanej ustawie o zawodzie lekarza uproszczenie zatrudniania w systemie opieki zdrowotnej lekarzy specjalistów spoza UE, „co powinno stworzyć możliwości fakultatywnego uzupełniania kadry medycznej w podmiotach wykonujących działalność leczniczą, w których istnieje zagrożenie zaprzestania udzielania świadczeń zdrowotnych z powodu braku na rynku pracy lekarzy specjalistów w danej dziedzinie medycyny” - czytamy w Biuletynie Informacji Publicznej Kancelarii Premiera.
Lekarz lub lekarz dentysta cudzoziemiec z tytułem specjalisty uzyskanym za granicą będzie się mógł zgłosić do Okręgowej Rady Lekarskiej (ORL) z wnioskiem o przyznanie prawa wykonywania zawodu.
Wystarczy do tego zaświadczenie od polskiej placówki, która chce go zatrudnić.
Prawo do wykonywania zawodu dostanie tylko na określony czas i tylko w danej placówce. ORL określi też program i liczbę godzin szkolenia praktycznego, które cudzoziemiec będzie musiał odbyć przed rozpoczęciem pracy.
Opiekun po szkoleniu praktycznym ma wystawiać opinię, która przesądzi o tym, czy lekarz będzie mógł podjąć pracę.
Będzie też zobowiązany do nostryfikacji dyplomu w okresie 5 lat.
Cały wysiłek nie wiąże się niestety z żadną gwarancją przyszłości w Polsce, bo pobyt stały wciąż zdobyć bardzo trudno.
Poprawka wywołała falę krytyki w środowisku lekarzy. „Ta wrzutka ma na celu rozproszenie uwagi naszego środowiska i rozpoczęcie zastępczej dyskusji” - tłumaczył „Gazecie Wyborczej” Łukasz Jankowski, prezes Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie.
„Dziś nostryfikacja trwa rzeczywiście długo, ale daje pewność co do kwalifikacji. Ważne jest również, by lekarze bez problemów mówili po polsku” - uważa Jankowski.
„Ministerstwo uznało najwyraźniej, że ściągnięcie lekarzy z krajów trzecich, będzie łatwiejszym i tańszym wyjściem niż poprawianie warunków pracy i płacy i zachęcanie do powrotu polskich lekarzy pracujących za granicą albo w sektorze prywatnym” - mówi Fiałek.
Zdaniem Fiałka i Jankowskiego, to kolejny prowizoryczny ruch, który nie poprawi sytuacji na długo. „Nasi sąsiedzi zza wschodniej granicy też potrafią doskonale liczyć i kiedy otrzymają możliwość pracy na terenie Unii, to wyjadą tam, gdzie system jest lepszy i lepiej płatny. Braki kadrowe w ochronie zdrowia są dziś wszędzie” - uważa Fiałek.
Jeśli nawet poprawka nie rozwiąże problemu, to pewnie nie zaszkodzi. Nostryfikacja dyplomu to często droga przez piekło, a w Polsce brakuje między 30 tys., a 50 tys. lekarzy.
Sytuacja będzie się pogarszać, bo coraz więcej pracowników ochrony zdrowia przekracza wiek emerytalny. Średnia wieku pielęgniarek od kilku lat systematycznie wzrasta, za rok 44 proc. będzie w wieku emerytalnym. Lekarzy też będzie coraz mniej, co czwarty jest dziś w wieku emerytalnym.
„Będziemy kształcić ok. 8 tys. studentów rocznie, z czego ok. 2 tys. to tzw. English division, czyli zagraniczni studenci, którzy po studiach wyjadą, kolejny tysiąc, to polscy studenci, którzy emigrują, a ok. tysiąc nie skończy studiów. Czyli rocznie będzie przybywało ok. 4 tys. lekarzy” - szacuje Fiałek. Sami pracownicy z Ukrainy tej rosnącej luki nie zapełnią.
„Moi znajomi pracujący za granicą zapewniali, że gdyby były lepsze warunki pracy i płacy, to by wrócili. Tak samo ci pracujący w sektorze prywatnym, którzy często rezygnują z systemu publicznego nie tylko przez niższe stawki, ale też nadmiar biurokracji” - mówi Fiałek.
„Jeżeli system publiczny stałby się konkurencyjny dla prywatnego, to lekarze mieliby się nad czym zastanawiać, teraz nie mają". Fiałek sam kończy niedługo rezydenturę i zapowiada, że jeśli nic się nie zmieni, najprawdopodobniej wyjedzie.
Zmiana jest jego zdaniem możliwa, ale wymagałoby to od rządzących wiedzy i dobrej woli.
„Gdyby politycy byli uczciwi i deklaracje o tym, jak ważnym i priorytetowym kierunkiem jest ochrona zdrowia popierali działaniem, dałoby się wiele zmienić. Na razie widać, że to tylko puste słowa - system się wali i nikt nic z tym nie robi".
Półtora roku temu rezydenci podpisali porozumienie z rządem, w którym ten zobowiązał się m.in. do zwiększenia nakładów na zdrowie do 6 proc. PKB w ciągu 6 lat. To i tak mniej niż postulowano na początku protestu, ale rząd dodatkowo zaniżył obiecane wydatki stosując sprytny wybieg. Wydatki na ochronę zdrowia wprawdzie wzrosły, ale liczono je według PKB sprzed dwóch lat, oszczędzając 6,7 mld zł.
„Kiedy domagaliśmy się 40 mld na ochronę zdrowia, powiedziano nam, że tych pieniędzy nie ma i nie będzie. Rok później te same pieniądze nagle się pojawiły i wydano je na 500 plus. Oszukano nas i pacjentów” - podkreśla Fiałek.
„Wydatki Polski na pomoc socjalną rosną najszybciej w Europie, tymczasem na zdrowiu oszczędzamy tak samo, jak 5, 10 czy 15 lat temu” - zwracał uwagę jeden z liderów Porozumienia Rezydentów, dr Krzysztof Hałabuz w wywiadzie dla OKO.press. - „Chcemy pracować w jednym miejscu, w sensownym wymiarze czasu i za godziwe pieniądze".
Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy podjął decyzję o powrocie do akcji protestacyjnej. Nie zrezygnują z pracy, zaczną po prostu pracować tyle, ile powinni - wypowiadając klauzulę opt-out, która umożliwia im pracę powyżej 48 godzin tygodniowo. Skutki będą bolesne, bo dzisiaj sytuację w ochronie zdrowia ratują nadgodziny wyrabiane przez lekarzy.
Akcja nazywa się „Zdrowa praca” i jest wołaniem o normalne warunki pracy w służbie zdrowia. Minister zdrowia sprawę bagatelizuje: „Nie wiem, czy to można nazwać protestem, czy raczej uświadamianiem, jakie prawa mają pracownicy. Każdy ma prawo do pracy w swoim wymiarze godzin, część ma prawo, jeśli uznaje, że ma siły, w większym wymiarze godzin. To normalna regulacja prawna, z której każdy może skorzystać lub nie” - mówił Łukasz Szumowski rozmowie z RMF FM.
Bagatelizowanie problemu, to ostatnie czego potrzeba pacjentom, którzy drogo płacą za dysfunkcyjną ochronę zdrowia. Także dosłownie - 1/4 wydatków na ochronę zdrowia pacjenci pokrywają dziś z własnej kieszeni. Płacą też zdrowiem i sprawnością.
"W Polsce amputuje się najwięcej stóp w porównaniu do innych krajów europejskich, bo nie ma pieniędzy na przewlekłe leczenie tzw. stopy cukrzycowej. Żeby dostać u nas lek zapobiegający złamaniom w osteoporozie, trzeba najpierw doznać takiego złamania - wyliczał Hałabuz.
Sanepid odnotował w 164 szpitalach uchybienia o krytycznym znaczeniu dla pacjentów. Mamy 6 poradni leczenia nikotynizmu na 10 mln palaczy. Osoba chora na mukowiscydozę żyje średnio 15 lat krócej niż na Zachodzie, bo nie ma izolatek i pacjenci zarażają się krzyżowo".
Co postulują lekarze rezydenci? Poza zwiększeniem nakładów na ochronę zdrowia, ustalenie płac lekarzy: dwie średnie krajowe w trakcie robienia specjalizacji, trzy średnie dla specjalisty. Tak jak w Czechach i na Słowacji.
Hałabuz przypomina, że Czesi i Słowacy też borykali się lata temu z emigracją lekarzy. W latach 2007 i 2008 lekarze przeprowadzili akcję „Dziękujemy, odchodzimy”, wymusili zmiany i nie tylko skutecznie powstrzymali emigrację, ale spowodowali, że lekarze zaczęli wracać do kraju.
„Dziś możemy pozazdrościć im i systemu, i warunków pracy, ale oni to sobie sami wywalczyli" - mówi Hałabuz.
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Komentarze