0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Adam SchultzAdam Schultz

20 stycznia 2021 Joe Biden złoży przysięgę na stopniach Kapitolu, a Donald Trump opuści Biały Dom i odleci na Florydę, do swojej rezydencji Mar-a-Lago, skąd dalej będzie tweetował o rzekomych oszustwach wyborczych i obstawał przy tym, że tak naprawdę to on zwyciężył 3 listopada.

Pierwsze zadanie, jakie stoi przed nowym prezydentem, to skompletowanie gabinetu. Większość nominatów już ogłosił, ale teraz musi ich zatwierdzić Senat w którym (póki co) większość mają Republikanie.

Ci zaś z pewnością będą chcieli utrącić niektóre z kandydatur Bidena, choćby tylko po to, by zademonstrować swoim wyborcom, że jakoś próbują utrudniać rządy „uzurpatorowi”. Jako że republikański elektorat w większości wierzy w propagowaną przez Trumpa narrację o skradzionych wyborach, będzie oczekiwać od swoich przedstawicieli bezkompromisowego podejścia do nowej, „nielegalnej” administracji.

Przeczytaj także:

Już słychać głosy krytyczne wobec niektórych nominatów – i to z obu stron.

Neera Tanden, szefowa Biura Budżetu (Office of Management and Budget, OMB) budzi opór zarówno lewicy (która uważa ją za neoliberałkę), jak i Republikanów (dla których ma być z kolei zbyt lewicowa).

Sprzeciw – również ponadpartyjny – słychać także wobec kandydata na sekretarza obrony, emerytowanego generała Lloyda Austina. Nie dlatego, że jest niekompetentny, ale dlatego, że z czynnej służby odszedł dopiero w 2016 roku, a zatem Kongres musiałby wyrazić zgodę na rezygnację z siedmioletniego okresu karencji między odejściem ze służby a pracą w administracji.

Przeciwnicy nominacji Austina podkreślają konieczność utrzymania cywilnej kontroli nad siłami zbrojnymi i domagają się od Bidena, by wybrał na szefa Pentagonu kogoś innego.

Jak w soczewce widać w tym problemy, z jakimi będzie musiał się mierzyć prezydent Biden – obstrukcjonizm opozycji z jednej strony, a z drugiej wewnętrzne podziały w jego własnej partii.

Wybory senackie w Georgii kluczowe

Bardzo wiele zależy od wyniku wyborów do Senatu w Georgii, o których już kilkakrotnie pisaliśmy. Jeśli 5 stycznia Demokraci odbiją oba fotele senatorskie, będą mieli większość w obu izbach Kongresu, ale nie będzie to większość pozwalająca nowemu prezydentowi na swobodne rządzenie – ledwie kilkanaście głosów w Izbie Reprezentantów i tylko jeden w Senacie.

A to i tak scenariusz optymistyczny – bardziej prawdopodobne jest to, że Republikanie pod wodzą Mitcha McConnella zdołają utrzymać kontrolę nad Senatem, co pozwoli im skutecznie utrudniać rządzenie Bidenowi.

Mówimy nie tylko o głosowaniu przeciw jego propozycjom, ale też ustalaniu harmonogramu prac izby, opóźnianiu głosowań albo wręcz w ogóle niepoddawaniu propozycji czy nominacji pod głosowanie. Wachlarz możliwości jest tu bardzo szeroki, o czym boleśnie przekonał się w drugiej kadencji Barack Obama, dlatego obie partie z taką determinacją walczą o Georgię.

Pierwsze dwa lata to dla każdego nowego prezydenta okres kluczowy – nie trzeba już (ani jeszcze) prowadzić kampanii wyborczej, opinia publiczna zazwyczaj nastawiona jest do nowej ekipy dość przychylnie, daje jej mandat zaufania.

Kluczowe – przede wszystkim w warstwie symbolicznej – jest pierwsze sto dni urzędowania. Taki standard wyznaczył Franklin D. Roosevelt, który, objąwszy urząd w samym środku wielkiego kryzysu, ruszył z szeroko zakrojonym programem ratunkowym dla gospodarki i uchwalił szereg kluczowych ustaw, stanowiących podstawę Nowego Ładu.

W 2009 roku ekipa Obamy (i wiceprezydenta Bidena) zaczynała rządy także w warunkach kryzysu oraz zrujnowanej wojną iracką reputacji międzynarodowej Stanów Zjednoczonych, ale wyzwania stojące dziś przed Bidenem wydają się jeszcze poważniejsze.

Oprócz załamania gospodarczego i wysokiego bezrobocia, dochodzą napięcia rasowe, a także fatalny wizerunek Stanów Zjednoczonych w świecie jako kolosa na glinianych nogach, który pod nieudolnym przywództwem radzi sobie z pandemią znacznie gorzej, niż inne kraje Zachodu.

Najłatwiejsze będą zmiany w polityce zagranicznej

Stosunkowo najłatwiej będzie Bidenowi w polityce zagranicznej: hasło „Ameryka przede wszystkim” odejdzie do lamusa, zastąpi je współpraca z innymi krajami, ponowne przystąpienie USA do międzynarodowych organizacji (jak Światowa Organizacja Zdrowia) czy umów (na czele z paryskim porozumieniem klimatycznym), z których wycofał się Trump.

Biden zadeklarował też chęć powrotu do porozumienia antynuklearnego z Iranem z 2015 roku, które było jednym z największych sukcesów dyplomatycznych administracji Obamy. Niektóre decyzje Trumpa pozostaną w mocy - jak np. umiejscowienie amerykańskiej ambasady w Jerozolimie, czy surowa polityka handlowa wobec Chin.

Prezydenta Bidena i sekretarza stanu Antony’ego Blinkena czeka odbudowanie relacji z sojusznikami w Europie, ale prawdziwym wyzwaniem będą stosunki z Rosją i Chinami.

Ile pieniędzy na koronakryzys

Najpilniejszym zadaniem przyszłej administracji będzie jednak walka z pandemią, zwłaszcza że po Nowym Roku spodziewany jest gwałtowny wzrost zachorowań.

Biden zapowiada ogólnokrajowy nakaz noszenia maseczek, ale przede wszystkim ogromne środki na testowanie oraz sprawną dystrybucję szczepionki. Trump zapowiadał, że do końca roku zaszczepionych zostanie 20 milionów Amerykanów, tymczasem liczba ta wyniosła raczej 2,5 miliona.

Biden zapowiada 100 milionów dawek w pierwsze 100 dni prezydentury i zamierza w tym celu wykorzystać m.in. ustawę o produkcji obronnej z czasów wojny w Korei, która (nieco upraszczając) pozwala prezydentowi dyktować prywatnym firmom, co i kiedy mają produkować – np. szczepionki, środki ochronne itd.

Przyjęty w ostatnich dniach 2020 roku pakiet antycovidowy (HEROES Act), jest kompromisem, który nie zadowala nikogo – Demokraci chcieli wpompować w gospodarkę ponad dwukrotnie więcej pieniędzy, a Republikanie ograniczyć się do jakichś symbolicznych gestów.

Ale widmo przegranej w Georgii sprawiło, że zgodzili się na pakiet wart 900 miliardów dolarów, w tym po 600 dolarów pomocy bezpośredniej dla każdego obywatela. Średni czynsz w Stanach wynosi prawie 1500 dolarów miesięcznie, więc łatwo zrozumieć, że taka pomoc jest w gruncie rzeczy symboliczna.

Biden już zapowiedział jednak, że po objęciu urzędu będzie starał się uchwalić nowy, hojniejszy plan, obejmujący m.in. pomoc dla władz stanowych i lokalnych.

Jak daleko w lewo

Joe Biden szedł wprawdzie do wyborów jako kandydat pragmatycznego centrum, ale w trakcie kampanii przesunął się w lewo – tak jak Partia Demokratyczna w ogóle.

Jego program nie był tak postępowy, jak Berniego Sandersa czy Elizabeth Warren, ale wciąż bardzo ambitny, obejmował m.in.

  • zainwestowanie 700 miliardów dolarów w rodzimy przemysł wytwórczy,
  • wzrost podatków dla najbogatszych (w tym 10-procentowy podatek dla firm przenoszących produkcję za granicę),
  • podniesienie minimalnej stawki godzinowej do 15 dolarów,
  • zwiększenie wydatków na edukację, rozwój przedszkoli i żłobków,
  • wprowadzenie płatnych urlopów chorobowego i rodzicielskiego.

Zapowiedział utworzenie państwowego ubezpieczyciela w ramach Obamacare, choć lewica chciałaby oczywiście powszechnej opieki na wzór kanadyjski czy europejski, a prawica – od lat marząca o zlikwidowaniu Obamacare – i tak każdą próbę poszerzenia dostępu do opieki zdrowotnej będzie traktowała jak niebezpieczny socjalizm.

Neutralność klimatyczna do 2050

Jednym z fundamentów planu Bidena jest szeroko zakrojony plan klimatyczny, którego celem jest osiągnięcie neutralności węglowej najpóźniej do 2050 roku – planował w 4 lata zainwestować 2 biliony dolarów w czystą energię, ocieplenia budynków, ekologiczny transport itd. Pytanie brzmi: ile z tego uda się choćby zacząć realizować w pierwszym roku prezydentury?

Rozziew między wielkimi oczekiwaniami a rzeczywistością będzie jednym z największych problemów Bidena.

Nikt rozsądny nie spodziewa się, że uda mu się zrobić wszystko to, co zapowiadał – zwłaszcza przy niekorzystnej arytmetyce na Kapitolu – ale po pierwszym roku musi mieć na koncie jakieś konkretne osiągnięcia, zwłaszcza w dziedzinie opieki zdrowotnej i gospodarki.

Obstrukcja Republikanów

Na to właśnie liczą nauczeni doświadczeniem Republikanie – choć w pierwszych dwóch latach rządów prezydent Obama miał większość w obu izbach Kongresu, wewnętrzne spory partyjne (głównymi hamulcowymi byli wówczas tzw. umiarkowani Demokraci) oraz obstrukcjonizm Republikanów sprawił, że Amerykanie szybko rozczarowali się nowym prezydentem i jego partią.

Hasło „Yes we can”, „Tak, potrafimy” trawestowano z przekąsem jako „No, we can’t”, „Nie, nie potrafimy” i w wyborach do Kongresu Demokraci ponieśli druzgoczącą porażkę, tracąc kontrolę nad Izbą Reprezentantów.

Republikanie mogą powtarzać frazesy o „ponadpartyjności” i „kompromisie”, ale prawda jest taka, że kiedy opadnie kurz wyborczy nie będą mieli żadnego interesu w pomaganiu prezydentowi – wręcz przeciwnie. Ich celem będzie udowodnienie, że Biden i Demokraci nie potrafią rządzić, właśnie po to, by w 2022 roku rozczarowani wyborcy, głównie o lewicowych poglądach, zostali w domu.

Sam Biden – który w Senacie zasiadał wiele dekad, więc doskonale zna waszyngtońskie realia – zapewniał wprawdzie, że po odejściu Trumpa Republikanie zmienią ton i będą chętniejsi do współpracy, ale póki co nic na to nie wskazuje.

Wyciągnięcie ręki do współpracy jest wprawdzie sensownym posunięciem, wręcz koniecznym dla kogoś, kto zapowiadał „powrót do normalności” i obiecywał „zasypanie podziałów”, ale szukanie kompromisu za wszelką cenę – tak, jak to robił Obama – nie ma sensu.

Powinien skorzystać z dekretów

Biden straci tylko czas na przeciągające się nieskończoność negocjacje, a efekt będzie mizerny i rozczaruje progresistów. Tymczasem nowy prezydent całkiem sporo może zrobić za pomocą dekretów z mocą ustawy, odwołując te wydane przez Trumpa, które osłabiły związki zawodowe, ochronę środowiska, Obamacare.

Lewica chciałaby na przykład, żeby w ten sposób – choćby częściowo – umorzył długi zaciągnięte, by opłacić horrendalnie wysokie czesne studenckie, będące kulą u nogi dla milionów młodych Amerykanów.

Nasilą się konflikty u Demokratów

Bez względu na wynik wyborów w Georgii, Bidena czeka niełatwe manewrowanie między partiami i partyjnymi frakcjami. Na sali obrad liczyć się będzie każdy głos, więc jeszcze bardziej wzrośnie rola senatorów centrowych, niezależnych od szefostwa swoich partii – są wśród nich Demokraci (jak np. Joe Manchin z Wirginii Zachodniej), ale przede wszystkim Republikanie: Lisa Murkowski, Susan Collins i Mitt Romney.

Właśnie od nich będą zależały losy rządowych propozycji i to z nimi trzeba będzie negocjować szczegóły ustaw, co niestety nie wróży dobrze lewicowym elementom programu nowego prezydenta – z nich będzie trzeba rezygnować, żeby zdobyć głos centroprawicowych senatorów.

To z kolei będzie budziło zrozumiałą frustrację progresywistów i tak już przekonanych, że władze partii nie traktują ich po partnersku. Można spodziewać się, że konflikty wewnętrzne w łonie Partii Demokratycznej tylko się nasilą, zwłaszcza jeśli – na co się, niestety, zanosi – w gabinecie nie zasiądzie nikt z przedstawicieli lewicy.

Będzie to błąd Bidena, groźny dla – i tak już kruchej – jedności partii. Jedyna szansa na utrzymanie się Demokratów przy władzy, to nie próby pozyskania centroprawicy – która w każdej chwili może przecież przeprosić się z republikańską macierzą – lecz utrzymanie poparcia szerokiej koalicji, która zapewniła Bidenowi wygraną.

A co z Donaldem Trumpem?

Czy jako eksprezydent będzie odgrywał równie istotną rolę w Partii Republikańskiej, jak dotychczas? Widać już dobrze, że ma taki zamiar.

Nawet jeśli nowojorska prokuratura postawi jakieś zarzuty komuś z najbliższego otoczenia Trumpa – albo jemu samemu – nie zaszkodzi to uwielbieniu, jakie republikańska baza żywi wobec prezydenta.

77 proc. jego wyborców wierzy w to, że wybory zostały sfałszowane – każdą współpracę z Demokratami będą uważać za zdradę i dadzą temu wyraz w najbliższych prawyborach.

Trump już zapowiedział wsparcie „lojalnych” Republikanów, którzy zdecydują się rzucić wyzwanie „zdrajcom” – senatorowi z Nebraski, gubernatorowi Ohio, ale przede wszystkim gubernatorowi i sekretarzowi stanu Georgii, którzy nie poparli Trumpa w walce o podważenie wyników w tym stanie.

Były prezydent będzie przy tym dysponować wielkimi środkami finansowymi, które zebrał pod hasłem walki z oszustwami wyborczymi. Trafiły do prywatnego komitetu akcji politycznej (PAC) i może wydawać je według własnego widzimisię. Pierwsze salwy już wystrzelono, ale w 2021 roku wojna domowa w Partii Republikańskiej tylko się zaostrzy.

;

Udostępnij:

Piotr Tarczyński

Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"

Komentarze