Przepis na katastrofę: deregulacja, pogoń za zyskiem, oszczędności. Rezultat: w bloku z mieszkaniami komunalnymi w ekskluzywnej dzielnicy Londynu zginęły w pożarze 72 osoby
14 czerwca 2017, chwilę przed pierwszą w nocy mieszkaniec czwartego piętra bloku w Zachodnim Londynie wezwał straż pożarną do pożaru lodówki. Strażacy przyjechali szybko i ugasili kuchnię. Ogień jednak przedostał się przez okno na elewację i błyskawicznie wspiął się w górę, docierając do szczytu 24-kondygnacyjnego wieżowca (parter i 23 zamieszkane piętra) w niespełna 20 minut.
Na szczycie płomienie przeniosły się na inne strony budynku. W wyniku pożaru Grenfell Tower, największego w Wielkiej Brytanii od czasu Blitzu [nalotów niemieckich w czasie II wojny światowej], śmierć poniosły 72 osoby, a życie setek, o ile nie tysięcy ludzi, zostało naznaczone głęboką traumą.
Jak to możliwe, że w XXI wieku budynek położony w ekskluzywnej dzielnicy Kensington i Chelsea (upodobanej przez aktorów, muzyków i rosyjskich oligarchów), został obłożony łatwopalnym materiałem?
Dlaczego straż pożarna tak długo zwlekała z ewakuacją? Jak doszło do tego w mieście, w którym historyczna pamięć Wielkiego Pożaru z 1666 jest do dziś żywa? Jak doszło do tego w kraju, który z perspektywy Polski może jawić się jako utopia – czy dystopia – kultury bezpieczeństwa?
W Anglii w miejscach publicznych plakaty przypominają o tym, by trzymać się poręczy na schodach, a głos w metrze o tym, by pamiętać o zrobieniu kroku przy opuszczaniu wagonika (dla mieszkańców Londynu komunikat „mind the gap between the train and the platform” brzmi jak dżingiel tego miasta).
Standardem jest wyłącznik dopływu prądu w każdym gniazdku, czujniki dymu i czadu w domach, coroczna kontrola urządzeń elektrycznych w wynajmowanych mieszkaniach. Twarde dane pokazują, że pomimo niemal dwukrotnie większej liczby ludności (ok. 67 milionów) Wielka Brytania ma porównywalną, a często niższą niż Polska liczbę śmiertelnych ofiar pożarów na rok (w roku 2022 zginęło 387 osób w Polsce, w UK 335 w roku 2021/22). Do tego od lat (inaczej niż w Polsce) utrzymuje się w tej kwestii wyraźny trend spadkowy.
Paradoksalnie to właśnie te dobre statystyki, ta kultura przestróg i zabezpieczeń, przesądziły o tym, że Grenfell mogło się wydarzyć. W rzeczywistości bardzo łatwo jest wyprzeć ostrzeżenia wtedy, gdy ma się złudne poczucie systemowego bezpieczeństwa. Jeśli ktoś zgłaszał wątpliwości, można je było skwitować łatwym hasłem: „wskaż mi ofiary” („show me the bodies”). Fraza, ta stała się tytułem uhonorowanej Nagrodą Orwella książki Petera Appsa „Show Me the Bodies: How We Let Grenfell Happen” [Wskaż mi ofiary. Jak pozwoliliśmy, żeby Grenfell się wydarzyło], (na której w dużej mierze opieram się, pisząc ten artykuł).
Decyzję o wszczęciu publicznego dochodzenia (public inquiry) w sprawie Grenfell ówczesna premier Theresa May podjęła już następnego dnia, 15 czerwca, gdy budynek jeszcze się palił. Na jego czele stanął emerytowany sędzia Sir Martin Moore-Bick.
W ciągu sześciu lat przeanalizowano ponad 320 tysięcy dokumentów, zebrano zeznania od ponad 1600 świadków i przesłuchano ponad 300 osób. Liczący tysiąc siedemset stron publicznie dostępny raport (pierwszą część opublikowano 30 października 2019, drugą – 4 września 2024) okazał się miażdżący dla wszystkich instytucji odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Grenfell.
Od rządu przez władzę lokalną, instytucje odpowiedzialne za inspekcje bezpieczeństwa, administrację budynku, po firmy sprzedające materiały i straż pożarną. Jak pisał Apps: „Grenfell było [...] sumą zaniedbań państwa i korporacyjnych przestępstw [wrongdoing] w wielu wymiarach, epicentrum miliarda słabych punktów w materii społecznej. Przede wszystkim, było rezultatem politycznych wyborów”.
Dla mnie tragedia Grenfell nie jest tylko opowieścią o kondycji społeczeństwa brytyjskiego, ale i o wyobraźni neoliberalnej i jej konsekwencjach;
o ambiwalencjach nowoczesnej proceduralizacji i przezroczystości nierówności społecznych.
Olbrzymi, publicznie dostępny materiał pozwala zrekonstruować mechanizm, który na co dzień wypieramy: to, jaką wartość ludzkiemu dobrostanowi i życiu przypisuje zglobalizowany rynek, który „reguluje się sam”. Tyle że przecież rynek nie ma żadnego sprawstwa (ani niewidzialnych rąk): jest sposobem organizowania relacji ludzi i rzeczy za pośrednictwem symbolicznej wartości, jaką są pieniądze. Tworzą go jednostki o horyzoncie wyobraźni ograniczonym przez swój czas, uwikłane w systemy, procedury i kulturowo konstruowane wyparcia – my wszyscy.
Na pierwszy rzut oka brytyjskie publiczne dochodzenie wydaje się wzorem konstruktywnego radzenia sobie z tego typu tragediami. Ma służyć otwartemu badaniu spraw kontrowersyjnych lub mających szczególnie duże znaczenie dla opracowywania prawa i procedur (public policy).
Za cel stawia nie tylko ustalenie faktów, ale wydanie rekomendacji na przyszłość. Inaczej niż w Polsce, gdzie sejmowe komisje śledcze stają się widowiskiem służącym gromadzeniu politycznego kapitału przez posłów, prowadzą dochodzenie doświadczeni prawnicy starający się zachować postawę obiektywizmu i politycznej neutralności.
Dochodzenie w sprawie Grenfell nie tylko zrekonstruowało to, co działo się, niemal minuta po minucie, w kilku miejscach w czasie pożaru. Szczegółowo zbadano również proces remontu bloku i sposób, w jaki nim zarządzano, obowiązujące prawo budowlane i praktykę jego stosowania, obowiązujące procedury, trening i wiedzę osób zaangażowanych w podejmowanie decyzji, kulturę instytucji państwowych i prywatnych firm, których działania zaowocowały tragedią.
Choć przesłuchania były transmitowane na żywo w internecie i towarzyszyły im silne społeczne emocje, dochodzenie nie poddało się logice medialnego widowiska. Jego wyniki potwierdziły niemal wszystkie zarzuty, stawiane od pierwszych godzin przez społeczność Grenfell.
Tyle że społeczność ta od początku przyjęła decyzję o jego wszczęciu z nieufnością, a miażdżący raport, po którym oficjalne przeprosiny w imieniu państwa złożył premier Wielkiej Brytanii Keir Starmer i szereg instytucji, nie wywołał entuzjazmu.
Po pierwsze, lokalna wspólnota, składająca się w dużej mierze z imigrantów i klasy robotniczej, od wielu lat czuła, że jest traktowana jako obywatele drugiej kategorii – a reakcja lokalnych władz na pożar tylko ją w tym utwierdziła. Obawiano się, że śledztwo da rządowi pole do wybielenia się – szczególnie że zainicjowała je premierka, która nie chciała się spotkać z ocalałymi po tragedii (na miejsce przybyła królowa Elżbieta II i książę William). Wyznaczony do prowadzenia śledztwa sędzia – biały starszy mężczyzna z tytułem arystokratycznym – jawił się w punkcie wyjścia jako przedstawiciel klasy dominującej, a nie gwarant niezależnego procesu.
W Wielkiej Brytanii żywa jest pamięć skandali, w których ukrywano odpowiedzialność państwowych służb, zwalając winę na poszkodowanych obywateli.
Tak wydarzyło się po tragedii na stadionie w Hillsborough w 1989, kiedy na skutek błędnego zarządzania tłumem i wad konstrukcyjnych 97 osób zostało stratowanych, a 766 odniosło rany – policja przez lata utrzymywała jednak, że zawinił rzekomy chuliganizm i pijaństwo kibiców.
Między 1999 a 2015 około 900 ajentów pocztowych zostało niesłusznie oskarżonych i skazanych (na grzywny albo więzienie) za rzekome defraudacje, gdy w rzeczywistości zawinił system informatyczny. W obydwu sprawach dochodzenie sprawiedliwości i przywrócenie dobrego imienia ofiar zajęło dekady – istniała więc obawa, że to samo zdarzy się w sprawie Grenfell.
Moore-Bick i jego współpracownicy – w dużej mierze pod presją ocalałych – odrobili lekcję Hillsborough. Zaplanowali dochodzenie, biorąc pod uwagę uczucia i stan straumatyzowanej społeczności (podkreślali ludzki wymiar tej tragedii, dbali o godność i stan psychiczny świadków, dali bliskim i przyjaciołom przestrzeń na upamiętnienie zmarłych).
Nie sposób zarzucać im próby wybielenia władzy czy przeniesienia odpowiedzialności na ofiary (choć wiele rodzin chciało, by potraktować pożar i akcję pomocową jako efekt systemowego rasizmu, którego Moore-Bick się nie dopatrzył). Rzecz w tym, że niezależnie od tego, co sędzia by zrobił, nie mógł dać tego, co dla wielu osób było kluczowe: wyroków skazujących.
Publiczne dochodzenie nie ma charakteru kryminalnego. Nawet jeśli wskazuje odpowiedzialność konkretnych osób, nie ma mocy prawnego orzekania o winie. Policja musi zbudować własną sprawę (wedle innych standardów prawnych), a wypowiedzi z publicznego dochodzenia nie mogą być potraktowane jako materiał dowodowy.
Procesy karne mają się zacząć nie wcześniej niż w 2026 (a więc niemal dekadę po tragedii). Według Hisama Choucaira, który w ogniu stracił sześcioro członków rodziny, publiczne dochodzenie podziałało zatem jak „karta »wychodzisz z więzienia«” – nie tylko opóźniło dochodzenie sprawiedliwości, ale pozwoliło odpowiedzialnym przećwiczyć linię obrony.
Co więcej, nawet rekomendacje dochodzenia nie mają mocy prawnie wiążącej – gdyby było inaczej, do tragedii w Grenfell by nie doszło. Podobny pożar, tylko na mniejszą skalę, zdarzył się bowiem w Londynie w 2009 w Lakanal House (zginęło trzech dorosłych, dwójka dzieci i noworodek). W wyniku ówczesnego dochodzenia wskazano na zaniedbania w administracji, błędy popełnione w czasie remontu budynku, brak procedur straży pożarnej na wypadek ewakuacji całego bloku, luki w przepisach budowlanych, pozwalające na użycie łatwopalnych paneli na elewacji.
Tyle że ani rząd, ani Londyńska Straż Pożarna (London Fire Brigade, LFB) nie przełożyli wiedzy wyniesionej z tamtego dochodzenia na zmianę prawa, procedur i działania.
Jest zresztą gorzej: o zagrożeniu wynikającym z aluminiowych paneli kompozytowych (ACM) wiedziano znacznie wcześniej, a Lakanal House nie był pierwszym tego typu pożarem w Londynie.
Zakaz używania materiałów łatwopalnych na londyńskich elewacjach obowiązywał od Wielkiego Pożaru w 1666 i przesądził o wyglądzie i klimacie miasta (miks betonu i cegły). Zmianę przyniosły dopiero rządy Margaret Thatcher, pogromczyni państwa opiekuńczego (nanny state) i wyzwolicielki przedsiębiorczości z rąk regulacji.
Za jej rządów zmieniono nie tylko konkretne przepisy budowlane, ale też logikę, na której się one opierają. Uchwalony w 1984 Building Act zastąpił 350 stron regulacji 24 ogólnymi hasłami. Zamiast zaleceń normatywnych, czyli nakazów i zakazów (można albo nie można używać materiału X) wprowadził wskazania, jaki efekt należy osiągnąć, szczegółowe regulacje pozostawiając w gestii ministerstw.
Sprywatyzowano także instytucje kontrolne, odpowiedzialnych za certyfikowanie materiałów, przeprowadzenie testów przeciwpożarowych itd.
Jednocześnie rosła presja na ocieplanie betonowych bloków wybudowanych w czasie powojennego boomu. W 1989 rząd sfinansował pilotowe zewnętrzne ocieplenie londyńskiego budynku Knowley House przy użyciu niepalnej izolacji przymocowanej do aluminiowych paneli kompozytowych ACM (projekt monitorowała państwowa Building Research Establishment, BRE). W kwietniu 1991, po podpaleniu śmietników stojących przy bloku, pożar błyskawicznie wystrzelił w górę, obejmując cały jedenastopiętrowy pion, zanim dojechała straż pożarna (nikt nie zginął).
Sytuacja ta nie tylko wskazywała na niebezpieczeństwo związane z danym materiałem, ale też nieadekwatność regulacji: panele, których użyto w Knowley House, uzyskały wymaganą Klasę 0. Problem w tym, że panele kompozytowe, czyli zawierające łatwopalne materiały takie jak drewno czy plastik, przesycone chemikaliami albo pokryte metalową folią, mogą przejść próbę polegającą na spaleniu kawałka badanego materiału w laboratorium. Inaczej jednak zachowują się w warunkach, w jakich są realnie używane.
Rząd wyciszył sprawę pożaru Knowley House i zlecił sprywatyzowanemu już BRE przeprowadzenie „testu dużej skali” – sprawdzenie, co stanie się, gdy podpali się dziewięciometrową ścianę obłożoną takimi panelami. Okazało się, że pali się błyskawicznie: jeden z testów przerwano, bo po sześciu minutach płomienie sięgały dwudziestu metrów i obawiano się o bezpieczeństwo obecnych.
W tej sytuacji Związek Zawodowy Straży Pożarnej FBU (The Fire Brigade Union) domagał się zakazu użycia wszelkich łatwopalnych materiałów na wysokich budynkach (powyżej 18 pięter). Prowadzące komercyjne testy dużej skali BRE optowało natomiast za tym, by to właśnie one przesądzały, czy dany system (czyli rodzaj izolacji plus panel) może być dopuszczony do użytku na wysokościowcach.
W końcu rząd wprowadził zasadę, że na elewacji wysokich budynków należy używać paneli spełniających standardy brytyjskiej Klasy 0 (na której nieadekwatność wskazał pożar Knowley House) i izolacji o ograniczonej palności, albo takich, które przeszły test dużej skali. Ponadto, gdy w 2005 w Unii Europejskiej zaczęły obowiązywać surowsze przepisy, wprowadzono „okres przejściowy”, który utrzymał obowiązywanie klasy 0.
W efekcie Wielka Brytania stała się rynkiem zbytu na materiały niespełniające europejskim norm: wystarczyło jakoś przejść test dużej skali. Przed takim zadaniem stanęła firma Kingspan, potentat na rynku materiałów ociepleniowych.
Kingspan poddał testowi dużej skali swój flagowy produkt, izolację K15, przytwierdzoną do paneli z włókna cementowego – materiału niepalnego, ale nieużywanego na wysokościowcach. BRE wystawił na jego podstawie certyfikat, zaznaczając jednak, że obowiązuje on tylko na ten konkretny system (K15 w panelach z włókna cementowego).
Mimo to Kingspan reklamował swoje produkty tak, jakby certyfikat obejmował izolację K15 niezależnie od rodzaju paneli, z którymi jest używane. W 2007 w czasie testu nowszej wersji K15 z aluminiowymi panelami wybuchło, według słów naocznego świadka, „szalejące piekło” [raging inferno], a badanie trzeba było przerwać w obawie, że zajmie się laboratorium.
Jego wyników jednak nie upubliczniono (nawet innym oddziałom firmy), a Kingspan uzyskał jeszcze dwa certyfikaty od innych sprywatyzowanych instytucji – The British Board of Agrément (BBA) i Local Authority Building Control (LABS). Dysponując takim wachlarzem papierów i ogromnymi środkami na reklamę, firma wygrywała kolejne przetargi. Przynajmniej część pracowników zdawała sobie sprawę, w czym bierze udział: „Wszystko, co robimy tutaj to kłamstwo” – napisał jeden z nich w nieformalnej wymianie SMS-owej.
Tymczasem w 2010 normy energooszczędności się zaostrzyły, a do walki o kawałek lukratywnego tortu stanął Celotex: brytyjska średnia firma wykupiona przez francuską korporację. Mieszkający z rodzicami 22-latek zaraz po studiach, Jonathan Roper, dostał za zadanie rozpoznać, jak przebić się na tym rynku. Roper szybko rozgryzł taktykę Kingspan, wskazując, że firmy budowlane wybierają tańsze materiały i nie mają wystarczającej wiedzy na temat tego, jak działają testy i certyfikaty. Sugerował przełożonym, by nie iść tą drogą. Dostał jednak polecenie, by zdobyć certyfikat dla Celotexu.
W tym przypadku pomysł z włóknem cementowym nie wypalił: panele zaczęły się kruszyć i nie przeszły testu BRE. Przy drugim podejściu, w maju 2014, zainstalowano ognioodporne elementy wokół czujników temperatury (zlecający badanie Celotex sam bowiem montował przeznaczone do badania materiały, a BRE na to nie zareagowało). Dzięki temu firma dostała certyfikat na system izolacyjny (później uzupełniony o certyfikat od LABC).
W 2015 Celotex zaoferował 47,5 proc. zniżki za izolację Grenfell Tower, później prosząc, by mogła ten projekt użyć jako swoje case study (kiedy jedna z dostaw się spóźniła, braki zostały uzupełnione izolacją K15 produkowaną przez Kingspan). W czasie przesłuchania Roper, jako jeden z nielicznych przedstawicieli korporacji, uznał, że te działania były „celowo mylące i nieuczciwe” i że został zmuszony do „kłamania w celu uzyskania zysku”.
Podobny scenariusz „certyfikowania” dotyczył nie tylko izolacji, ale samych paneli. Już w 2004 produkująca je firma Arconic wiedziała, że niektóre jej produkty są łatwopalne: zależało to od ich rdzenia (od najbardziej palnego polietylenowego, przez bezpieczniejszy polietylenowy uzupełniony minerałami, po pozbawiony plastiku niepalny) i sposobu ich zamocowania.
Panele przytwierdzane nitami uzyskiwały europejską klasę B i w wielu krajach europejskich były dopuszczane do użycia na wysokich budynkach. System kasetowy płonął natomiast dziesięć razy szybciej, wydzielał siedem razy więcej ciepła i trzy razy więcej dymu (jako że test musiał zostać przerwany, nie uzyskał nawet europejskiej klasy E).
Niedopuszczalny w Europie system kasetowy trafiał więc do Wielkiej Brytanii (gdzie uzyskał certyfikat od BBA na podstawie przedstawionych danych zatajających tragiczny wynik testu).
W 2007 Gerard Sonntag pracujący dla Arconic usłyszał na konferencji wystąpienie, w którym mówca porównał zainstalowanie 5 tysięcy metrów kwadratowych panelu kompozytowego z rdzeniem polietylenowym do przytwierdzenia do budynku 19 tysięcy litrów benzyny. W notatce napisał, że prelegent postawił kwestię odpowiedzialności producentów, jeśli dojdzie do pożaru, w którym zginie 60-70 osób (dziesięć lat później w Grenfell zginęły 72 osoby).
Sonntag nie traktował tego problemu w kategoriach moralnej odpowiedzialności, ale ryzyka politycznego: gdyby przedstawiono tę prezentację w Parlamencie Europejskim, mogłoby być to „katastrofalne dla produktów ACM”. Łatwopalność systemu kasetowego dla wielu pracowników Arconic była pilnie strzeżonym sekretem. Jak pisał manager techniczny Claude Wehrle w 2010 w wewnętrznej komunikacji: „Nieodpowiadanie temu standardowi to coś, co musimy traktować jako sprawę BARDZO POUFNĄ!!!!”
Kolejne testy potwierdzały bardzo słabe wyniki systemu kasetowego. W listopadzie 2013 Arconic uzyskał bardzo słabą europejską kategorię E. Firma postanowiła wreszcie upublicznić sprawę i poleciła pracownikom poinformować klientów o zmianie kategorii. Debbie French, przedstawicielka na rynek brytyjski, zignorowała jednak to polecenie – właśnie dopinała sprzedaż systemu kasetowego z rdzeniem polietylenowym do renowacji Grenfell. W dochodzeniu zeznała, że uważała, że normy europejskie nie miały znaczenia dla rynku brytyjskiego.
Działo się to zresztą w czasie, kiedy normy bezpieczeństwa w oczach brytyjskiego rządu stały się jedną z głównych przeszkód na drodze do powszechnego dobrobytu i szczęśliwości.
Krótko po dojściu do władzy, w kwietniu 2011 roku stojący na czele rządu torysów i Liberalnych Demokratów David Cameron obiecał, że jego rząd będzie pierwszym, który zmniejszy liczbę niepotrzebnych regulacji i biurokracji (po angielsku określanych mianem „red tape”). W styczniu 2012 obwieścił: „Ta koalicja ma jasne noworoczne postanowienie: wytępić kulturę BHP na zawsze”. Środkiem do tego miało być „Red Tape Challenge”.
Polegało ono na konsultacjach publicznych i audytach obowiązującego prawa, a następnie upraszczaniu go przez ministerstwa. W kwietniu 2011 roku Cameron wezwał wszystkich do pozbycia się „niepotrzebnej biurokracji i złożoności”, zaznaczając, że nie jest to „grzeczna prośba”, ale „zmiana w podejściu”, za której implementację będą rozliczani.
Wprowadzono też zasadę, że na każdą nową regulację generującą koszty, dwie inne musiały zostać zniesione – tak, by przynieść firmom oszczędności dwa razy większe niż nowy koszt (od 2016 zasada ta przybrała radykalniejszą formę „one in, three out”). W praktyce oznaczało to, że żadne przepisy generujące koszty nie mogły zostać wprowadzone.
Decyzja o renowacji Grenfell zapadła w takim pejzażu politycznym – i padła na bardzo grząski grunt.
Większość lokali w Grenfell to były mieszkania komunalne, dostępne tylko dla ludzi uprawnionych do pomocy społecznej, a więc o niskich dochodach, z niepełnosprawnościami. Dużą część mieszkańców stanowili imigranci wykonujący słabo płatne prace, często niebiali i nie zawsze biegle posługujący się angielskim.
Zarazem ludzie ci mogli być postrzegani jako „uprzywilejowani” – wszak zamieszkiwali w jednej z najbardziej ekskluzywnych dzielnic Londynu, płacąc czynsze nieporównywalne z cenami rynkowymi. Kiedy skarżyli się na niedziałające windy, niedomykające okna i opieszałość administracji, zdawali sobie sprawę, że lokalnym władzom najbardziej na rękę byłoby blok wyburzyć, ziemię sprzedać, a ich przenieść w mniej prestiżowe miejsce.
Czarę goryczy przelał plan budowy Kensington Academy and Leisure Centre, która miała powstać na zaniedbanym trawniku obok bloku – jedynym kawałku zieleni dostępnym mieszkańcom. W odpowiedzi na ten plan Francis o’Connor i Edward Daffran założyli Grenfell Action Group. Aktywiści naciskali na władzę, pytając, dlaczego przeznacza się 17 milionów funtów na nową inwestycję, choć przez lata, mimo próśb, nie było pieniędzy na poprawienie stanu technicznego wieżowca?
W efekcie władze Kensington i Chelsea zdecydowały, że równolegle z budową szkoły i ośrodka przeprowadzą renowację Grenfell Tower – wymienią windy i bojler, przestrzeń biurową na pierwszych piętrach zamienią na mieszkania, poprawią wygląd i energooszczędność budynku, dodając zewnętrzne ocieplenie.
Żeby było taniej, plan rewitalizacji bloku zlecono Studiu E, firmie architektonicznej odpowiedzialnej za budowę Kensington Academy. Główny architekt Bruce Sounes nie miał doświadczenia z wieżowcami ani z instalacją ocieplenia, nie znał się na związanych z nimi regulacjami. Wybrał izolację Celetoxu ze względu na jej wartości termiczne (wtedy nie posiadała nawet uzyskanego podstępem certyfikatu) i cynkowe panele (ze względów estetycznych). Gdy trzeba było szukać oszczędności, Debbie French z firmy Arconic i walcząca o pozycję podwykonawcy firma Harley Facades przekonali go do wyboru tańszej alternatywy: aluminiowych paneli kompozytowych z rdzeniem z polietylenu.
Carl Stokes, kontraktor, któremu zarządzająca budynkiem firma KCTMO [The Kensington and Chelsea Tenants Management Organisation] przez lata zlecała ocenę ryzyka pożarowego, na podstawie nieformalnych rozmów z przeprowadzającą remont firmą Rydon uznał, że wszystko jest w porządku. Kiedy w kwietniu 2017, po kolejnym londyńskim pożarze elewacji (tym razem Shepard Bush) straż pożarna zaleciła sprawdzenie materiałów użytych do ocieplenia, Stokes zapewnił, że te użyte w Grenfell spełniają normy.
W czasie dochodzenia przyznał, że ani tego sam nie sprawdził, ani nie miał do tego potrzebnych kwalifikacji (wyszło też, że wymyślał sobie nieistniejące tytuły zawodowe).
Renowacja doprowadziła do eskalacji i tak już bardzo napiętej relacji między lokatorami bloku i zarządzającym nim KCTMO. Mieszkańcy mieli poczucie, że renowację przeprowadzono z myślą o estetyce (sprawa ważna dla ich bogatych sąsiadów), a nie ich potrzebach. Szczególną wściekłość wywołało niekonsultowane z nimi przeniesienie bojlerów do przedpokojów. Społeczność skonsolidowała się mocniej i zaczęła naciskać na władzę lokalną na spotkaniach lokatorskich i za pośrednictwem bloga Grenfell Action Group.
Po remoncie, na pół roku przed pożarem Daffran napisał post zatytułowany „KTCMO – igrając z ogniem”: „To naprawdę przerażająca myśl, ale Grenfell Action Group wierzy, że tylko katastrofa odsłoni nieporadność i niekompetencję […] KCTMO” (po 14 czerwca jego wpis zyskał miliony odsłon).
Dochodzenie wykazało, że kwestia bezpieczeństwa przeciwpożarowego została zaniedbania na wielu poziomach.
Źle działała wentylacja, drzwi nie spełniały wymaganych norm przeciwpożarowych. Wbrew podstawowemu założeniu przyjętemu we wszystkich procedurach Londyńskiej Straży Pożarnej, ogień szybko zaczął się przenosić między mieszkaniami – co miało ogromne znaczenie dla akcji ratowniczej (tą kwestią zajmiemy się później w kolejnym odcinku).
W tym miejscu czas na podsumowanie: od lat 90. rządy – i te torysowskie i Partii Pracy – dysponowały wiedzą, że materiały, które otrzymają klasę 0, są w praktyce łatwopalne, a mimo to, pod presją biznesu, nie dążyły do zaostrzenia regulacji. Kontrola materiałów budowlanych stała się usługą przeprowadzaną w duchu „nasz klient, nasz pan”. Firmy mataczyły, celowo wprowadzały klientów w błąd i były świadome ryzyka związanego ze sprzedawanymi przez siebie materiałami.
Gmina i administrator budynków traktowali mieszkańców jako problem i koszt, a nie osoby, wobec których mają zobowiązania. Ludzie próbujący dochodzić swoich praw do bezpiecznego mieszkania byli ignorowani. Nikt nie miał intencji pozbawienia życia 72 osób, ale nie sposób uznać tej tragedii za zbieg nieszczęśliwych okoliczności.
Płonący wieżowiec, odcięci przez ogień ludzie decydujący się na śmiertelny skok, bezprecedensowa akcja ratownicza strażaków, krajobraz jak z areny działań wojennych: relacje z płonącego Grenfell wywoływały natychmiastowe skojarzenia z World Trade Centre.
Obie te porażające tragedie są głęboko symboliczne dla współczesnego porządku politycznego. Dlaczego zatem tylko walące się wieże na Manhattanie, a nie płonący jak pochodnia komunalny blok stały się politycznym globalnym symbolem? Innymi słowy: dlaczego tak łatwo angażujemy nasze uczucia w strach przed terrorystami, a tak lekko przechodzimy do porządku dziennego nad śmiercią, kalectwem, traumą i cierpieniem, będącymi efektami systemu polityczno-ekonomicznego, w którym żyjemy na co dzień?
Figura „złego obcego” od zawsze była używana przez rządzących po to, by odciągać uwagę rządzonych od podważania status quo. Jak bowiem krytykować rząd, kiedy zagraża nam OBCY (terrorysta, wróg, imigrant) i wszyscy powinniśmy się jako wspólnota skonsolidować?
Monika Bobako w książce „Islamofobia jako technologia władzy. Studium z antropologii politycznej” zauważa, że islamski terroryzm był idealną figurą zagrożenia dla neoliberalnego Zachodu po upadku poprzedniego symbolu zła – Związku Radzieckiego. Wszak sam fakt, że społeczeństwa zachodnie wiedziały o istnieniu alternatywy do kapitalizmu, wymuszał wprowadzenie rozwiązań socjalnych, czyli budowę powojennego państwa opiekuńczego.
Islamski terroryzm doskonale odpowiadał na zapotrzebowanie reżimów neoliberalnych: usprawiedliwiał zwiększenie inwigilacji, ograniczanie swobód obywatelskich, finansowanie sił przymusu, nie wymagając żadnych ustępstw ekonomicznych na rzecz wyzyskiwanej populacji.
Do tego dochodzą zasady dramaturgii: trudniej nam zaangażować się w historię, w której potworny czyn, inaczej niż w bajkach, nie jest przemyślany i intencjonalny. W zasadzie trudno go nazwać „czynem”, bo nie rozgrywa się w jednym czasie i miejscu, nie stoi za nim indywidualna sprawczość ani zamiar. Nie ma tu żadnego złola, ale złożony proces biurokratyczny, w ramach którego zwykli ludzie, bez skłonności do przemocy, sadyzmu czy nienawiści, obłożyli dom innych ludzi materiałem, który może być porównany do benzyny w stanie stałym.
A jako że duża część z nas sama współtworzy takie systemy rozmytych odpowiedzialności, mamy skłonność do widzenia takich tragedii jako splotu tragicznego zbiegu okoliczności; jako aberracji w ramach zasadniczo dobrze zaplanowanego świata.
Dochodzenie w sprawie Grenfell obnaża te złudzenia – pokazuje, że nikt nie miał intencji zamordowania tych konkretnych 72 osób, natomiast niemal
cały system rządzący się zasadą maksymalizacji zysków, cięcia kosztów, dążenia do utrzymania władzy, działał w sposób, który czynił śmierć dużej grupy przypadkowych ludzi w zasadzie nieuniknioną.
Ten system kształtuje nasze życie na co dzień na najgłębszym poziomie, ale stosunkowo rzadko jego efekty kumulują się w jedno drastyczne wydarzenie. Powodowane przezeń cierpienie i śmierci rozgrywają się codziennie, w małych dawkach, poza granicami naszej uwagi.
Grenfell obnaża prawdę bardziej przerażającą niż najokrutniejszy terrorysta – jak powiedziała prawniczka reprezentująca jedną z grup rodzin ofiar i ocaleńców, Stephanie Barwise „jest soczewką, przed którą widzimy, jak jesteśmy rządzeni”. Warto użyć tej soczewki, gdy myślimy o polityce mieszkaniowej, zatruciu środowiska, katastrofie klimatycznej.
Natomiast cała ta historia ma jeszcze inne wymiary: pokazuje całą ambiwalencję nowoczesnego myślenia opartego na proceduralizacji, a także to, jak głęboko zinternalizowaliśmy, kto w przestrzeni publicznej ma głos, a kto go nie ma. Zajmę się tym w jutrzejszym tekście.
Druga część opowieści Agaty Sikory o tragedii w Grenfell już jutro.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Komentarze