0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.plFot. Sławomir Kamińs...

Prawo i Sprawiedliwość nadal nie potrafi się odnaleźć w nowej, powyborczej rzeczywistości. Czołowi politycy tej partii dość wyraźnie nie umieją pogodzić się z porażką – i utratą władzy. Partyjne szeregi boją się nadchodzącej utraty znaczenia i dostępu do fruktów. Tymczasem Jarosław Kaczyński chce, by Prawo i Sprawiedliwość stało się w tej kadencji prawdziwą opozycją totalną – dokładnie taką, jaką dotychczas tylko straszył wyborców, mówiąc o partiach koalicji demokratycznej.

Kaczyński ma też gotowy mit założycielski tej nowej epoki w dziejach swej partii. Otóż PiS ma być partią polskiej niepodległości, broniącą samego istnienia kraju przed koalicją zdrady narodowej zainstalowaną w Polsce na rozkaz Brukseli i Berlina.

To święta wojna. A w takiej wojnie nie bierze się jeńców.

Pożegnanie z władzą

Być może dlatego PiS tak kurczowo trzyma się myśli, że władzy jeszcze nie utraciło – i stara się dochowywać tego pozorów. Mateusz Morawiecki składał dymisję swojego rządu i zapowiadał tworzenie nowego gabinetu, zalewając słuchaczy propagandą sukcesu. Robił to zupełnie w takim stylu, jakby właśnie wygrał wybory, a nie chwycił koło ratunkowe Andrzeja Dudy. Dzięki któremu może pobawić się w premiera jeszcze przez miesiąc.

Sam Jarosław Kaczyński wkroczył natomiast na pierwsze posiedzenie nowego Sejmu dokładnie tak jak zawsze dotąd – chroniony przed dziennikarzami i niechętnymi spojrzeniami przez szpaler funkcjonariuszy Straży Marszałkowskiej. Trochę tak, jakby sam sobie usiłował dowieść, że w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło.

Ale to był ostatni taki przemarsz Kaczyńskiego. Nie będzie już ani obstawy sejmowych strażników, ani bezpiecznego schronienia przed dziennikarzami w tzw. „korytarzu marszałkowskim”. Za rządów PiS był strefą zakazaną dla mediów, obecnie jest otwarty, pod jurysdykcją nowego marszałka Szymona Hołowni.

Jeszcze w trakcie pierwszego posiedzenia Sejmu zgromadzeni przed jego budynkiem manifestanci spontanicznie „rozbroili” broniące obywatelom wstępu barierki ustawione tam na rozkaz Marka Kuchcińskiego. Następnego dnia rano zostały one zabrane – nowy marszałek Sejmu zwrócił się o to oficjalnie do policji.

Kaczyński zderzył się z nową rzeczywistością nie tylko w ten sposób, że musiał tym razem odpowiedzieć w Sejmie na kilka pytań uganiających się za nim dziennikarzy. Prezes PiS po raz pierwszy od ośmiu lat brutalnie doświadczył tego, że Sejm nie głosuje już pod jego dyktando.

Stała się rzecz dość oczywista. Flekująca opozycję na zlecenie kierownictwa partii była marszałkini Sejmu Elżbieta Witek przepadła w głosowaniu na nową wicemarszałkinię. Trudno o coś bardziej naturalnego – posłowie po prostu odpłacili Witek za jej arogancję.

W Senacie głosów nowej koalicji nie dostał natomiast kolejny kandydat PiS – Marek Pęk. Senatorowie z partii demokratycznych mówią jasno – to dlatego, że w poprzedniej opozycji Pęk nazwał ich „prorosyjską większością”.

Zero kompromisów

Kaczyński zareagował na to wściekłością, której nie krył nawet przed dziennikarzami. I obwieścił, że PiS innych, bardziej akceptowalnych dla posłów i senatorów, kandydatów nie zgłosi, Sejm ma wybrać Witek, a Senat Pęka – i już.

Prawdopodobieństwo, że nowa większość miałaby się ugiąć przed takim żądaniem, jest właściwie żadne. Wszystko wskazuje jednak na to, że Jarosław Kaczyński wliczył to w koszty.

Bo PiS nie zamierza iść z nową władzą na żadne kompromisy i żadne układy.

Probierzem tego był drugi dzień posiedzenia nowego Sejmu, kiedy to Kaczyński wysłał ministrów rządu Mateusza Morawieckiego do obstrukcji obrad. Sytuację opanował marszałek Hołownia – który przeczytał regulamin Sejmu najwyraźniej dokładniej niż politycy PiS. Więcej na ten temat w osobnym materiale OKO.press

Przeczytaj także:

(Na zdjęciu u góry: prezes PiS obserwuje poczynania swoich ministrów usiłujących zakłócić obrady Sejmu 14 listopada 2023. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl)

Taką właśnie strategię przetrwania w opozycji wymyślił dla swej partii Jarosław Kaczyński. Zdążył już dopisać do niej nowy mit założycielski.

Otóż proszę państwa, według prezesa PiS toczy się właśnie wojna o samą polską niepodległość. O samo istnienie polskiego państwa.

Intifada Kaczyńskiego

Tuż przed pierwszym posiedzeniem Sejmu, przy okazji Święta Niepodległości, Jarosław Kaczyński wystąpił publicznie dwa razy. Najpierw w Warszawie, potem w Krakowie. Oba wywody były zbudowane jak klasyczna teoria spiskowa.

Oto brukselskie elity – opowiadał Kaczyński – zdecydowały, że czas odebrać Polsce jej suwerenność i zdolność do samostanowienia.

Miało to miejsce gdzieś w roku 2019, a może w 2021. Na tajnej „konferencji” z udziałem 800 osób.

To tam – tłumaczył Kaczyński – pod pozorem prac nad unowocześnieniem unijnych traktatów ukuto plan całkowitego zniszczenia Polski.

To właśnie realizacji tego planu służy zainstalowanie w Polsce nowej władzy pod kierownictwem Donalda Tuska. Dziś dziejową misją Prawa i Sprawiedliwości jest powstrzymanie tego planu.

Jeśli ktoś z czytelników sądzi, że streszczenie to jest niezbyt udanym żartem, to zapewniamy, że tak naprawdę brzmi opowieść Kaczyńskiego dla działaczy i najwierniejszych sympatyków PiS.

Spójrzmy na najważniejsze cytaty z weekendowych „niepodległościowych” wystąpień Kaczyńskiego, a zobaczymy, w jakim kierunku prezes PiS zamierza obecnie pchnąć swoją partię:

  • „Jest już przygotowany plan, którego wprowadzenie w życie prowadziłoby do anihilacji polskiego państwa przez Unię Europejską. Polska zamieniłaby się w „teren zamieszkiwania Polaków”.
  • „Nie chcemy podlegać Niemcom, bo to jest w istocie plan niemiecki zawarty w umowie koalicyjnej niemieckiego rządu i prezentowany wprost jako dążenie do niemieckiej hegemonii przez kanclerza Scholza. Już dzisiaj bez żadnego owijania w bawełnę”.
  • „To jest realizacja planu, o którym powiem krótko: likwidacja niepodległości. Likwidacja naszej niepodległości. Nasza niepodległość ma być tylko historycznym incydentem”.
  • „Słabną Niemcy, słabnie Francja. I w ten sposób chcą się ratować. W ten sposób chcą sobie z nas stworzyć (…) szczudła”.
  • „Polska będzie zatruta, terroryzowana przez mafie śmieciowe i inne mafie. Taką przyszłość nam tutaj gotują i taką przyszłość gotuje nam ten rząd, który został zamontowany – z Tuskiem na czele – właśnie po to, żeby to przeprowadzić”.
  • „Na czele tej koalicji stoi partia nie polska, a niemiecka, partia zewnętrzna. Generał de Gaulle tak określał komunistów, a my możemy śmiało tak określić Platformę Obywatelską".

Święta wojna Prawa i Sprawiedliwości

To wszystko już było – mógłby westchnąć ktoś znudzony kolejnymi objawieniami Jarosława Kaczyńskiego. Owszem, na takich nutach PiS grało już w kampanii wyborczej. Zgodnie z regułami polaryzacji sceny politycznej przedstawiało konkurentów jako zdrajców i zaprzańców gotowych przehandlować interesy kraju w zamian za paciorki z Brukseli. Narracja o „nowej Targowicy” – jaką mają być partie demokratycznej koalicji z Platformą na czele – jest jeszcze starsza.

Ale ta nowa opowieść prezesa Prawa i Sprawiedliwości jest wyrysowana jeszcze grubszą krechą. Teraz stawką jest przecież – mówi nam Kaczyński – samo istnienie polskiego państwa.

W takim ujęciu Sejm przestaje być areną politycznej konfrontacji – staje się natomiast polem bitwy o niepodległość.

Tu już nie chodzi o to, kto będzie, a kto nie będzie wicemarszałkiem. Nie chodzi nawet o to, kto stoi tam, gdzie stało ZOMO. Teraz chodzi o to, kto stoi tam, gdzie Bury, Łupaszka i inni bohaterowie PiS-owskiej mitologii historycznej, a kto stoi tam, gdzie stała Targowica z Wandą Wasilewską.

Kaczyński narzuca w ten sposób przechodzącemu do opozycji PiS-owi stan świętej wojny. To wojna totalna i do tego ze wszystkimi naraz. Z Europą i Unią Europejską – przedstawianymi jako siły jawnie wrogie Polsce i jej istnieniu. Z Niemcami i kanclerzem Scholzem – przez Kaczyńskiego całkiem dosłownie wręcz demonizowanymi. I oczywiście z nową większościową koalicją w polskim Sejmie – będącą według Kaczyńskiego zbieraniną zdrajców gotowych świadomie przyłożyć rękę do zniszczenia Polski.

Nowy mit założycielski PiS

Tak jak oczywiste było to, że Elżbieta Witek nie dostanie głosów posłów nowej koalicji, tak też oczywiste jest, że w niedalekiej przyszłości rząd Donalda Tuska w końcu powstanie. Nowi ministrowie wraz ze swymi miotłami wkroczą do resortów i rozpoczną ich meblowanie.

Posady stracą prezesi spółek skarbu państwa, w dalszej kolejności będzie to tam dotyczyło politycznych nominatów PiS na niższych szczeblach zarządzania. Zakręcone zostaną resortowe kurki, z których płynęły pieniądze do powiązanych z obozem władzy fundacji, instytutów, stowarzyszeń i klubów. Propagandyści w mediach publicznych już sami zaczynają się pakować.

Dla liczonego w tysiącach ludzi aparatu PiS: działaczy z legitymacjami partyjnymi i ludzi z dziesiątków i setek układów i układzików, którymi przez osiem lat obrósł obóz władzy – będzie to oznaczało płacz i zgrzytanie zębów. Utratę zarówno prestiżu i licznych łatwych dochodów.

Opowieść Kaczyńskiego o wojnie o niepodległość, którą toczy teraz „obóz patriotyczny”, czyli PiS, jest propozycją na zagospodarowanie naturalnych frustracji działaczy partii władzy, która właśnie straciła władzę. Przed 2015 rokiem podobną rolę pełnił mit smoleński, teraz czas na mit nowej wojny o niepodległość.

Metoda Kaczyńskiego i metoda Dudy

W całym PiS-owskim obozie jest teraz tylko jedna osoba, która – przynajmniej teoretycznie – może Kaczyńskiemu pomieszać szyki w mobilizacyjnej operacji „wojna o niepodległość”. Powodzenie zamiarów Kaczyńskiego w dużej mierze zależy od tego, czy uda mu się nakłonić do ich pełnego poparcia urzędującego prezydenta.

Andrzej Duda już zrozumiał swoją nową polityczną rolę. W powyborczych realiach to przecież on jest jedynym politykiem odchodzącego obozu władzy, od którego nadal w Polsce sporo zależy. I będzie zależeć przez kolejnych 20 miesięcy – o czym Duda nie omieszkał przypomnieć w pełnym pogróżek wobec nowej władzy sejmowym orędziu.

W Sejmie Duda otwarcie zapowiedział, że będzie „bronił dorobku PiS” stosując weto i kierując ustawy do Trybunału Przyłębskiej. W retorykę „wojny o niepodległość” znaną z ostatnich wystąpień Kaczyńskiego jednak nie poszedł.

Prezydent ewidentnie próbuje zachować pewien dystans wobec linii prezesa PiS,

ewidentnie też pozwala sobie na ruchy, które nie mogły zyskać politycznej akceptacji Nowogrodzkiej. Tym najbardziej wyrazistym z nich było powołanie przez Dudę tuż po wyborach na szefa jego gabinetu Marcina Mastalerka, weterana PiS-u obłożonego swoistą anatemą przez Kaczyńskiego.

Duda z całą pewnością gra o swoją pozycję w obozie PiS po wyborach prezydenckich 2025 roku, w których nie będzie już mógł brać udziału. Dopóki PiS trzymał pełnię władzy, Duda o jakiejkolwiek własnej politycznej podmiotowości mógł jedynie pomarzyć. Teraz jednak PiS władzy już nie ma – a jej okruchy zostały w rękach Dudy.

W tej sytuacji pełne poddanie się woli Kaczyńskiego, byłoby dla Dudy bardzo łatwym wyrzeczeniem się tej odzyskanej przynajmniej na chwilę politycznej podmiotowości. Pójście z prezesem PiS na konfrontację byłoby jednak dla Dudy rozwiązaniem jeszcze gorszym. Oznaczałoby utratę szansy na odegranie roli „męża opatrznościowego” PiS-u, który wetując ustawy i odmawiając swej kontrasygnaty, może przez długi czas spowalniać realne zmiany w Polsce. Chcąc nie chcąc więc Duda może stać się narzędziem w grze prezesa PiS. Wystarczy, że to Kaczyński będzie werbalnie uzasadniał jego decyzje potrzebami prowadzonej przez siebie „wojny o niepodległość”.

;

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze