Trzeba nam więcej innego patriotyzmu – nie narodowego, ale krajowego, ogólnopolskiego. Świadomość tożsamości regionalnej jest w opozycji do nacjonalizmu i to dla mnie bardzo ważny powód, by ją budować - mówi nauczycielka edukacji regionalnej
Regionalizm pozwala poczuć się zakorzenionym. Poczuć, że ma się miejsce w świecie. Z perspektywy nauczycielki historii mogę powiedzieć, że faraon, czy Gomułka - to nie ma znaczenia. Są tak samo abstrakcyjni i dalecy. Ale jeśli uczniowie mogą przejść się ulicą Młyńską, gdzie urodziła się Maria Goeppert-Mayer, to mogą zyskać poczucie, że miejsce, w którym żyją, zbudowali konkretni ludzie, może nawet jakoś z nimi związani. Zależy mi, by uczniowie poczuli, że ich ziemia, ich ulica, jest częścią wielkiej historii. Że te nazwy ulic, tablice, znaki, mają zaczepienie w ich życiu. A poczucie zakorzenienia w dzielnicy buduje patriotyzm ogólnopaństwowy.
W cyklu „Jak ratować szkołę" Maria Hawranek rozmawia z Anną Skiendziel, nauczycielką edukacji regionalnej z Katowic.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Maria Hawranek, OKO.press: Edukacja regionalna w szkole. Co to takiego?
Anna Skiendziel*: Mała ojczyzna pojawia się w podstawie programowej historii, języka polskiego, biologii, geografii, czy sztuki. Jest też zapisana w statutach szkół, pojawia się na lekcjach wychowawczych, albo w postaci regionalnych ścieżek przedmiotowych, czy rozmaitych konkursów.
Trzy lata temu Katowice jako pierwsze w Polsce wprowadziły obowiązkowy przedmiot „edukacja regionalna” do wszystkich szkół średnich w mieście. Raz w tygodniu, przez dwa lata.
Jak do tego doszło?
Edukacja regionalna w Katowicach, tej specyficznej metropolii śląsko-zagłębiowskiej, która wyrosła na styku dawnych granic państwowych, to wyzwanie podejmowane od lat. Mamy turniej śląskich debat oksfordzkich, olimpiadę wiedzy o Górnym Śląsku, na Uniwersytecie w Katowicach powstały studia podyplomowe z wiedzy o regionie, a kuratorium od 12 lat organizuje wojewódzki konkurs edukacji regionalnej - od przedszkoli po szkoły średnie. Spiritus movens wielu tych działań była dr Łucja Staniczek ze Związku Górnośląskiego, nauczycielka języka polskiego i promotorka kultury śląskiej. To ona lobbowała za utworzeniem regionalnych kółek zainteresowań w szkołach. Jednym słowem, od lat dużo się u nas dzieje w temacie regionalności. W końcu z inicjatywy radnych i Muzeum Historii Katowic powstał pomysł wprowadzenia do szkół przedmiotu, a miasto znalazło na to środki finansowe.
Masz poczucie, że w ostatnich latach wzrosła świadomość tożsamości u Ślązaków?
Urodziłam się w Siemianowicach Śląskich, ale moja rodzina nie ma śląskich korzeni. Pewnie znasz podział na hanysów i goroli, ale jest jeszcze jeden - na ptoki, krzoki i pnioki.
Opowiedz.
Pnioki to osoby, które urodziły się na Śląsku i są tu bardzo zakorzenione, mają dużą świadomość. Krzoki to osoby, które dopiero te korzenie zapuszczają – choć jeszcze nie wrosły zbyt mocno, to czują ten region i utożsamiają się z nim. A ptoki to osoby, które nie są związane z regionem, jest im obojętne, czy tu żyją, czy nie.
Ty jesteś krzokiem?
Tak. Moje głębokie korzenie sięgają do Kresów i Mazowsza, ale tu zapuszczam nowe. Jestem Ślązaczką z wyboru, doceniam wielokulturowe dziedzictwo tego regionu – czeskie, niemieckie, polskie, żydowskie, katolickie i ewangelickie. Coraz więcej osób mówi: jestem stela, czyli stąd. Z pewnością czasem to efekt działania różnych organizacji prośląskich – Ruchu Autonomii Śląska, Związku Górnośląskiego, inicjatyw kulturalnych i edukacyjnych. Nie będę jednak ukrywać, że częściowo to też efekt opozycji do tego, co się dzieje w kraju.
Nazwanie Ślązaków „zakamuflowaną opcją niemiecką” stało się dla wielu momentem konstytucyjnym?
Jednym z wielu. Pierwszym impulsem był „dziadek z Wermachtu” Donalda Tuska, bo oczywiście Ślązacy też walczyli w Wermachcie, choć często nie chcieli, o czym napisał prof. Ryszard Kaczmarek w potężnej monografii „Polacy w Wermachcie”. Dla wielu osób tamten moment „dziadka z Wermachtu” był początkiem poczucia inności, odrębności historii Śląska od historii Polski. Od lat trwa też u nas walka o uznanie Ślązaków za mniejszość, a języka śląskiego za regionalny, na razie bezowocna.
Ja też jestem Ślązaczką, po kądzieli. Kiedy poszłam do liceum w Gliwicach, wielu uczniów przyjeżdżało do niego z okolicznych miasteczek i wsi, jak ja. Trzy dziewczyny z klasy pięknie godały. Jednej z nich trudno było mówić bez akcentu. Krępowała się, kiedy polonistka ją poprawiała. Czy mówienie po śląsku jest dziś w śląskiej szkole normalne?
Ten wstyd, o którym opowiadasz, to efekt działania komunistów, którzy piętnowali śląskość przez lata i polonizowali ludzi z tych ziem. Wielu znajomych rdzennych Ślązaków w wieku 20, 30 plus wspomina podobne problemy na języku polskim. Radzili sobie świetnie w pisaniu, ale zwracano im uwagę na akcent – „mów po polsku”. Nie jestem polonistką, ale z mojej perspektywy dziś wygląda to inaczej. Uwielbiam godkę i żałuję, że jej nie znam, czuję się przez to uboższa. Na moich lekcjach jestem zachwycona, jak ktoś goda. Ale nie zmuszam do tego, bo z kolei dobrze pamiętam, że jak jechałam do Łodzi, Poznania, Warszawy i słyszałam: powiedz coś po śląsku, to się we mnie gotowało. To nie jest cyrk, żebym ja coś pokazywała. Szczególnie, że jeśli już coś powiedziałam, to potem następował z reguły śmiech albo komentarze: ale to prymitywne, tak mówią robole.
Miałam podobnie, jak przyjechałam do Krakowa. Dlatego gdy chcieli usłyszeć coś po śląsku, to mówiłam im „maszkety” - słowo, które oznacza coś, co jesz tylko po to, by sprawić sobie przyjemność, a nie dlatego, że jesteś głodny.
Oj tak, łakocie zupełnie go nie oddają, bo maszkety mogą też przecież być słone.
Wychowałam się w nieśląskiej rodzinie, w mieszanej dzielnicy Katowic, które pełne są przyjezdnych. Skończyłam elitarne liceum, zresztą w końcówce lat 90. i na początku XX wieku nikt nie zwracał uwagi na regionalność. A na studiach trafiłam na praktyki na Halembę do Rudy Śląskiej. Na pierwszej lekcji dziecko spytało mnie: a kaj to je? A ja na to: co to znaczy kaj? Przeżyłam szok. Nawet w pokoju nauczycielskim godano swobodnie - jak w dzielnicy, jak w domach. Śmiali się ze mnie, że nie rozumiem, ale tak serdecznie. Ten miesiąc to był dla mnie punkt zwrotny. Teraz czasami nieświadomie używam śląskich słów: pomaszkecić, za winklem, wichajster.
Masz poczucie, że edukacja regionalna w Katowicach jest formą buntu wobec obowiązującej narracji politycznej?
Nie wiem, czy szłabym tak daleko. Niedawno otwarto w Katowicach Panteon Górnośląski, który prezentuje najważniejsze osoby dla regionu. Jeszcze tam nie byłam, ale widziałam listę nazwisk dobranych w oczywisty sposób według kato-narodowego klucza.
Wiele działań edukacyjnych kolegów i koleżanek polega właśnie na tym, by pokazać, że Śląsk nie jest równoznaczny z narodem polskim.
Śląskość wymyka się definicjom, inaczej przejawia się w Rudzie Śląskiej, a inaczej w Cieszynie czy Raciborzu. Tu przeważają wpływy czeskie, tam niemieckie, a gdzie indziej polskie. Jednak niewątpliwe komentarze dotyczące Śląska się radykalizują, a polityka wkrada się na nasze lekcje. Jeśli ktoś mnie obraża, nazywając mnie ukrytą opcją niemiecką, muszę uczniom wytłumaczyć, skąd się to w ogóle wzięło. Im bardziej będzie się polonizować i katolicyzować Śląsk, tym bardziej będzie opór, co niczemu przecież nie służy. W szkole musimy to wszystko wypośrodkować.
Młodzi są wkurzeni?
Chyba nie, raczej nasze pokolenie i starsi. Starsze pokolenie już czuje dumę ze śląskości, a młodzież na razie pozbywa się wstydu. Kiedy pracowałam w Instytucie Pamięci Narodowej, to jeździłam z tematem tragedii górnośląskiej po szkołach. Podchodzili do mnie wtedy uczniowie i mówili, że ich dziadkowie byli w Wehrmachie. Jeden z moich obecnych uczniów pokazał mi zdjęcie pradziadka w telefonie, mówiąc: proszę zobaczyć, mój dziadek był w Wehrmachcie, pani jako pierwszej o tym mówię.
A czym była tragedia górnośląska?
Na tragedię składają się trzy rzeczy – przejście Armii Czerwonej, czyli walki, kradzieże, grabieże, palenia, gwałty, które dotykają setek ofiar śmiertelnych – 800 osób w Gliwicach, czy zakon elżbietanek w Nysie. Druga rzecz, to deportacja Górnoślązaków w głąb ZSRR, która zaczęła się w lutym 1945 roku i dotknęła kilkudziesięciu tysięcy mężczyzn, z których wróciło zaledwie 30 proc. Trzeci element to obozy pracy dla Górnoślązaków, m.in. w Świętochłowicach, Mysłowicach i Łambinowicach, gdzie zamykano nieraz całe rodziny i nie wszyscy je przeżyli. Na tragedię składają się te trzy elementy oraz to, że do 1989 roku nie można było o tym wszystkim mówić, co stało się kolejną traumą. To bardzo wrażliwy i ciągle odkrywany temat.
Rozumiem, że m.in. o tym opowiadasz uczniom na lekcjach edukacji regionalnej?
Tak, ale nie skupiam się tylko na historii. Podkreślamy rolę regionalnej nauki, np. naszej noblistki w dziedzinie fizyki Marii Goeppert-Mayer. Dostała Nobla za odkrycia dotyczące struktury powłokowej jądra atomowego i jest jedną z czterech kobiet na świecie, które w ogóle otrzymały tę nagrodę w dziedzinie fizyki. Opowiadam o sporcie – zaskakuje ich, że piłkarz Ernest Wilimowski urodził się właśnie w Katowicach.
Macie do tej edukacji jakiś podręcznik?
Mamy, potężny i bardzo ciekawy „Serce Metropolii – Katowice moje miejsce na Ziemi”, ale mamy też swobodę działania. Na pierwszej lekcji często używam takiej abstrakcyjnej gry Tajemnicze Miasto - rozdaję karty i trzeba skojarzyć te karty z miejscami w Katowicach. Od razu orientuję się, jakie mają w mieście rozeznanie. Program przewiduje też debatę o tym, czy Katowice to dobre miejsce do życia. Uwielbiam dyskusje, jestem trenerką debat oksfordzkich. Wspaniale uczą umiejętności miękkich, współpracy i współodpowiedzialności.
Jak wygląda taka debata?
Dzielimy się na dwie grupy, za i przeciw, najczęściej po cztery osoby w drużynie. Każdy w grupie ma swoją rolę – jeden odpowiada za wprowadzenie, drugi argumentację, trzeci za kontrargumentację, a czwarty za podsumowanie. Wcześniej oczywiście przygotowujemy się do debaty, wyszukując informacje i sprawdzając ich autentyczność w kilku źródłach. Debata uczy kultury słowa – tego, by nie mówić: jesteś głupi, tylko: to, co powiedziałeś, jest głupie. Uczy poszukiwania i weryfikowania informacji, kooperacji. Dyskutowania w ten sposób nie da się oczywiście opanować z dnia na dzień. Zaczynamy od klasycznego przykładu: który kolor jest lepszy, czerwony czy zielony. A potem komplikujemy tematy. Na przykład: Kresy wschodnie były ważniejsze dla polskiej władzy niż kresy zachodnie. A na charytatywnym turnieju, gdzie zbieraliśmy pieniądze dla dzieci po przeszczepach, temat finałowej debaty brzmiał: Przy założeniu, że wybory odbędą się za tydzień, gorszym kandydatem na władcę byłby król Julian z "Pingwinów a Madagaskaru" niż Księciunio z "Gumisiów".
Turnieju?
Dziesięć lat temu uczyliśmy się debat oksfordzkich razem z uczniami, trenując i eksperymentując. Dziś w Polsce to już zjawisko bardzo zaawansowane – są turnieje w szkołach podstawowych, lokalne, miejskie, regionalne, wojewódzkie, aż po akademickie mistrzostwa debat oksfordzkich, które odbywają się między studentami.
Lubię też debatę balonową.
Balonową?
Do balonu wsiada kilka osób – kandydatów. Weźmy przykład z historii – np. kandydatów na postać, która miała największy wpływ na odzyskanie niepodległości, albo na najważniejszego władcę Polski. Po każdej rundzie z balonu wysiada najmniej obroniony, ten, którego rolę najsłabiej uargumentowano.
Wróćmy do edukacji regionalnej.
Młodzież uwielbia te zajęcia, kiedy przez kilka tygodni zajmujemy się Paktofoniką. Magik na nich działa. Analizujemy teksty zespołu, rozmawiamy o przeszłości jego członków, miejscach, gdzie się wychowali.
Ostatnio interpretację tekstów przeprowadziłam wspólnie z polonistką, dzięki czemu za ich analizę dostali na polskim ocenę – na edukacji regionalnej ich nie ma, a młodzież je lubi.
Wszyscy nauczyciele, z którymi rozmawiałam w ramach tego cyklu, robią, co mogą, by uciec od ocen. Zaskakuje mnie, że ty ich nie masz, ale ich szukasz.
Moim marzeniem jest, by edukacja regionalna pokazała uczniom, że można robić fajne rzeczy bez ocen. By szkoła stała się przestrzenią do rozmowy, miejscem, gdzie czujesz wartość uczenia się dla siebie. Ja uwielbiam tę wolność, fakt, że nie muszę robić sprawdzianów i nic mnie nie ogranicza. Jeszcze nie wszyscy uczniowie potrafią to docenić, bo ich dotychczasowe doświadczenia szkolne wytrenowały ich do nauki na ocenę. Ale krok po kroku.
Co jeszcze robicie na lekcjach o regionie?
Uczymy się, jak funkcjonuje samorząd, dzięki czemu uczniowie rozumieją, dlaczego warto pójść zagłosować na prezydenta miasta. Przyglądamy się projektom budżetu obywatelskiego i bierzemy w nich udział – w jego ramach zdobyliśmy poidełka z wodą dla uczniów w naszej szkole. Ten projekt zintegrował naszą społeczność i pokazał uczniom, że mają sprawczość. Zagłosowali oni, zagłosowali ich rodzice. Teraz znów się o coś postaramy. Oglądamy filmy, np. „Życie na krawędzi” o przyjaźni Henryka Sławika, Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata i Józefa Antalla. Rozmawialiśmy o wartości życia, czym dla nich dzisiaj jest, na ile mogliby je poświęcić dla kogoś. Oglądaliśmy też dokument „Koniec ulicy”, o tym jak ludzie ze słynnej ulicy Piekarskiej, opisywanej przez Janoscha w „Cholonku”, muszą się wyprowadzić, bo przez ich dzielnicę przebiega Drogowa Trasa Średnicowa. Wiele osób mówi: mieszkam w takiej dzielnicy, moja babcia w takiej mieszkała. Utożsamiają się z tym. Stworzyłyśmy też z koleżanką interaktywny escape room o powstaniach śląskich w jednej z aplikacji Genial.ly.
A „Kajś” Rokity czytaliście? Nike było jakimś przeżyciem?
Powiem tak: młodzież raczej nie lubi czytać. Oczywiście są wyjątki potwierdzające regułę. Ale zabiorę ich na „Nikaj” autorstwa Rokity do Teatru Zagłębia. Jesteśmy regularnymi gośćmi Teatru Śląskiego w Katowicach. Chcę, by zobaczyli, że w naszym mieście mamy dobre teatry i dobrych aktorów. Byliśmy też na „Cholonku” w Teatrze Korez.
Jesteś przewodniczką po województwie śląskim i Beskidach. Gdzie jeszcze zabierasz uczniów?
Jak mam lekcję wciśniętą między inne, to nie mogę poszaleć – idziemy do wieży spadochronowej i opowiadam im o obronie Katowic w 1939 roku, albo na cmentarz żołnierzy radzieckich. Nasza szkoła jest tuż obok Parku Kościuszki i kopalni Wujek, przed pandemią wysyłaliśmy tam na zajęcia wszystkie klasy - mogli rozmawiać ze świadkami historii, którzy uczestniczyli w strajku. Staram się ich zabrać w różne zakątki Katowic przy okazji wyjść do muzeum, czy do teatru. Kiedyś moi uczniowie statystowali też w kręceniu filmu o posłankach II RP „5 kobiet Sejmu Śląskiego”. Przy okazji porozmawialiśmy o tym, jak wyglądały Katowice w latach 30., jak się wtedy ubierano.
Należysz do Stowarzyszenia Szlakiem Kobiet. Jak wplatasz herstorię w edukację?
Zawsze i wszędzie. Uczę w bardzo męskiej szkole, Zespole Szkół Technicznych i Ogólnokształcących nr 2, po którym można zostać m.in. automatykiem, elektrykiem, czy robotykiem, mamy też klasy piłkarskie.
Dziewczyn jest mało, a moją misją jest je wzmocnić, by w nietypowych dla swojej płci zawodach poczuły się dobrze.
Na lekcjach historii m.in. czytamy pamiętniki kobiece i męskie, przyglądamy się, jak różni się to, co opisują. W opowieści o przeszłości wplatam postaci kobiece, ukazuję wartość ich dokonań, pokazuję ich wkład w wielu dziedzinach od życia codziennego po walkę o prawa.
Edukacja regionalna kojarzy się z folklorem. Jak słyszę, ty się nim nie zajmujesz.
Oczywiście rozmawiamy o zwyczajach przy okazji świąt, ale nie chcę zamykać śląskości w cepelii, rytuałach, tradycji i historii. Staram się żadnej kultury, o której opowiadam, nie sprowadzać do folkloru. Edukacja antydyskryminacyjna to ważny element tego, jak rozumiem uczenie historii, wiedzy o społeczeństwie, HiT-u, czy edukacji regionalnej. Stosuję język inkluzywny, podkreślam używanie feminatywów i tłumaczę uczniom, dlaczego to jest ważne. Robimy też wielką lekcję PAH-u „Don’t call me Murzyn” i rozmawiamy o innych grupach ludzi, które nie życzą sobie różnych określeń. Wiesz, uczniowie mają różne poglądy polityczne – od lewicowców po miłośników Konfederacji. Staram się tak mówić, by im pokazać, że już samym językiem możemy skrzywdzić, ale możemy też naprawić.
Śląsk jest specyficzny, bogaty, złożony. Uważasz, że przedmiot „Edukacja regionalna” sprawdziłby się w innych miejscowościach?
Myślę, że da się ją poprowadzić we wszystkich miastach, niekoniecznie wpisanych w tak charakterystyczny region.
A po co nam regionalizm w świecie zglobalizowanym?
Pozwala poczuć się zakorzenionym. Poczuć, że ma się miejsce w świecie. Z perspektywy nauczycielki historii mogę powiedzieć, że faraon czy Gomułka są tak samo abstrakcyjni i dalecy. Ale jeśli uczniowie mogą przejść się ulicą Młyńską, gdzie urodziła się Maria Goeppert-Mayer, to mogą zyskać poczucie, że miejsce, w którym żyją, zbudowali konkretni ludzie, może nawet jakoś z nimi związani.
Zależy mi, by uczniowie poczuli, że ich ziemia, ich ulica, jest częścią wielkiej historii. Że nazwy ulic, tablice, znaki mają zaczepienie w ich życiu. A poczucie zakorzenienia w dzielnicy buduje patriotyzm ogólnopaństwowy.
Ojej, myślisz, że trzeba nam jeszcze więcej patriotyzmu?
Trzeba nam więcej innego patriotyzmu – nie narodowego, ale krajowego, ogólnopolskiego. Świadomość tożsamości regionalnej jest w opozycji do nacjonalizmu i to dla mnie bardzo ważny powód, by ją budować. Wiedza o inności regionu i o tym, jak ta inność składa się na piękno całej naszej kultury polskiej, nie polskiej-narodowej, ale naszego dziedzictwa w tym kawałku świata, jest ważna. Przecież nasza mozaika grup etnicznych i wyznań jest tak niesamowita! Mamy Niemca-katolika, Niemca-ewangelika, polskiego Żyda niewierzącego, polskiego Żyda wierzącego, Żyda zasymilowanego, etc. Różnorodność to antidotum na nacjonalizmy i podstawa pod zdrowy patriotyzm.
Wysyłasz uczniów do dziadków i babć?
Oczywiście! Mówię im: idźcie do dziadków, pradziadków i porozmawiajcie o tym, co było. Przepaść pokoleniowa jest teraz ogromna, wnuki z dziadkami nie mają o czym gadać. I wiele osób wróciło do mnie ze słowami: wreszcie sobie z dziadkiem czy babcią porozmawiałem, zrobili herbatę, powspominali. Wreszcie nie było tego: a zostaw ten telefon, a wyprostuj się.
Cele edukacji regionalnej według MEiN to m.in. budowanie lokalnego patriotyzmu i rozwijanie szacunku wobec innych wspólnot regionalnych i etnicznych. To są cele w obecnym klimacie dosyć dywersyjne.
Nie wiem, co powiedzieć. Chyba muszę oderwać się emocji, które mi towarzyszą, gdy myślę o tym roku szkolnym. Klimat panuje teraz bardzo narodowy. Podkreślanie jedynej słusznej opcji, zwrócenie uwagi na Kościół i fiksowanie się na pojęciu narodu jest dla mnie bolesne. Weźmy ten Panteon Górnośląski. Pewnie będę musiała tam pójść, będzie taki przykaz z kuratorium, w końcu po to się takie miejsca buduje. To mnie przeraża. Panteon to jest prawdziwy, ale wąski odcinek tego, czym jest tożsamość lokalna.
Jak mogą wyglądać takie naciski?
Np. dostaniemy informację, że takie wyjście powinno się odbyć.
Ale jak nie pójdziecie, to co się stanie?
Teoretycznie - nic. Ale zobacz, co Barbara Nowak robi w Krakowie. Dyrektor też człowiek, jesteśmy wspólnotą, nie chcemy go narażać, a i nam zależy na pracy. W razie czego znajdę ją gdzie indziej, ale naprawdę lubię być w tym miejscu, chcę pracować w szkole i nie myśleć o tym, że zaraz odejdę.
A odejdziesz?
Jeśli nic się nie zmieni, jeśli sytuacja będzie coraz bardziej dramatyczna, a nasz zawód nadal nie będzie poważany, będą pojawiać się manipulacje odnośnie do naszych zarobków i działań, nakazy, czego mamy uczyć i jak, to odejdę.
Kiedy?
Może za trzy lata. Wtedy oddaję klasę wychowawczą, wtedy kończy się program piłkarski w ramach Erasmusa, którego prowadzenia się podjęłam, i w tym czasie być może dostanę awans na nauczyciela dyplomowanego.
I co będziesz robić?
Nie wiem, może zostanę w edukacji i będę działać w jakiejś organizacji pozarządowej. A może wyjadę za granicę? Przejdę do korporacji? Uczestniczę w projektach międzynarodowych, m.in. po to, by ćwiczyć język.
Jesteś piątą rozmówczynią tego cyklu. I drugą, która mówi, że jest gotowa wyjść ze szkoły.
Chcę móc decydować o tym, co się dzieje na lekcji. Uważam, że jestem fachowcem. Skończyłam studia, studia podyplomowe, mnóstwo kursów, mam też inne zawody – jestem instruktorką teatralną, przewodniczką, to wszystko wpływa na jakość mojego nauczania. I nikt się mnie nie słucha w tym kraju. Ani jako kobiety, ani jako nauczycielki, ani jako historyczki, ani jako regionalistki. Na ilu frontach można walczyć? Dzieci i szkoła dają radość i możliwości, każda klasa jest dla mnie wyzwaniem i przygodą, dzięki nim nie ma dwóch takich samych lekcji. Ale to nie może mnie zabić. Nie mogę każdego dnia bać się o siebie, nie mogę wyzbyć się swoich wartości i swoich poglądów. A czuję się sprowadzana do narożnika, jak nic nie znaczący pionek. Wolność jest dla mnie wielką wartością. Również w edukacji.
*Anna Skiendziel – nauczycielka historii, WOS-u, edukacji regionalnej, przewodniczka beskidzka i po województwie śląskim. Instruktorka teatralna, trenerka debat oksfordzkich, członkini Stowarzyszenia Szlakiem Kobiet, współautorka przewodnika „Jej ślad w historii – szlak kobiet w województwie śląskim. W cieniu Beskidów”.
Reporterka i podróżniczka. Pisze dla „Dużego Formatu”, „Wysokich Obcasów”, „Tygodnika Powszechnego” i „Przekroju”. Współtwórczyni reporterskiego projektu IntoAmericas.com. Autorka książki „Szkoły, do których chce się chodzić, są bliżej niż myślisz”. Razem z Szymonem Opryszkiem wydała książki „Wyhoduj sobie wolność”, „Tańczymy już tylko w Zaduszki”. Mama Gucia, ich trzyletniego syna.
Reporterka i podróżniczka. Pisze dla „Dużego Formatu”, „Wysokich Obcasów”, „Tygodnika Powszechnego” i „Przekroju”. Współtwórczyni reporterskiego projektu IntoAmericas.com. Autorka książki „Szkoły, do których chce się chodzić, są bliżej niż myślisz”. Razem z Szymonem Opryszkiem wydała książki „Wyhoduj sobie wolność”, „Tańczymy już tylko w Zaduszki”. Mama Gucia, ich trzyletniego syna.
Komentarze