"Nie miałyśmy kompletu objawów, więc test tylko prywatnie. Punkt pobrań otwarty od 08:00. O 08:05 stało już 50 samochodów, blokując okoliczne rondo i dwie ulice". Z trzech chorych domowników na kwarantannę i "do systemu" trafiła tylko pani Urszula. Do reszty sanepid nie dotarł
W cyklu Kroniki COVID-19 publikujemy doświadczenia z pandemii nadesłane przez czytelników. Chcemy dowiedzieć się, jak z koronawirusem radzą sobie państwowe służby i sami chorzy.
Dzisiaj publikujemy historię pani Urszuli: od zakażenia i długiej drogi do testu, przez absurdy systemu, który pominął chorą mamę i siostrę, aż po długie dochodzenie do siebie, mimo skąpych objawów.
Mam 25 lat, ale do pandemii od początku podchodziłam poważnie. Jestem alergiczką i w sezonie wiosenno-letnim mam problemy z oddychaniem. Do tego, kiedy pandemia się zaczęła, kończyłam akurat wymianę studencką w północnych Włoszech. Widziałam, jak sytuacja wyglądała tam, więc w Polsce starałam się zwracać dużą uwagę na bezpieczeństwo.
Zaraziłam się od młodszej siostry - uczennicy pierwszej klasy liceum, która mieszka z mamą. Jak się później okazało, zaraziła się od nauczycielki angielskiego - siedziała w pierwszej ławce. Mieszkamy w jednym mieście, często się odwiedzamy. W czwartek pomagałam jej w lekcjach, spędziłyśmy razem może dwie godziny.
W piątek pojawiła się u niej gorączka. Początkowo liczyłyśmy, że to tylko przeziębienie, ale podeszłyśmy do sprawy poważnie. W jej klasie nie było żadnego przypadku choroby, ale w szkole już wtedy kilka klas było na kwarantannie. Siostra i mama zamknęły się zatem w domu i czekały na rozwój wydarzeń. Ja w osobnym mieszkaniu również monitorowałam stan zdrowia.
Zaczęło się w niedzielę bólami mięśni nóg. Potem w środku nocy gorączka ok. 38 stopni. W poniedziałek skontaktowałam się z mamą - nie miała żadnych objawów, ale u siostry utrzymywał się stan podgorączkowy.
Podjęłyśmy decyzję o wykonaniu testu. Był to jednak początek października i test mogły wykonać osoby, które miały pełen komplet objawów, my nie bardzo zaliczałyśmy się do tej grupy. Kolejnego dnia z podróży miał wrócić mój tata, chciałyśmy wiedzieć, czy będzie mógł bezpiecznie wrócić do domu. Zdecydowałyśmy się na test prywatny.
Mieszkamy w Krakowie, już wtedy funkcjonował tu duży punkt drive thru przy Tauron Arenie. W poniedziałek wieczorem wykupiłyśmy voucher na wykonanie testu, we wtorek z samego rana, zgodnie z zaleceniami - na czczo, bez picia wody i mycia zębów pojechałyśmy wykonać test.
Punkt pobrań otwierał się o godzinie ósmej. Na miejscu byłyśmy o godzinie 08:05. W kolejce stało już wtedy ok. 50 samochodów, blokując okoliczne rondo i dwie duże ulice.
Ustawiłyśmy się w kolejce, licząc, że pójdzie sprawnie. Pocieszałyśmy się: "jeszcze tylko 15 minut". I tak przez kolejne 7 godzin. Padało, było zimno, więc byłyśmy przez cały ten czas zamknięte w aucie. Siostra była już w piątym dniu choroby. Bolał ją kark, była senna. Ja czułam ogromne zmęczenie i ból gardła.
W kolejce odgrywały się dantejskie sceny. Ktoś wjechał w puste miejsce w kolejce. Zaczęły się krzyki, przepychania - dramat. Co jakiś czas pomimo deszczu z auta przed nami wysiadał starszy pan, żeby rozprostować nogi. Kilka aut dalej, matka z dzieckiem na rękach.
W końcu dojechałyśmy do namiotu, w którym wykonywane są testy. Punkt obsługiwały 3 osoby [!]. Pomimo ich szalenie sprawnej pracy i jasno podzielonych obowiązków, zwyczajnie nie byli w stanie szybciej obsłużyć takiej liczby osób. Samo pobranie wymazu wraz z “papierologią” trwało nie więcej niż 5-10 minut.
Nie muszę chyba mówić, jak czułyśmy się po całym dniu bez jedzenia, picia. Nawet stojąc w kolejce, w której nie widać końca, nie zaryzykujesz wypicia wody, wiedząc, że może to zaważyć na wyniku.
Po teście uznałyśmy, że skoro i tak byłyśmy wszystkie trzy zamknięte tak długo w jednym aucie, to nawet jeśli wszystkie nie byłyśmy chore, zdążyłyśmy się już pozarażać. Zamieszkałyśmy razem. Po powrocie do domu zauważyłam, że zupełnie straciłam smak i węch. Na potwierdzenie, że to COVID czekałyśmy jeszcze 2 dni.
W czwartek po południu wyniki: ja i siostra pozytywne, mama - negatywny. Mama od razu zadzwoniła do szkoły - w końcu klasa siostry powinna zostać objęta kwarantanną, a chore dziecko zgłoszone przez dyrektora do sanepidu.
Tylko że dyrektor szkoły od tygodnia próbował się dodzwonić do sanepidu, żeby zgłosić innych uczniów. Bezskutecznie. Również w przypadku mojej siostry nie był w stanie zgłosić.
Wysłał jedynie klasę na kwarantannę, Jednodniową, bo od kolejnego poniedziałku szkoły przeszły na nauczanie zdalne.
Kolejnym krokiem był kontakt z lekarzem rodzinnym. Korzystałyśmy z doświadczeń wujka i cioci, którzy już przeszli chorobę. To oni wyjaśnili krok po korku z kim i jak się kontaktować.
Przychodnia na hasło “ chciałabym umówić teleporadę u internisty" odpowiedziała, ze najbliższy termin za dwa tygodnie. Na hasło “mam pozytywny wynik na covid-19” - udało się skontaktować z lekarzem jeszcze tego samego dnia wieczorem.
Pracy lekarzy oraz działaniu przychodni nie mogę nic zarzucić. Zostałyśmy obsłużone bardzo sprawnie, lekarka naprawdę objęła nas opieką. W naszym wypadku leczenie polegało na piciu dużej ilości herbaty i zażywaniu witaminy D3 oraz witaminy C. Mój telefon został chyba wpisany do systemu i miałam dostać SMS-a z informacją potrzebną do kwarantannowej aplikacji. Do końca izolacji nic nie dostałam.
Moja kwarantanna oficjalnie została zgłoszona do systemu przez lekarkę rodzinną w 9 dniu mojego zakażenia.
Siostra i mama w ogóle nie zostały nigdzie zgłoszone. Podejrzewam, że żeby zaoszczędzić czas jeżeli nie są to ciężkie przypadki, zgłoszona zostaje jedna osoba “z rodziny”, a reszta po prostu siedzi z nią w izolacji.
Od czasu zgłoszenia do systemu, codziennie odwiedzali mnie policjanci. Spisali się dobrze, codziennie pytali, czy czegoś nie potrzebujemy, o zdrowie - to było miłe. Nasza izolacja zakończyła się w poniedziałek, 16 dni po pojawieniu się objawów.
Zarówno ja, jak i moja siostra, a w końcu - z tygodniowym opóźnieniem - również mama, miałyśmy raczej lekkie objawy. Ogromne zmęczenie, trwający kilka dni stan podgorączkowy i bóle mięśni. Mama nie straciła węchu ani smaku, my z siostrą tak.
Myślę, że miałyśmy dużo szczęścia. Nie wymagałyśmy żadnej szczególnej opieki i nie rozwinęła się u nas poważna niewydolność oddechowa. Jednak nawet tak lekki przebieg COVID nie był obojętny dla naszego stanu zdrowia.
Na ostatniej teleporadzie lekarka poleciła nam dbanie o płuca, żeby uniknąć powikłań, które mogą występować również u osób bezobjawowych. Zaraz po zakończeniu izolacji, wyjechałam więc wraz z rodziną w góry - po lepsze powietrze, żeby odratować płuca, pospacerować po lesie...
Pierwsze dni, to był dramat. Zadyszka po wejściu na schody, o żadnym wysiłku nie było mowy. Chociaż na co dzień jestem aktywna, dużo spaceruję, mam dość aktywnego psa, nagle było trudno przejść dłuższy dystans.
W kolejnych dniach powoli nabierałam siły, więcej chodziłam i wracałam powoli do siebie. Smak odzyskałam po ok. miesiącu od zachorowania, ale nie jest taki jak wcześniej. Jakby był przytępiony. Bardzo długo czułam tylko ostry i kwaśny smak. Wciąż dominują, smak słodki nadal czuję słabo.
Ogólne wrażenia? Widać, że służby, które mają styczność z chorymi: lekarze, policjanci, pracownicy przychodni robią, co mogą. Odwalają kawał super roboty. Bardzo dobrze zareagowała w tym wypadku także szkoła, sprawnie przeszła na nauczanie zdalne.
Największym problemem jest chaos informacyjny i brak zorganizowanej pomocy. Gdyby nie doświadczenia rodziny, nie wiem, jak udałoby nam się to wszystko ogarnąć. Niby na stronie gov.pl jest masa pięknych infografik na temat COVID, ale w praktyce niewiele pomagają.
Moja historia dobrze pokazuje, ilu ludzi nie jest ujętych w statystykach. W przypadku naszego domu tylko ja byłam oficjalnie monitorowana, czy przebywam na kwarantannie. Mama i siostra mogły się teoretycznie swobodnie przemieszczać. Obie przeszły chorobę, a prawdopodobnie nie zostały ujęte w statystykach - ustawa doliczająca osoby, które wykonały prywatny test, została wprowadzona już po zakończeniu naszej izolacji [red. chodzi o rozporządzenie Rady Ministrów z 23 października. Zdaniem rządu prywatne laboratoria musiały informować o pozytywnych wynikach testu na COVID od początku pandemii].
Mam ogromny żal do władzy państwowej i wszystkich, którzy mają wpływ na to, jak to wszystko wygląda. Widać jak ten system jest nieszczelny, jak trudno się czegokolwiek dowiedzieć, jak uprzywilejowani są ludzie mieszkający w miastach.
Przecież gdybyśmy mieszkały na wsi i nie miały auta, to musiałybyśmy czekać na karetkę wymazową. Kto wie, kiedy by do nas przyjechała? Nie chce nawet myśleć, ile problemów mają osoby starsze, które są wykluczone z obiegu informacji w internecie. Jak oni są w stanie znaleźć kontakt do przychodni czy sanepidu. Kto im robi zakupy?
Mam wrażenie, że przebycie COVID-19 w Polsce i przejście przez ten cały młyn systemu pomocy zdrowia uświadamia, jak bardzo nasz rząd improwizuje. Przykre.
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Komentarze