0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Beth WilsonBeth Wilson

Teksas, drugi pod względem liczby ludności stan USA, wprowadził właśnie najbardziej restrykcyjne prawo antyaborcyjne w kraju, ustawę SB8. Nowe przepisy de facto uniemożliwiają przerwanie ciąży mniej więcej po szóstym tygodniu, kiedy da się wykryć „bicie serca” płodu. Na tym etapie płód nie ma wprawdzie jeszcze serca (tylko impuls elektryczny w miejscu, gdzie uformuje się serce), a większość kobiet nawet nie orientuje się, że jest w ciąży – szacuje się, że co najmniej 85% wszystkich aborcji w Teksasie dokonuje się później.

Nowe prawo nie przewiduje wyjątków na wypadek gwałtu czy kazirodztwa – wyłącznie wtedy, kiedy zagrożone jest życie i zdrowia matki, a i to w bardzo ograniczonych przypadkach.

SB8 jest wyjątkowa także dlatego, że jej egzekwowanie przerzucone zostało ze stanowych urzędników na obywateli. Nowe przepisy pozwalają każdemu pozwać „aborcjonistę”, tzn. kogoś kto aborcję przeprowadza, ale też „ułatwia i w niej pomaga”, czyli np. podwozi autem kobietę na zabieg lub doradza jej przerwanie ciąży. Co więcej, pozew może złożyć nawet ktoś, kto nie mieszka w Teksasie. Zachęcać do tego ma 10 tys. dolarów „nagrody” dla osoby, która wygra taką sprawę.

Wszyscy komentatorzy są zgodni, że nowe prawo celowo jest skomplikowane.

Po pierwsze, rozmywa odpowiedzialność: obywatel nie może pozwać stanowego urzędnika, co utrudnia zatrzymanie ustawy na drodze sądowej.

Po drugie, skutecznie zastrasza kliniki wykonujące aborcje – od chwili wejścia w życie SB8 każda z nich może się spodziewać fali pozwów od „zatroskanych” obywateli, więc dwa razy się zastanowi, czy w ogóle opłaca się jej prowadzić działalność.

Po trzecie, nowe prawo zachęca, by donosić na współobywateli: organizacja Right to Life uruchomiła nawet specjalną stronę, na której można zgłaszać naruszenia zakazu aborcji. Spotkało się to zresztą z reakcją TikTokerów, którzy usiłują ją zablokować, zasypując memami, pornografią, itd.

Przeczytaj także:

Nowa ustawa stoi w sprzeczności z Roe kontra Wade

Republikański gubernator Teksasu Greg Abbott podpisał ustawę już w maju, ale prawnicy reprezentujący kliniki, w których dokonuje się zabiegów przerywania ciąży, złożyli wniosek do Sądu Najwyższego o awaryjne zatrzymanie nowego prawa (co nastąpiło w przypadku ośmiu bardzo podobnych ustaw wprowadzonych w innych stanach), ale bezskutecznie. Stosunkiem głosów 5 do 4 najważniejszy sąd kraju odmówił zablokowania teksańskiej ustawy. Nie oznacza to jeszcze uznania SB8 za zgodną z konstytucją, ale umożliwiło wejście w życie nowych regulacji.

Od 1 września mieszkanki Teksasu, chcące przerwać ciążę, muszą jeździć do innych stanów, np. do Kolorado i Nowego Mekysku, gdzie panują mniej restrykcyjne przepisy. I tak jak zawsze, grupą, która najbardziej dotkliwie odczuje skutki nowego prawa, będą kobiety o niskich dochodach, czyli często Afroamerykanki i Latynoski.

Nowa ustawa stoi w jawnej sprzeczności z Roe kontra Wade, przełomowym wyrokiem z roku 1973, który zalegalizował aborcję w Stanach Zjednoczonych. Stosunkiem głosów 7 do 2 Sąd Najwyższy uznał wówczas, że prawo do prywatności, wywiedzione z czternastej poprawki, daje kobiecie prawo decydowania o swoim ciele. W pierwszym trymestrze aborcja musiała być legalna, w drugim władze mogły wprowadzać pewne ograniczenia, a w trzecim mogły aborcji zakazać, z wyłączeniem sytuacji, gdy zagrożone jest życie matki.

Wyrok ten był prawdziwą rewolucją: 46 stanów musiało wówczas złagodzić swoje przepisy antyaborcyjne – w tym Teksas, gdzie sprawa Roe kontra Wade wzięła swój początek, bo chcąca usunąć ciążę Jane Roe pozwała prokuratora okręgowego hrabstwa Dallas, Henry’ego Wade’a. Był to wyrok, dodajmy, zgodny z opinią większości Amerykanów: sondaż Gallupa z 1972 roku wskazywał, że 64 proc. obywateli zgadza się ze stwierdzeniem, że przerwanie ciąży to prywatna sprawa między kobietą i jej lekarzem. Co ciekawe, uważało tak nawet więcej Republikanów, niż Demokratów. Największą w kraju organizację zajmującą się promowaniem antykoncepcji i ułatwianiem dostępu do aborcji, Planned Parenthood (Planowane Rodzicielstwo) wspierali prominentni republikańscy politycy, jak senator Barry Goldwater czy późniejszy prezydent George Bush senior. Ronald Reagan jako gubernator Kalifornii wprowadził jedne z najbardziej liberalnych przepisów aborcyjnych w kraju.

Jedyną grupą stanowczo sprzeciwiającą się liberalizacji prawa w tej kwestii byli wówczas katolicy, głosujący tradycyjnie na Demokratów. I właśnie po to, żeby przeciągnąć ich na swoją stronę, Partia Republikańska wykonała antyaborcyjny zwrot, zagrała kartą wolności religijnej i zmobilizowała inne grupy religijne: baptystów i ewangelikanów.

Kwestia aborcji przeorała amerykańską scenę polityczną i stała się jednym z paliw tzw. wojen kulturowych, które toczyły się w latach 80. i 90. Wykształciły się obozy pro-life („za życiem”) i pro-choice („za wyborem”), które z czasem niemal całkowicie utożsamiły się z partiami – odpowiednio Republikanami i Demokratami.

To już kolejna próba delegalizacji aborcji

Orzeczenie w sprawie Roe kontra Wade od pół wieku jest solą w oku amerykańskiej prawicy, ale decyzje Sądu Najwyższego są ostateczne – może je znieść jedynie inny wyrok tego samego ciała. W amerykańskim prawodawstwie precedens ogrywa jednak bardzo istotną rolę i Sąd Najwyższy niechętnie odwraca własne wyroki, choć czasem się to zdarza: w ten właśnie sposób SN zniósł na przykład segregację w szkolnictwie, którą sam usankcjonował pół wieku wcześniej. W 1992 roku, w drugiej głośnej sprawie dotyczącej aborcji, Casey kontra Planned Parenthood, kryterium trymestrów zastąpił kryterium „żywotności płodu”, co ułatwiło konserwatywnym stanom wprowadzanie własnych, bardziej restrykcyjnych przepisów.

W tych stanach, gdzie Republikanie mieli większość w legislaturach, zaczęło się nakładanie dodatkowych wymogów na kliniki, narzucanie okresów oczekiwania, obowiązku przeprowadzania „konsultacji” czy obowiązkowych badań USG, których celem było zniechęcanie kobiet do przerwania ciąży.

„Pro-liferom” udało się ograniczyć dostępność aborcji w wielu stanach, zwłaszcza na konserwatywnym Południu, ale wyrok Casey potwierdził zarazem prawo kobiet do aborcji „bez nadmiernej trudności” i „bez niepotrzebnej ingerencji państwa”.

Tym właśnie kierował się Sąd Najwyższy w 2016 roku, obalając teksańskie prawo z roku 2013, które nakładało na lekarzy i kliniki tak surowe wymogi proceduralne i administracyjne, że połowa klinik w tym stanie musiała się zamknąć, a ciąże można było przerywać wyłącznie w dużych miastach. W tak wielkim stanie jak Teksas (powierzchniowo znacznie większym od Polski), oznaczało to nawet kilkusetkilometrowe podróże.

Konserwatyści nie złożyli jednak broni, wierząc w to, że kiedyś uda im się aborcję nie tyle ograniczyć, co zupełnie zdelegalizować. W tym jednak celu konieczne były dwie rzeczy: w Sądzie Najwyższym bezwzględną większość musieliby zdobyć konserwatyści i musieliby oni wziąć na wokandę kolejną sprawę dotyczącą prawa do aborcji. Sąd Najwyższy sam decyduje, czy chce się w danej sprawie wypowiedzieć. Dziś prawica jest bliżej osiągnięcia swego upragnionego celu, niż kiedykolwiek wcześniej: choć SB8 nie jest pierwszą ustawą ograniczającą aborcję w pierwszym trymestrze, wcześniejsze próby w innych stanach były skutecznie zaskarżane w sądach. Tym razem Sąd Najwyższy pozwolił wejść w życie niemal całkowitemu zakazowi aborcji. Co się zmieniło?

Konserwatywny przechył w Sądzie Najwyższym

Choć jak pokazują wszystkie badania, Ameryka przesuwa się w lewo pod względem społecznym i coraz więcej ludzi głosuje na Demokratów (kandydat Republikanów zdobył więcej głosów tylko w jednych wyborach prezydenckich w ostatnich dwudziestu latach), Sąd Najwyższy idzie w przeciwnym kierunku. Przez lata trwała względna równowaga (czwórka sędziów liberalnych, czwórka konserwatywnych i jeden głos centrowy, często kluczowy), ale jej kres przyniósł Donald Trump, który w ciągu jednej kadencji dostał szansę mianowania aż trójki sędziów w dziewięcioosobowym trybunale. Zważywszy na to, że członkowie SN są nieodwoływalni (chyba że sami zrezygnują) i pełnią swoje funkcje dożywotnio – zmiana składu Sądu Najwyższego zapewne okaże się najtrwalszym dziedzictwem prezydentury Trumpa.

Pierwsze miejsce Republikanie po prostu Demokratom ukradli – przez rok odmawiali rozpatrzenia kandydatury wskazanego przez Baracka Obamę centrowego sędziego Merricka Garlanda, tłumacząc się wymyśloną naprędce zasadą, że w ostatnim roku urzędowania prezydent jakoby nie powinien obsadzać wakatów sędziowskich. Kiedy Donald Trump pokonał Hillary Clinton, mianował do Sądu konserwatystę Neila Gorsucha, a potem – gdy ze stanowiska ustąpił centrysta Anthony Kennedy – równie konserwatywnego Bretta Kavanaugha. Wreszcie w 2020, po śmierci sędzi Ruth Bader Ginsburg, ostoi liberalnego skrzydła Sądu, Republikanie zapomnieli o swojej „zasadzie ostatniego roku” i ledwie miesiąc przed wyborami prezydenckimi Trump wskazał na wolne miejsce sędzię Amy Coney Barrett, gorliwą katoliczkę i zdecydowaną przeciwniczkę aborcji.

Zatwierdzenie Barrett przez Senat przypięczętowało konserwatywny zwrot w Sądzie Najwyższym. Na dziewięć miejsc aż sześć jest dziś obsadzonych przez Republikanów. W ostatnich latach przewodniczący John Roberts, mianowany przez George’a W. Busha konserwatysta, uznał, że zdecydowany przechył ideologiczny w jedną stronę zagraża reputacji sądu, któremu przewodniczy i sam wszedł w rolę centrowego języczka u wagi. To on, ku zaskoczeniu wielu, uratował znienawidzoną przez Republikanów reformę systemu opieki zdrowotnej Baracka Obama, tzw. Obamacare. Po nominacji Barrett centrowość Robertsa przestała być jednak aż tak istotna: choć w głosowaniu na temat teksańskiego prawa antyaborcyjnego Roberts stanął po stronie trójki liberałów, został przegłosowany.

Wszyscy komentatorzy są dziś zgodni, że decyzja Sądu w sprawie teksańskiej ustawy źle wróży przyszłości Roe kontra Wade. W przyszłym roku ma zostać wydany wyrok w sprawie Dobbs kontra Jackson Women’s Health Organization, dotyczącej restrykcyjnej ustawy z Missisipi, która zakazuje aborcji po piętnastym tygodniu ciąży. Bardzo możliwe, że przy tej okazji nowa, konserwatywna większość w Sądzie Najwyższym postanowi zignorować funkcjonujący od blisko pół wieku precedens.

Radykalna ustawa zaszkodzi Republikanom?

Nic dziwnego, że teksańskie prawo wywołało tak żywiołowe reakcje. Prezydent Biden określił ją mianem „radykalnego” i „niekonstytucyjnego”. Demokraci w Senacie i Izbie Reprezentantów zapowiedzieli, że będą bronić prawa kobiet do legalnej i bezpiecznej aborcji – mowa jest u ustawie, która kodyfikowałaby Roe kontra Wade.

Co istotne, większość Amerykanów popiera bowiem obowiązujące prawo: ponad 60 proc. uważa, że w pierwszym trymestrze aborcja powinna być dostępna bez ograniczeń. Także i w tym przypadku – jak w większości kwestii społecznych – widać wszakże różnice między wyborcami dwóch partii: prawo do aborcji popiera znaczna większość Demokratów (80 proc.), ale mniejszość Republikanów (35 proc.). Tylko 19 proc. Amerykanów uważa jednak, że przerywanie ciąży powinno być nielegalne bez żadnych wyjątków. Nawet w Teksasie mniej więcej tyle samo ludzi określa się jako „pro-choice”, co „pro-life”, a wśród tych drugich i tak ponad połowa uważa, że należy dopuścić przerywanie ciąży w przypadku gwałtu czy kazirodztwa.

Nic dziwnego, że nawet część konserwatystów uważa, że Republikanie przestrzelili i wprowadzenie niemal całkowitego zakazu aborcji zaszkodzi im w przyszłoroczych wyborach – zarówno stanowych (gubernator Abbott ubiega się o reelekcję), jak i powszechnych. Partia Republikańska ma dużą szansę odbić Kongres, ale oburzenie z powodu antyaborcyjnych ustaw, niezgodnych z poglądami większości Amerykanów, może pomóc Demokratom zmobilizować swój elektorat. Zwłaszcza, jeśli czerwcowy wyrok Sądu Najwyższego drastycznie ograniczy prawo kobiet do decydowania o własnym ciele.

Zdjęcie autorstwa Beth Wilson na licencji Creative Commons

Udostępnij:

Piotr Tarczyński

Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"

Komentarze