„Macie krew na rękach” – krzyczał Jarosław Kaczyński z sejmowej trybuny do opozycji. Tym razem nie chodziło o katastrofę w Smoleńsku, ale o protesty kobiet, które miały się przyczynić do wzrostu zakażeń na COVID-19. Sprawdzamy, co na to statystyki i eksperci
W środę 18 listopada Jarosław Kaczyński zwrócił się w Sejmie do opozycji „bez żadnego trybu” i bez obowiązującej na sali maseczki. To ciekawy szczegół, gdyż jednocześnie oskarżył posłanki i posłów opozycji, że przyczyniają się do rozbuchania epidemii poprzez popieranie protestów przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji z przesłanek embriopatologicznych.
Wszystkie demonstracje, które popieraliście, kosztowały życie wielu osób. Macie krew na rękach, dopuściliście się zbrodni. Jeżeli w Polsce będzie praworządność, to wielu z was będzie siedzieć
OKO.press pisało wielokrotnie, że nie można wysuwać takich tez bez zbadania sytuacji przy pomocy narzędzi epidemiologicznych. Inaczej to po prostu rzucanie słów na wiatr.
Epidemiolożka z Uniwersytetu Zielonogórskiego, prof. Maria Gańczak opowiedziała nam o modelowym amerykańskim badaniu, które miało stwierdzić, czy majowe protesty Black Lives Matter miały wpływ na wzrost zakażeń w USA:
„Porównano zapadalność na SARS-Cov-2 w okresie pięciu tygodni po protestach w zależności od tego, czy dane miasto uczestniczyło w nich, czy nie. Wzięto pod uwagę 350 miast, liczbę demonstrujących osób, długość trwania manifestacji w danym dniu i liczbę dni, w których odbywały się manifestacje, ich gwałtowność – czy dochodziło do starć z policją.
Wniosek końcowy: protesty w USA nie przełożyły się w sposób znaczący na wzrost zakażeń.
Przeglądałam ten raport dokładnie, jest naprawdę dobrze zrobiony z punktu widzenia epidemiologicznego. Cytują go czołowi epidemiolodzy w Stanach. Amerykanie wyrywkowo przebadali swoich młodych protestujących i odsetek zakażonych SARS-Cov-2 wśród nich wynosił jedynie około 2,5 proc. Zaznaczyli też, że protestujący to była wbrew pozorom niewielka część populacji".
Czy wyniki tego badania można przełożyć na polskie realia? Odpowiada prof. Gańczak:
„W amerykańskich badaniach jest dużo analogii do tego, co się działo w Polsce. Protesty były na świeżym powietrzu, co zmniejsza ryzyko transmisji w porównaniu z pomieszczeniem zamkniętym. Ludzie w zdecydowanej większości byli w maskach, poza tym głównie były to osoby młode, które zakażenie przechodzą bezobjawowo".
Na pierwszy rzut oka jednak może się wydawać – zwłaszcza zwolennikom rządu – że to niemożliwe, żeby tak masowe protesty nie doprowadziły do wzrostu zakażeń.
Psychologowie tacy jak Daniel Kahneman odpowiedzieliby, że stosujemy heurystykę zakotwiczenia, czyli jedną z uproszczonych metod wnioskowania prowadzących do błędów. Ponieważ były to jedne z największych masowych protestów w powojennej historii Polski, wydaje się nam, że z domów wyszli prawie wszyscy, a przynajmniej prawie wszyscy przeciwnicy rządu.
Prof. Gańczak tłumaczy:
„Nawet jeśli w Warszawie w największym proteście uczestniczyło około 100 tys. osób, to w samej stolicy mieszka 2,5 mln ludzi. Poza tym w demonstracji brały udział osoby z różnych części kraju. W innych miastach też nie wszyscy wyszli na ulice. Osoby starsze raczej zostały w domu. Te wszystkie czynniki mogły zadecydować o tym, że wzrost zakażeń nie będzie znaczący.”
W największym proteście 28 października według policji wzięło udział 430 tys. ludzi w całym kraju, w dużych i małych miastach. To imponująca liczba, ale jeśli porównamy ją z liczbą osób, które codziennie mają interakcje z innymi w pracy (zapewne większość z 16 mln pracujących dorosłych, w dodatku w pomieszczeniach zamkniętych), albo z liczbą uczniów, którzy w październiku chodzili jeszcze do szkoły (3 mln), to ocena skali kontaktów się zmienia.
Choć argument o konieczności przeprowadzenia dokładnych badań nadal jest w mocy, można zaryzykować twierdzenie, że wbrew słowom Jarosława Kaczyńskiego zakażenia spadają, zamiast rosnąć. Dzień wcześniej oficjalnie potwierdził to zresztą na konferencji prasowej minister zdrowia Adam Niedzielski.
Największy protest, ten w którym wzięło udział 430 tys. osób w 410 miejscowościach, miał miejsce 28 października. Pierwsze symptomy COVID-19 pojawiają się najczęściej po 5-6 dniach, ale załóżmy, że młodzi ludzie przechodzili w większości zakażenie bezobjawowo i że jeśli zarazili rodziców, to ci pierwsze symptomy mieliby 2-3 dni później (bo zakaża się już 2-3 dni po złapaniu wirusa od swych dzieci). Dodajmy jeszcze kilka dni, żeby wirus rozprzestrzenił się dalej. Minęło dwa tygodnie od 29 października, czyli jesteśmy w okolicach 12 listopada.
Tymczasem wykres zakażeń pokazuje spadek od początków listopada.
Trzeba jednak pamiętać, że jednocześnie spadała liczba testów i rósł odsetek testów pozytywnych. To oznacza, że rzeczywisty spadek zakażeń mógł być słabszy, bo więcej przypadków nie było wykrywanych.
Jednak na wykresie zleceń na testy PCR od lekarzy Podstawowej Opieki Zdrowotnej również widać spadek średniej tygodniowej, przez przypadek akurat od 29 października (wzrost w ostatnich dniach to wynik tego, że w ubiegłą środę 11 listopada przychodnie nie pracowały).
Zgodnie z tym, co napisaliśmy wyżej,
patrząc na te wykresy można tylko stwierdzić, że nie widać korelacji pomiędzy protestami a wzrostem zakażeń.
Czy demonstracje miały jakiś wpływ, można by ocenić tylko badając odsetek zakażonych wśród uczestników protestów i to, ile osób zakazili.
Traf chciał, że akurat w momencie, gdy powstawał ten tekst, OKO.press dostało odpowiedź na pytanie, które wysłaliśmy do Ministerstwa Zdrowia 4 listopada. Pytaliśmy, czy resort ma jakieś badania na potwierdzenie słów premiera Morawieckiego, który również oskarżył uczestników protestów o przyczynienie się do wzrostu zakażeń.
Rzecznik MZ Wojciech Andrusiewicz przysłał nam symulacje przebiegu epidemii w Polsce stworzone przez Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego:
Według modelu naukowców z ICM UW przy niższej transmisyjności w miejscach publicznych w szczycie mieliśmy mieć 26 tys. wykrytych przypadków dziennie, a przy wyższej - 31 tys. dziennie.
Która wersja się sprawdziła? Raczej niższa transmisyjność, bo w dniach 5-7 listopada mieliśmy powyżej 27 tys. przypadków.
Swoją drogą pracownicy ICM zdecydowanie zaprotestowali przeciwko słowom premiera, że z ich wykresów wynika, iż protesty wpłynęły na wzrost zakażeń. „Nasz model nie uwzględnia protestów” - napisali w oświadczeniu, dodając, że nie mają narzędzi koniecznych, żeby zbadać ich wpływ.
Politycy PiS powinni się dobrze zastanowić, zanim rzucą takie oskarżenia jak Jarosław Kaczyński w Sejmie. O ile bowiem dzięki wcześnie wprowadzonemu lockdownowi udało się im wyhamować pierwszą falę zakażeń na wiosnę, to
jesienią puścili wirusa na żywioł.
Według tzw. jesiennej strategii walki z koronawirusem, opracowanej jeszcze latem, ograniczono testowanie przede wszystkim do osób z objawami COVID-19. Jak zwracają uwagę eksperci z Polskiej Akademii Nauk, rząd pozbawił się w ten sposób nie tylko narzędzia kontroli rozmiarów epidemii, ale kontroli nad epidemią jako taką. Wirus mógł bowiem się swobodnie rozprzestrzeniać dzięki osobom, które nie mają objawów choroby.
Jak mówiła OKO.press prof. Maria Gańczak:
„Rząd od miesięcy znał prognozy dostarczane przez kilka niezależnych zespołów. Możliwy znaczący przyrost liczby zakażonych widać było już latem w modelach przebiegu epidemii. Najgorszy scenariusz, który obecnie jest naszym udziałem, sprawdził się z dokładnością co do tysiąca przypadków.
Być może rządzący decydując się na realizację tego najgorszego wskazanego przez statystyków scenariusza, okupionego najwyższymi stratami, nie do końca zdawali sobie sprawę ze wszystkich jego możliwych tragicznych konsekwencji. Być może myśleli życzeniowo, że jakoś się uda.
Przebieg COVID-19 – nie tylko w Polsce – pokazuje, jak bardzo dzisiejsze społeczeństwa potrzebują opierać się na faktach i danych, a nie ideologii i myśleniu życzeniowym.
Te kraje, które radzą sobie z epidemią, śledzą kontakty zakażonych osób, także przy pomocy aplikacji. Finlandia – kraj położony niedaleko od Polski – wprowadziła aplikację, którą ściągnął wysoki odsetek populacji. Pomogła śledzić kontakty, szybko izolować zakażonych i ucinać transmisję wirusa.
U nas opracowano aplikację ProtegoGo Safe, na którą wydano 5 mln złotych, ale dane pokazują, że niewiele ponad 1 proc. chorych raportuje w ten sposób swoje zakażenie. Wydaje się to wynikać z braku zaufania do władzy. Tego typu aplikacje zadziałały w krajach, gdzie obywatele ufają swoim rządom.
A my zmieniliśmy drastycznie zasady testowania, ograniczając się do pacjentów objawowych. To musiało się tak skończyć.”
Może władze nie zdawały sobie sprawy z konsekwencji, ale trudno odpędzić od siebie podejrzenia, że – z przyczyn nam nieznanych – postanowiły wprowadzić w życie zdyskredytowany „model szwedzki”, licząc na to, że duża ilość osób przechoruje wirusa bez konieczności hospitalizacji czy użycia respiratora i zdobędzie odporność
Doradca rządu, prof. Andrzej Horban, dość nonszalancko ogłosił w mediach, że nie ma co za bardzo liczyć na szczepionkę, bo
„Jest 125 tysięcy nowych zachorowań dziennie. W ciągu miesiąca - 4 mln., 4 miesiące to 16 mln, a 16 mln to połowa społeczeństwa. A szczepionka, jeśli będzie dostępna dla wszystkich, to wiosną".
Te 125 tys. wzięło się stąd, że profesor pomnożył liczbę dziennych zakażeń w czasie udzielania wywiadu przez pięć, bo tyle razy jego zdaniem było ich wtedy więcej. W rzeczywistości mogło ich być jeszcze więcej - naukowcy z wrocławskiej grupy MOCOS określali ten współczynnik w szczycie zakażeń na 9-10. Czyli przez tyle trzeba by pomnożyć te 27 tys.
Profesor Horban zapomniał dodać, że Szwedzi dzięki temu, że na wiosnę nie wprowadzili lockdownu, mają wysoką śmiertelność z powodu COVID-19 – 626 osób na milion mieszkańców. Polska oficjalnie „tylko" 320 milion, ale dane o zgonach w październiku pokazują, że zmarło aż 15 tys. osób ponad średnią z ostatnich lat.
Dane z listopada mogą być jeszcze gorsze, bo właśnie przechodzimy przez szczyt zgonów.
Rzeczywiste koszty epidemii poznamy dopiero, gdy ona się skończy, ale o tragicznej sytuacji panującej obecnie w polskich szpitalach można przeczytać choćby tutaj.
Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".
Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".
Komentarze