Parki narodowe mogą powstawać również tam, gdzie człowiek przekształcił ekosystem, a przyroda pokazała niezwykłą siłę regeneracji. Zdziczała ponownie. Ale upór ludzi w niszczeniu przyrody jest silniejszy. Dlatego potrzebne są trzy kolejne parki narodowe: Stawy Milickie, Śnieżnicki i Jaworski
A to będą mieli ludzie niemałą uciechę! Najpierw ci w Rudzie Sułowskiej, potem w Sułowie, w Miliczu. Informację poda lokalny portal, ktoś życzliwy wyśle im film z monitoringu.
„Mężczyzna w bieliźnie paradował wczesnym rankiem boso po parkingu w Woli Sułowskiej”
Tak będzie brzmiał ten nagłówek. A tym mężczyzną będę ja.
Przyjechałem tu wczesnym rankiem, było pusto i cicho. Przebierając się w rowerowe ciuchy przez przypadek zamknąłem sobie auto. A potem posiałem gdzieś kluczyk. Tak to jest, gdy człowiek chce zrobić kilka rzeczy naraz. A ja zdejmując spodnie ujrzałem czaplę, która podrywa się do lotu ze stawu, zadumałem się nieco nad nią, a potem to już samo poszło. I teraz stoję, bladym świtem na poboczu szosy, w gaciach i t-shircie obok zamkniętego auta zastanawiając się, dokąd ten kluczyk mógł sobie pójść.
I tak ma się zakończyć ta opowieść? Wszystko to jest, trzeba przyznać, dość upokarzające.
Mam tu jednak misję, przyjechałem zobaczyć kolejne miejsce bezbronne.
Ruda Sułowska leży w samym sercu Stawów Milickich, ptasiego raju w dolinie Baryczy, rzeki płynącej przez północną część Dolnego Śląska. W 1949 roku polskie władze powołały tu rezerwat przyrody „Leśno-stawowy obszar ochronny doliny Baryczy – rezerwat częściowy”. Rozciągał się między Żmigrodem na zachodzie, a Wróblińcem na wschodzie. W linii prostej to 45 kilometrów. Rezerwat miał sześćdziesiąt tysięcy hektarów, czyli o tysiąc więcej niż Biebrzański Park Narodowy – największy istniejący dziś park w Polsce.
Po kilkunastu latach ochronę Stawów Milickich znacząco okrojono – dziś to ponad pięć tysięcy rozwrzeszczanych ptasio hektarów, dużo mniej niż w 1949 roku, ale ciągle dużo – starcza, by był to drugi co do wielkości rezerwat w kraju, dwa razy większy niż Ojcowski Park Narodowy.
– Coś panu spadło – wyrywa mnie z zamyślenia męski głos. Odwracam głowę. Stoi na środku szosy, cały na zielono, ze statywem i ornitologiczną lunetą przerzuconą przez ramię. Palcem wskazuje na kluczyk próbujący się ukryć przede mną za lewym, tylnym kołem.
– Idzie pan na ptaki? – pytam swobodnym tonem, schylając się z gracją.
– Wracam – odpowiada i szybko odchodzi.
Lekcja, którą należy zapamiętać: reporterskie rozpytania w terenie lepiej prowadzić w spodniach, niż bez.
Opublikowany pod koniec maja przez Fundację Dziedzictwo Przyrodnicze raport wymienia Stawy Milickie jako jedno z miejsc, w których mógłby powstać nowy polski park narodowy. Przypomnijmy, że od ponad dwudziestu lat nic takiego się naszej przyrodzie nie zdarzyło. Po powołaniu Parku Narodowego „Ujście Warty” w 2001 roku weszła bowiem w życie nowa ustawa o ochronie przyrody, której zapisy skutecznie uniemożliwiają powoływanie parków.
Ale nie tylko dlatego przyjechałem na Stawy Milickie. Chciałem odwiedzić miejsce, które całkowicie i niezwykle wyraźnie zaprzecza powszechnej w Polsce opinii, że parki narodowe powinny powstawać tylko na terenach dziewiczych i nieprzekształconych przez człowieka. To koronny argument przeciwników powoływania parków i w ogóle chronienia przyrody.
Prof. Jerzy Szwagrzyk we wstępie do wspomnianego raportu pisze, że w takim rozumowaniu tkwi głęboki fałsz i przytacza na dowód historię powołania pierwszego w Polsce parku narodowego mającego chronić reliktową Puszczę Białowieską. „Postrzegano to dzieło bardziej jako umożliwienie przyrodzie »zdziczenia« po wprowadzonych przez gospodarkę ludzką zmianach niż jako ochronę czegoś, co nigdy wcześniej nie zostało poddane oddziaływaniu człowieka”. O Białowieży ciągle się dziś mówi, że to ostatnia dzika puszcza w Europie.
I to prawda, pod warunkiem, że odpowiednio ustawimy tu rozumienie dzikości.
„Natura XXI wieku będzie naturą stworzoną przez nas; pozostaje kwestia tego, czy to modelowanie będzie rozmyślne, czy nierozmyślne, korzystne czy niekorzystne” – pisze Daniel B. Botkin w ikonicznej książce „Discordant Harmonies: A New Ecology for the Twenty-First Century” wydanej na początku lat dziewięćdziesiątych (tłum. Julia Fiedorczuk). I trudno o lepszy przykład na potwierdzenie tej tezy niż właśnie Stawy Milickie.
Największe ich skupisko znajduje się w kotlinach Żmigrodzkiej i Milickiej, które od północy ograniczone są Wysoczyzną Kaliską, a od południa wzgórzami – Trzebnickimi, Twardogórskimi i Ostrzeszowskimi.
Sama dolina Baryczy jest stosunkowo płaska, szeroka i zabagniona, a rzeka ma tu niewielki spadek, płynie więc wolno. To idealne warunki do stworzenia stawów rybnych. Nikt nie wiedział o tym lepiej niż cystersi, którzy na tych terenach zjawili się w 1136 roku. Braciszkowie byli mistrzami czytania wody, niemal wszędzie gdzie się zjawiali, zaprzęgali rzeki i strumienie do pracy na rzecz ludzi i Pana. Tak też było tutaj, w dolinie Baryczy.
W XIII wieku łączna powierzchnia utworzonych przez nich stawów wynosiła już 2300 hektarów, największe z nich to staw Stary (700 ha), Grabownica Górna (500 ha), Jamnik (360 ha). Nie wszystkie przetrwały do naszych czasów. Ale stawy wpisały się już na stałe w krajobraz tych ziem. Wystarczy spojrzeć na ich mapę, by zobaczyć, że ta część Dolnego Śląska, która graniczy tu z Wielkopolską, upstrzona jest większymi i mniejszymi skupiskami stawów. Te milickie, w szczytowym okresie w drugiej połowie XIX wieku miały łączną powierzchnię czternastu tysięcy hektarów.
To jeden z największych i najstarszych tego typu kompleksów w Europie.
Powstał za sprawą ludzi – to sztuczny krajobraz, efekt traktowania przez nich ziemi jak zasobu.
Szybko o tym zapominam wyjeżdżając w końcu na rowerze (i w spodniach) z Rudy Sułowskiej. Wąska szosa biegnie groblą, po obu jej stronach są stawy. Ten po mojej prawej jest wielki i nazywa się Grabówka Duża. Po lewej mijam ciąg mniejszych zbiorników. Na jednym z nich widzę rybaków sprawdzających sieci z wiosłowej łódki. W świetle porannego słońca wyglądają tak spektakularnie, że aż kiczowato. Mogę im się przyglądać z szosy, ale na mniejsze groble między stawami nie wolno mi wchodzić. Ostrzegają przed tym szlabany i tabliczki informacyjne.
Wszystko dlatego, że stawy są dziś ogromnym siedliskiem ptaków. Zaobserwowano ich tutaj aż 257 gatunków, do tego 34 gatunki ryb, 13 gatunków płazów, 5 gatunków gadów oraz 56 gatunków ssaków (w tym dwa z Polskiej Czerwonej Księgi Zwierząt – popielica i nietoperz borowiaczek).
Ten teren jest tak cenny przyrodniczo, że objęto go międzynarodową Konwencją Ramsarską chroniącą obszary wodno-błotne o międzynarodowym znaczeniu i wciągnięto na prestiżową ONZ-owską listę Living Lakes. Stawy Milickie, jako jedyne z Polski, są na niej obok Jeziora Bodeńskiego i Bajkału.
Cała ta różnorodność jest błogosławieństwem i przekleństwem dla rowerzysty przemierzającego Stawy Milickie. Jeśli ktoś lubi płynną jazdę, niech lepiej tu nie przyjeżdża albo nie bierze aparatu fotograficznego i lornetki (po co jednak wówczas w ogóle tu się zjawiać?). Ja to wszystko ze sobą wiozę, więc zatrzymuję się co kilkaset metrów, a przejechanie dwóch, trzech kilometrów bez przystanku zdarza mi się tylko kilka razy. Bo ptaki są tu wszędzie.
Te dość pospolite jak żurawie, czaple siwe i białe, łabędzie krzykliwe, krzyżówki, kukułki, gęsi kilku gatunków i perkozy (a ja okrutnie lubię perkozy) mam niemal na wyciągnięcie ręki. Na nikim nie robią też specjalnego wrażenia bieliki czy bociany czarne, które gdzie indziej stanowią niemałą sensację.
Ptasiarze z całej Europy przyjeżdżają tu obserwować ptaki, których gdzie indziej próżno już szukać.
Należą do nich krytycznie zagrożone wodniczki, rybitwy czarna i rzeczna czy syczek – jedna z najmniejszych europejskich sów (nie większa od drozda).
Zupełnie przez przypadek mogę tu odnotować swoje drugie w życiu spotkanie z zimorodkiem. Spotykam go mniej więcej w połowie mojej wycieczki, w okolicach Radziądza. Ptak siedzi na jazie łączącym staw Jeleni II z rzeczką o wdzięcznej nazwie Kokotek i nic sobie nie robi z mojej obecności. Przez dobrą minutę mogę go spokojnie podziwiać, potem szmaragdowa strzałka wbija się gęstwinę porastającą brzegi rzeczki.
Pół godziny później jestem już w Żmigródku i w spektakularnie zachowanych ruinach Pałacu Hatzfeldów piję zimny sok, schładzając się przed dalszą drogą.
Dalsza droga do Rudy Sułowskiej wiedzie stąd w sporej części wzdłuż Baryczy – idealnie równą drogę rowerową wytyczono na nasypie dawnej kolejki wąskotorowej. Tutaj w końcu mogę się rozpędzić, po paru kilometrach odbijam na północ i jadąc wzdłuż Jamnika Dolnego – kolejnego wielkiego stawu przyglądam się stadkom żerujących przy brzegu gęsi. Do Rudy Sułowskiej dojeżdżam po dobrych ośmiu godzinach od porannego incydentu ze spodniami. Tyle zajęło mi przejechanie raptem sześćdziesięciu kilometrów świetnie przygotowanych tras rowerowych.
I dopiero teraz mogę się spokojnie przyjrzeć temu miejscu. Znajduje się tu Centrum Edukacyjno – Turystyczne Naturum. Jest hotel, miejsca piknikowe, wypożyczalnia rowerów, ścieżka edukacyjna. Przy restauracji serwującej dania z odławianych na stawach ryb stoją dwa długaśne melexy do wożenia turystów na ptasie safari. Tutaj też znajduje się siedziba spółki Stawy Milickie powołanej w 2010 roku przez władze województwa dolnośląskiego. Zarządza całym tym terenem. Wykręcam numer do prezesa spółki, Piotra Połulicha.
– W Rudzie Sułowskiej brakuje wam tylko siedziby parku narodowego – mówię.
– To nie takie proste – zastrzega prezes. – Pomysł parku wraca co kilka lat. Ostatnio rozmawialiśmy o nim w ministerstwie rok temu. Nie jestem mu jednoznacznie przeciwny, co nie znaczy, że nie ma we mnie sceptycyzmu. Bo formalnie będzie to dość trudno przeprowadzić. Pytań jest tu więcej niż odpowiedzi.
Połulich wyjaśnia, że dla niego najważniejszym argumentem przemawiającym za powołaniem parku jest przejęcie przez skarb państwa kosztów jego utrzymania. To bezpośrednio wynika z ustawy o ochronie przyrody.
– Teraz koszty prowadzenia działań ochronnych w rezerwacie spadają na nas, park narodowy uwolniłby nas od nich – mówi. A trzeba wiedzieć, że jednym z tych działań wpisanych do planu ochrony rezerwatu jest prowadzenie normalnej gospodarki rybackiej. Bo stawy stworzył człowiek i musi swoją działalnością podtrzymywać ten ekosystem. Tyle że ta działalność jest deficytowa.
– Jakie to są kwoty? – pytam.
– Kilkanaście milionów złotych rocznie – wyjaśnia Połulich. – Tyle dopłacamy do łowienia ryb na stawach. Doszło do tego, że pozwaliśmy o to skarb państwa. Nałożone są bowiem na nas obowiązki, ale nikt nie dba o to, skąd mamy wziąć na to pieniądze. Innym problemem zdaniem Połulicha byłoby przejęcie przez park terenu stawów, którymi prezes zarządza.
– Jesteśmy spółką prawa handlowego, wykup mógłby być niemożliwy ze względu na ograniczenia związane z pomocą publiczną. To dość skomplikowana prawnie sytuacja.
Wreszcie – Stawy Milickie to aż pięć kompleksów oddzielonych od siebie polami, drogami, wsiami i miasteczkami. Scalenie ich w jeden park byłoby niemałym wyzwaniem. Tym bardziej że lokalne samorządy ciągle mówią o rozwoju i ściąganiu inwestorów. A trudno zakładać, że ci będą chcieli rozwijać swoją działalność w bezpośrednim sąsiedztwie czy otulinie parku.
Po przedstawieniu tych wszystkich wątpliwości w ministerstwie rok temu temat został odłożony do szuflady. I nie da się ukryć, że jakoś nie rozgrzewa lokalnej opinii publicznej, nawet po publikacji raportu Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze. Dziś prezesowi Połulichowi sen z powiek spędza nie tyle perspektywa powołania na stawach parku narodowego tylko banalny brak wody. – Już w maju Barycz opadła tak nisko, że nie zasila stawów. Na początku lipca sytuacja zrobiła się dramatyczna, na niektórych odcinkach nie da się po rzece nawet pływać kajakiem. To się powtarza regularnie od mniej więcej dziesięciu lat i co roku jest trochę gorzej.
W tym roku w dziesięciu procentach stawów mamy niedobór wody. I nie wiemy skąd ją wziąć.
Susza zwiększa podatność Baryczy i stawów na zanieczyszczenia. Na początku lipca 2020 roku rzeką przeszła śmiercionośna fala. Na długości 60 kilometrów wytruła tony ryb, późniejsze badania wskazały na zanieczyszczenia odzwierzęce – ścieki, które zatruły wodę, pochodziły prawdopodobnie z jakichś ubojni lub chlewni znajdujących się w górnym biegu. – Ale mniejsze i większe katastrofy ekologiczne zdarzają się tu co roku – wyjaśnia Połulich. – Park narodowy chroniłby to, co tu mamy, ale największe zagrożenia dla naszej przyrody przychodzą z zewnątrz. I mamy niewielki wpływ na przeciwdziałanie im.
Z Rudy Sułowskiej wyruszam dalej. Zostawiam za sobą pocysterskie stawy i obieram kierunek południowo-zachodni. 150 kilometrów na południe, w Masyw Śnieżnika. On również wskazywany jest w raporcie Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze jako potencjalne miejsce dla powołania parku narodowego. A jego pierwotna „dzikość” jest równie skomplikowana jak ta na Stawach Milickich. Choć w inny sposób.
Następnego ranka znów wsiadam na rower i już po kilkunastu minutach jazdy zaczynam tęsknić za równymi i płaskimi trasami milickich stawów. Szutrowa, a miejscami dość kamienista droga wije się stromo w górę zakosami po zachodnich zboczach Masywu Śnieżnika. Tam, gdzie teren jest w miarę równy, lub nachylenie stoków niezbyt duże, las jest solidnie przetrzebiony.
Jeden z singletracków – ścieżek dla fanów ekstremalnego kolarstwa górskiego, wytyczono wręcz w terenie kompletnie zdewastowanym wycinką, jedzie się tam między wyrwanymi z ziemi karpami, po dorodnych świerkach przerobionych już pewnie dawno na deski. W innym miejscu mijam koszmarne miejsce piknikowe. Kilka ławeczek służących wypoczynkowi ustawiono między wystającymi jeszcze z ziemi pniakami po ściętych drzewach. Wygląda to tak, jakby leśnicy trollowali się sami.
Lasy sudeckie, nie tylko w Masywie Śnieżnika, ale w całym paśmie, mają dość złożoną historię. W czasach, kiedy cystersi tworzyli pierwsze stawy nad Baryczą, góry te były raczej bezludne. Ludzie zaczęli się zapuszczać na te tereny dość późno. I od razu wycinali lasy. Dość powiedzieć, że w XVI i XVII wieku spora część tych gór była wylesiona. Doprowadziła do tego rabunkowa i zupełnie niekontrolowana wycinka na potrzeby górnictwa, przemysłu i pasterstwa.
Dopiero w XVIII wieku zaczęto sobie zdawać sprawę ze skali przeobrażenia tego krajobrazu. W latach 1754-1757 król Fryderyk II Wielki nakazał przeprowadzić coś, co dziś nazwano by kompleksową inwentaryzacją lasów, a raczej tego, co z nich zostało. Na jej podstawie wyznaczono rygorystyczne limity wycinki drzew. W wieku następnym rozpoczęto też akcję sadzenia drzew. Nie tyle z troski o ekologię, która jako taka wtedy nie istniała, ile z braku drewna, który zaczynał być w całym regionie coraz bardziej dojmujący.
Góry zalesiono jednak w myśl nowej pruskiej doktryny leśnej. A ta mówiła, że sadzić trzeba przede wszystkim sosnę i świerk – bo rosną szybko, prawie wszędzie i mają proste pnie idealnie nadające się na deski, krokwie i górnicze stemple.
Te nowe, leśne monokultury były jednak i nadal są o wiele bardziej podatne na niekorzystne czynniki. Kolejne katastrofy przychodziły więc dość regularnie. Pożary, wichury i szkodniki, odciskały się piętnem na sudeckich lasach. Dzieła dopełniła klęska ekologiczna na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Fachowo nazywa się ją dziś spiralną chorobą ekosystemu leśnego. Zanieczyszczenia powietrza pochodzące z działającego w okolicy zagłębia czesko-łużyckiego w połączeniu z lokalnymi warunkami doprowadziły do masowego wymierania lasów – zwłaszcza w Górach Izerskich i Karkonoszach.
Dotknęło ono także Masywu Śnieżnika. Skutki tej katastrofy są tu widoczne do dzisiaj. Tam, gdzie na zachodnich jego stokach widzę rosnące jarzębiny pomiędzy młodszymi drzewami, tam pewnie las na początku lat dziewięćdziesiątych obumarł. Jarzębina jest bowiem jednym z pierwszych gatunków, które wkraczają na dotknięte klęską tereny.
Po ponad godzinie mozolnej jazdy docieram wymęczony do górnej granicy lasu. Zaskakuje mnie, że nie jest ona tak ostra, jak to pamiętam choćby z Karkonoszy. Trochę brakuje mi tchu, by się nad tym zastanowić. Zza ostatniego, kamienistego garbu wyłania się Schronisko pod Śnieżnikiem. Marzę o czymś zimnym do picia, ale odbijam się od kolejki wijącej się aż na zewnątrz budynku. Ścieżka wiodąca na sam szczyt Śnieżnika również jest pełna ludzi. Odpuszczam sobie wspinaczkę na samą górę. Nie mam ochoty iść tam w pielgrzymowym tłumie. Rower musiałbym zostawić na dole. Na szczyt prowadzi bowiem tylko szlak pieszy.
I tak nie zobaczyłbym tam tego, co jest w tym miejscu przyrodniczo najcenniejsze. A są to otwarte tereny porośnięte subalpejskimi murawami w kopule szczytowej góry. Zwykły turysta wstępu tam nie ma, nie wolno mu bowiem schodzić ze szlaku. Przyrodnik robiący inwentaryzację może się tam trochę powałęsać.
– Siedlisk i gatunków, jakie są tam, nie ma już nigdzie w Polsce poza Karkonoszami – ekscytuje się Michał Smoczyk, botanik badający florę Kotliny Kłodzkiej, który na samym Śnieżniku spędził wiele dni.
– I jeszcze wiele przede mną. Ilekroć tam jestem, widzę, jak dużo zostało do zbadania.
Smoczyk podkreśla, że te otwarte, najcenniejsze przyrodniczo tereny w kopule szczytowej Śnieżnika powstały naturalnie, ale przez lata funkcjonowały także dzięki temu, że od wieków wypasano tam zwierzęta.
– Jakbyś przeszedł przez las na jego wschodnie zbocza, to znalazłbyś pozostałości starej owczarni. Kazał ją wznieść na początku XIX wieku ówczesny właściciel tych terenów. Jest też wiele rycin, na których widać pasące się w okolicach szczytu krowy i owce.
Zgryzały pędy młodych drzew i pozwalały rozwijać się subalpejskiej roślinności.
W ten sposób powstrzymywały ekspansję lasu w cieplejszych okresach.
Postępujące zmiany klimatu i brak wypasu zwierząt sprawiają jednak, że las podchodzi dziś wyżej. I to ogromne zagrożenie dla najcenniejszych siedlisk na Śnieżniku. Teraz rozumiem dlaczego, gdy jechałem tam rowerem, granica lasu wydała mi się tak nieostra.
Gdy pytam o inne zagrożenia dla tego ekosystemu, Smoczyk wcale nie mówi o wycinkach prowadzonych przez Lasy Państwowe w dolnych partiach lasu, ale o turystyce. Ludzi wchodzących na Śnieżnik jest coraz więcej, zwłaszcza od czasu, gdy wybudowano na jego szczycie wieżę widokową. Była o to afera, której echa wydostały się nawet poza region. Przeciwnicy pomysłu argumentowali, że konstrukcja zaburzy panoramę gór i zwiększy ruch turystyczny w rejonach przyrodniczo cennych i wrażliwych.
Ostatnio Smoczykowi udało się doprowadzić dzięki swoim badaniom do powiększenia terenu rezerwatu, jakim objęta jest ta część Śnieżnika. Zwiększono go o ponad 50 hektarów.
– Być może kolejne rozszerzenie jest tylko kwestią czasu, ale nie chcę zapeszać – dodaje.
Jest to o tyle istotne, że samo powołanie parku narodowego może się okazać dla tego miejsca niedźwiedzią przysługą. Górskie parki mają bowiem to do siebie, że silnie przyciągają turystów.
– Spójrz na Karkonosze, na Tatry, na Pieniny. Wszędzie tam masy ludzi stanowią duże zagrożenie dla przyrody. Ale w obrębie parku można wyznaczać obszary ochrony ścisłej, gdzie turystom nie wolno wchodzić. Takie rezerwaty w kopule szczytowej Śnieżnika mogą być fundamentem przyszłego parku i zabezpieczać to, co najcenniejsze. Jestem całym sercem za tym, by powstał Śnieżnicki Park Narodowy, ale to się musi stać w celu ochrony przyrody, a nie ściągnięcia jeszcze większej liczby turystów.
Zjazd do Międzygórza zajmuje mi pół godziny. Na najszybszych jego fragmentach zjadam przez przypadek kilka much, gubię też na wertepach bidon, który przywozi za mną inny, uczynny rowerzysta.
Wracając do Warszawy postanawiam nadrobić drogi i zajrzeć w jeszcze jedno miejsce. To Góry Kaczawskie. W 1994 roku na łamach „Przeglądu Leśniczego” ukazał się artykuł z propozycją utworzenia tu Jaworskiego Parku Narodowego. Miałby on obejmować to, co dziś nazywa się Krainą Wygasłych Wulkanów – niezwykle ciekawy geologicznie i przyrodniczo rejon między Jaworem i Świerzawą. Są tu najbogatsze w Polsce skupiska jarzębu brekinii, cisu pospolitego i jedna piąta flory polskich storczyków. A rzeźba terenu przyprawia o zawrót głowy – krajobraz jest tu upstrzony porośniętymi lasem hełmami dawnych wulkanów.
Autor tamtego artykułu nazywał się Cezary Pacyniak, już nie żyje. Był wieloletnim pracownikiem Akademii Rolniczej w Poznaniu. W swoim tekście argumentował, że nowy park będzie potrzebny jako rekompensata po likwidacji Karkonoskiego Parku Narodowego. Pacyniak zakładał bowiem, że po tym, co spotkało Sudety na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, tamtejsze lasy już się nie podniosą. Stało się jednak inaczej.
– Mnie to nieustannie cieszy i smuci jednocześnie – mówi mi przez telefon Michał Smoczyk, gdy w czasie mojej podróży przez Krainę Wygasłych Wulkanów zatrzymuję się na skraju kolejnego zrębu. Lasy Państwowe tną tu bowiem na potęgę. – Cieszy, bo co chwila odkrywam tę ogromną siłę przyrody do regeneracji. Wystarczy dać jej spokój i ona zaczyna się odradzać ze zdumiewającą siłą.
– To skąd smutek? – dopytuję.
– Bo tego spokoju ona ma coraz mniej. Pracuję zawodowo już ponad trzydzieści lat. I ostatnio doszedłem do wniosku, że zajmuję się katalogowaniem zanikania siedlisk i gatunków. Upór ludzi w niszczeniu przyrody jest silniejszy niż zdolność jej odradzania się.
Wycieczki:
Reporter i fotograf. Jego reporterski debiut „Miedzianka. Historia znikania” (Czarne 2011) znalazł się w finale Literackiej Nagrody NIke i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Kolejne książki reporterskie („Źle Urodzone. Reportaże o architekturze PRL”, „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, „13 pięter”, „Księga Zachwytów”) traktują o problemach polskiej przestrzeni i architektury. W 2016 roku ukazała się książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” będąca pokłosiem większego projektu dokumentalnego poświęconego byłym miastom wojewódzkim. W 2018 roku ukazał się jego mini debiut prozatorski, książka „Zegarmistrz” wydana w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Filip Springer mieszka i pracuje w Warszawie, współpracuje z Instytutem Reportażu, wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.
Reporter i fotograf. Jego reporterski debiut „Miedzianka. Historia znikania” (Czarne 2011) znalazł się w finale Literackiej Nagrody NIke i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Kolejne książki reporterskie („Źle Urodzone. Reportaże o architekturze PRL”, „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, „13 pięter”, „Księga Zachwytów”) traktują o problemach polskiej przestrzeni i architektury. W 2016 roku ukazała się książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” będąca pokłosiem większego projektu dokumentalnego poświęconego byłym miastom wojewódzkim. W 2018 roku ukazał się jego mini debiut prozatorski, książka „Zegarmistrz” wydana w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Filip Springer mieszka i pracuje w Warszawie, współpracuje z Instytutem Reportażu, wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.
Komentarze