0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot . Grzegorz Skowronek / Agencja Wyborcza.plFot . Grzegorz Skowr...

Od kiedy prezydent Andrzej Duda ogłosił, że wybory do parlamentu odbędą się 15 października, wszystko staje się częścią kampanii wyborczej. Również tekst poświęcony tak abstrakcyjnej sprawie, jak obrzędy religijne. Nie będę udawał, że nie myślę o tych wyborach, pisząc o Kościele katolickim. Moim celem jest zwrócenie uwagi na polityczną wymowę rytualnych gestów religijnych, zwłaszcza tych obecnych w przestrzeni publicznej. Chodzi bowiem o to, by zdać sobie sprawę, że w Polsce AD 2023 katolicyzm dyktuje narrację, zarówno tym, którzy się z nim zgadzają, jak i tym, którzy go odrzucają. Pierwszych traktuje jako sojuszników w krucjacie, a drugich piętnuje jako wrogów świętej sprawy.

Myślę, że to fałszywa perspektywa. Polski katolicyzm przestał być wiarygodnym partnerem w debacie publicznej, dlatego trzeba zrobić wszystko, by osłabić jego wpływy i wskazać, jak bardzo jego obecność jest szkodliwa dla polskiej demokracji.

Druga część eseju Stanisława Obirka, teologa i historyka, o polskich cudach, świętach i objawieniach.

Na zdjęciu: Msza na Jasnej Górze w Częstochowie podczas Pielgrzymki Rodziny Radia Maryja, na ekranie u dołu przeor o. Marian Waligóra, premier Mateusz Morawiecki, Mariusz Błaszczak i Joachim Brudziński. 8 lipca 2018

Kościół, prawica, monolog

Nadszedł czas, by odejść od subtelnych rozważań, które prowadzi od półwiecza Adam Michnik i jego środowisko na temat sposobów wykorzystania potencjału Kościoła w kształtowaniu naszej przyszłości. Nawet dla samego Michnika stało się jasne, że teza o możliwym porozumieniu Kościoła z lewicą sformułowana w książce „Kościół, lewica, dialog” z 1977 roku nieodwołalnie przeszła do historii.

Jej autor w 1993 roku stwierdzał nie bez smutku, że mamy raczej do czynienia z „Kościołem, prawicą i monologiem”, jednak z tej konstatacji nie wyciągnął żadnych wniosków. Mimo triumfalizmu kleru, naczelny „Gazety Wyborczej” nie potrafił jednoznacznie odciąć się od Kościoła. Ciągle głosił i głosi hasła niezbywalności sacrum w kształtowaniu przyszłości Polski. Myślę, że to wyraz naiwności i braku kontaktu z rzeczywistością, która jest całkowicie odmienna od tej z lat 70., 80., a nawet 90. W chwili obecnej mamy do czynienia z pełzającą teokracją, wspomaganą przez bezwzględny populizm polityczny, który nie waha się użyć religii do swoich celów.

Jeśli chcemy uratować demokrację, musimy zrobić wszystko, by ten niebezpieczny sojusz rozerwać.

To zadziwiające, że właśnie Adam Michnik, który tak konsekwentnie broni katolicyzmu nie tylko jako niezbywalnej części polskiej tożsamości, ale jako koniecznego i niczym niezastąpionego fundamentu moralności, od samego początku, czyli od opublikowania „Kościoła, lewicy i dialogu”, jest przez większość kleru i prawicowych publicystów traktowany jako główny wróg. Podobnie zresztą PiS od chwili przejęcia władzy w 2015 roku za głównego adwersarza traktuje właśnie „Gazetę Wyborczą”. Należy z tego wyciągnąć logiczne wnioski i nie udawać, że katolicyzm może w istocie być partnerem w kształtowaniu demokratycznego porządku w Polsce.

Dwa katolicyzmy: juliański i konstantyński

Jednym ze sposobów na rozerwanie sojuszu Kościoła i polityki jest jasne wskazanie na destrukcyjne elementy w katolicyzmie polskim. Adam Michnik w wyżej wspomnianym eseju nawiązuje do książki Bohdana Cywińskiego „Rodowody niepokornych” i sformułowanej tam tezy o istnieniu katolicyzmu juliańskiego, odmiennego od chrześcijaństwa konstantyńskiego. Bogdan Cywiński w kontekście zmian zaproponowanych przez cesarza Juliana Apostatę (rządził tylko dwa lata 361-363 n.e.) pisał o katolicyzmie juliańskim, czyli reagującym na faktyczne czy raczej domniemane poczucie krzywdy.

To, co proponował Julian Apostata, to nie prześladowanie chrześcijaństwa, ale tolerancja i równe prawa dla wszystkich religii i systemów filozoficznych. Cesarz przywrócił składanie ofiar bogom, otwierał pozamykane świątynie i umożliwił powrót z wygnania biskupom uznanym za heretyków. Owszem, zabraniał chrześcijanom uczyć w szkołach retorycznych, ale tylko dlatego, że byli wrogo nastawieni do innych religii.

I to właśnie te reformy, które na skutek przedwczesnej śmierci cesarza nie zostały dokończone, wywołały u chrześcijańskich teologów poczucie krzywdy i przeświadczenie o prześladowaniach. Szczególnie odznaczyli się w popularyzacji czarnego obrazu Juliana jego dawni znajomi jak Grzegorz z Nazjanzu czy Jan Chryzostom.

Sam wiele zawdzięczam książce Cywińskiego, opublikowanej po raz pierwszy w 1971 roku. Jednak od tamtego czasu wiele się zmieniło. Dzisiaj mamy w Polsce raczej do czynienia z połączeniem katolicyzmu konstantyńskiego, obsypanego przywilejami politycznymi i juliańskiego z ciągle obecnym poczuciem krzywdy i związanym z nim żądaniem szczególnego prawa moralnego do osądzania innych z perspektywy ofiary. Obie te cechy sprawiają, że katolicyzm w obecnym kształcie jest nie do pogodzenia z regułami demokracji, w której nie ma miejsca na szczególne uprzywilejowanie jednych i marginalizowanie drugich.

Przeczytaj także:

Między wiarą a pragmatyzmem

W tym kontekście pytanie o funkcję obrzędów religijnych jest jak najbardziej zasadne, choć dla wielu może się wydawać wręcz niestosowne. Przecież dla praktykujących i wierzących katolików sprawa jest oczywista. Podobnie dla katolików praktykujących, ale niewierzących (może to właśnie oni stanowią większość!). Ci pierwsi są przekonani, że spełnianie rytuałów jest zewnętrznym wyrazem ich wiary religijnej, a więc konkretną odpowiedzią na wolę Boga i najskuteczniejszym sposobem osiągnięcia zbawienia wiecznego. Dla tych drugich to wyraz pragmatyzmu, wymóg politycznych okoliczności albo po prostu cynizm.

O tym, że oddawanie się praktykom religijnym nie zawsze jest wyrazem wiary, pisze franciszkanin Lech Dobroczyński, zachęcając do odkrycia prawdziwej wiary. Tego rodzaju zachęty podejmowane przez Dobroczyńskiego i innych są godne pochwały, mam jednak nieodparte wrażenie, że są to głosy odosobnione. W zdecydowanej większości księża katoliccy czy ich szefowie – biskupi – nie pytają o wiarę, tylko właśnie o praktyki.

Mniej interesuje ich motywacja praktykujących, ważniejsze, by kasa się zgadzała.

Ile kosztuje „Bóg zapłać”

Przykładem są wygórowane stawki za intencje mszalne (często zresztą łączone w jednej mszy, co sprawia, że „cena” takiej mszy może wzrosnąć do kilku tysięcy złotych). Dotyczy to zwłaszcza mszy połączonej ze ślubem kościelnym lub pogrzebem. Tu stawki bywają niebotyczne.

Skoro już o mszach pogrzebowych mowa to warto wspomnieć o rosnących cenach na cmentarzach katolickich. Dla przykładu w Łodzi wzrosły one w ostatnim czasie dwukrotnie: „Za miejsce na dwumiejscowy grób murowany dotychczas trzeba było zapłacić od 1739 zł do 2263 zł – w zależności od cmentarza. Od kwietnia na każdym obowiązuje ujednolicona stawka – 4806 zł”.

Zupełnie poza kontrolą są usługi religijne związane z poświęceniem najróżniejszych obiektów użyteczności społecznej. Pisaliśmy o tym z Arturem Nowakiem w książce „Gomora”, w której podtytule nieprzypadkowo oprócz władzy i strachu znalazły się również pieniądze.

Sprawą płacenia za obrzędy i sakramenty interesują się nie tylko krytycy Kościoła katolickiego. Również papież Franciszek wielokrotnie wyrażał swój krytyczny stosunek do tej kwestii, zarzucając księżom nadmierną koncentrację na materialnym wymiarze ich posługi duszpasterskiej. Nie jest wykluczone, że taka postawa Franciszka ma związek z mocno zakorzenioną w zakonie jezuitów tradycją nieodpłatności wszelkich usług religijnych, co zresztą bardzo dobrze pamiętam z czasów, gdy sam byłem jezuitą.

Wielokrotnie spotykałem się z zaskoczeniem ludzi, którzy nie mogli uwierzyć, że ja naprawdę nie chcę żadnych pieniędzy za „usługi religijne”.

A przecież przepisy prawa kanonicznego są w tym względzie wyjątkowo jasne. Wystarczy przywołać odpowiednie kanony, jak kanon 1380, gdzie mowa jest o karach za symonię, czyli właśnie traktowanie sakramentów jak transakcji handlowej, czy kanon 1385, który jednoznacznie zakazuje czerpania zysku z ofiar mszalnych.

Nawiasem mówiąc „Kodeks Prawa Kanonicznego” jest dostępny w polskim przekładzie online i warto do niego sięgać, choćby po to, by z jego zawartością konfrontować poczynania kleru i poznać, jakie ma się prawa, obowiązki, ale też przywileje w świetle tego kościelnego dokumentu.

Faktem jest, że wypowiedzi Franciszka przeciwko pobieraniu opłat za usługi religijne nie padły w Polsce na podatny grunt. Wszystko odbywa się po staremu, a stawki przypominają „paragony grozy” z turystycznych miejscowości.

Religijność potoczna i sakrobiznes

Sprawę funkcjonowania obrzędów religijnych w takich kategoriach opisał etnograf Piotr Kowalski, pisząc o religijności statystycznego Polaka. Nazwał ją religijnością potoczną i zdefiniował w sposób następujący: „Religijność potoczna stanowi reprezentację mentalności człowieka, który poprzestaje na prostych, bezpiecznych rozwiązaniach. Zwłaszcza gdy musi uporać się z problemami konceptualizowania świata, gdy zawodzą dawne wielkie narracje, gdy kryzys dotyka nie tylko wartości, lecz sięga do zasad ich legitymizacji, można uwolnić się od wątpliwości, polegając na automatyzmach, stereotypach i różnego autoramentu rzeczoznawcach”.

Rytualizacja tych zachowań jest właśnie wyrazem potocznej religijności. Dochodzi do tego potrzeba święcenia dosłownie wszystkiego, bo woda święcona gwarantuje pomyślność wszelkich działań, a odpowiednie formułki modlitewne – skuteczność. Naturalnie, nie jest to specyfika polskiego katolicyzmu, jednak to właśnie w Polsce w ostatnich latach obserwujemy prawdziwy „urodzaj” tego rodzaju praktyk. Święci się nie tylko domy, czy mosty, ale także samochody, w tym luksusowe, sklepy, a nawet szamba. Jeśli dodamy do tego rozpowszechnione pielgrzymowanie do popularnych sanktuariów (zwykle połączone z nabywaniem bogatego zestawu gadżetów i dewocjonaliów), będziemy mieli istotny komponent tej potocznej religijności, jaką jest związany z nią ściśle sakrobiznes.

Chcę podkreślić, że potoczna religijność to nie to samo, co głęboko zakorzenione w tradycji ludowej poczucie sakralności świata. Sam wychowałem się w tej tradycji i wspominam ją z wdzięcznością. W pełni podzielam też zdanie Daniela Rycharskiego, który domaga się dla chłopskiej i ludowej religijności szacunku i uznania. Jednak wykorzystywanie naturalnej religijności do celów politycznych lub zwyczajne żerowanie na niej jest moim zdaniem nadużyciem i wyrządza ludziom wierzącym ogromną krzywdę.

W życiu codziennym na udział w rytuałach wpływa presja środowiska i obawa przed tym „co powiedzą sąsiedzi”, jeśli nie ochrzcimy dziecka, nie poślemy je na lekcje religii, pierwszą komunię oraz bierzmowanie. Pod podobną presją znajdują się młodzi ludzie, którzy chcą żyć razem – ślub kościelny wydaje się w ich przypadku wręcz obowiązkowy. Trudno także sobie wyobrazić odejście z tego świata bez katolickiego pochówku.

Ile w tym wszystkim jest autentycznej potrzeby religijnej, nie sposób rozsądzić. Nie można jednak pomijać tych społecznych uwarunkowań. Tak dzieje się dzisiaj nie tylko na polskich wsiach i w małych miasteczkach. Od nacisku środowiskowej kontroli nie są wolne również duże miasta.

Jak do tego doszło? Chciałbym Czytelników i Czytelniczki zaprosić do wyprawy w przeszłość, która pozwoli zrozumieć, jak różne funkcje spełniała i spełnia obrzędowość religijna w chrześcijaństwie. I jak to się stało, że nabrała świeckiego i politycznego znaczenia.

Między integracją a polaryzacją

Zacznijmy od tego, że teolog traktuje sakramenty i obrzędy religijne jako znaki bożej obecności. Istnieje nawet oddzielna dyscyplina teologii – sakramentologia. Dla antropologa kultury wszelkie religijne gesty to ludzkie działania obliczone na wywołanie określonych skutków bądź na podtrzymanie określonych zachowań. W odróżnieniu od teologa antropolog nie uważa, że ich funkcje są odmienne od innych przejawów kultury, jak sport, polityka, zwyczaje żywieniowe czy sposoby ubierania. Nie jest to wszakże jednoznaczne z umniejszaniem ich znaczenia, wprost przeciwnie.

Takie kulturowe podejście umożliwia właściwe rozumienie obrzędów. Co więcej, dopiero w takiej perspektywie można dostrzec faktyczny wymiar tych praktyk, i to nie tylko religijny, ale społeczny, kulturowy, a nawet polityczny, czego teologowie i sami wyznawcy nie zawsze są świadomi. Poza tym ich historyczna zmienność i geograficzna rozmaitość umożliwia wykrycie niezwykłej wprost zdolności chrześcijaństwa do przystosowywania się do zmiennych uwarunkowań. Polski katolicyzm jest tylko jednym z wielu przykładów tej adaptacyjnej cechy chrześcijaństwa.

Nie mogę oczywiście w krótkim eseju dokonać pełnego przeglądu owej różnorodności, jednak mogę wskazać na pewne, moim zdaniem paradygmatyczne, funkcje obrzędów i sakramentów. Ich siła w tworzeniu więzi społecznych i mocnych związków emocjonalnych między ludźmi jest nie do przecenienia. Widzieliśmy to, chociażby w okresie „karnawału Solidarności” na początku lat 80., kiedy udział w religijnej obrzędowości okazał się niezwykle istotny dla budowania wspólnoty społecznego sprzeciwu.

Podobne cechy religijnych zachowań obserwujemy w krajach Ameryki Łacińskiej, gdzie tak zwane wspólnoty podstawowe mają moc tworzenia silnych struktur społecznych, zdolnych przeciwstawić się opresyjnym systemom politycznym. Tak było również w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, do czego jeszcze wrócę.

Jednak te same rytuały mogą się stać siłą polaryzującą, a nawet niszczącą więzi społeczne, co obserwujemy w chwili obecnej na przykład w Polsce, w Izraelu czy w USA, gdzie motywowani religijnie politycy antagonizują całe grupy społeczne, a nawet wprowadzają podziały wewnątrz rodzin. Nie wspominając o krajach muzułmańskich, takich jak Afganistan czy Iran, gdzie religia jest narzędziem wykluczenia i zniewolenia kobiet i przeciwników politycznych.

Kicz kościelny i pląsy polityków u Rydzyka

Jednym z pierwszych badaczy, którzy opisywali niebezpieczną ewolucję polskiego katolicyzmu, był na polskim gruncie socjolog Józef Baniak. Pisał o wypłukiwaniu katolickich rytuałów z religijnej treści. Sam, opisując portret polskiego katolika w 2015 roku, odmawiałem mu chrześcijańskiego, a nawet religijnego charakteru. Jednak w najgorszych przeczuciach nie mogłem przewidzieć dzisiejszego zblatowania większości kleru katolickiego z politykami i publicystami prawicy.

W moim krytycznym osądzie polskiego katolicyzmu nie jestem ani oryginalny, ani odosobniony. Wystarczy wspomnieć celną, aforystyczną wręcz formułę Stanisława Lema, który w 2001 roku stwierdził, że „jesteśmy prowincjonalni ze swoim dekoracyjno-liturgiczno-pruderyjnym katolicyzmem, drugorzędną kulturą, egzotycznymi politykami”.

Zestawienie w jednym zdaniu katolicyzmu z kiepską kulturą i marnymi politykami nie było przypadkowe. Jak się wydaje, po 1989 roku polskie kościoły przestały korzystać z usług wybitnych artystów, takich jak Jerzy Nowosielski. Coraz bardziej ich architektura, jak i wystrój, zaczęły być kojarzone z kiczem. Przykładem gigantyczna świątynia w Licheniu czy świątynia Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie. O marnej jakości pomników Jana Pawła II napisano już wystarczająco i nie ma potrzeby do tego wracać.

To samo można powiedzieć o ostentacyjnej pobożności wielu polityków, którzy nie tracą żadnej okazji, by podkreślić, jak bardzo są związani z Kościołem. Nawet i bez powtarzających się co roku pląsów prominentnych polityków na rocznicowych obchodach rozgłośni wspierającego ich Tadeusza Rydzyka wiemy, że dzisiejszy katolicyzm jest dysfunkcjonalny.

A może z katolicyzmem jest coś nie tak już od dawna?

Triumf chrześcijaństwa? Raczej przypadek

Poznawanie historii obrzędów i sakramentów chrześcijańskich jest zajęciem fascynującym, ale też przerażającym. Z jednej bowiem strony pozwala podziwiać heroiczne zachowania wyznawców Jezusa Chrystusa, którzy w obliczu prześladowań zdobywali się na akty wręcz niezwykłego bohaterstwa i solidarności grupowej. Z drugiej zaś daje wgląd w niszczące mechanizmy kontroli, donosów i równie bezwzględnych prześladowań tych, którzy nie podzielali ortodoksyjnych wersji religii aktualnie popieranej przez władzę polityczną.

Co gorsza, te dwa rodzaje zachowań dotyczyły często tych samych ludzi.

Szczególnie pouczające są najnowsze publikacje poświęcone historii pierwszych wieków chrześcijaństwa. Do takich należą książki brytyjskiego historyka Petera Heathera, który proponuje nowe spojrzenie na sukces chrześcijaństwa w Europie Zachodniej. Jego zdaniem przeświadczenie, że zwycięstwo tej religii było nieuniknione, jest wynikiem jednostronnego spojrzenia na jej przeszłość z perspektywy właśnie zwycięzcy. W książce „Christendom. The Triumph of a Religion, AD 300-1300” opublikowanej w tym roku, Heather proponuje uwzględnienie trzech, dotąd pomijanych wymiarów tej historii.

Po pierwsze, należy mówić o przypadkowości zwycięstwa chrześcijaństwa, które, jak wskazuje historia Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, wcale nie było oczywiste. Gdyby nie przedwczesna śmierć cesarza Juliana Apostaty zaledwie po dwóch latach rządów (361-363), zapewne historia Cesarstwa Rzymskiego i chrześcijaństwa w IV wieku potoczyłaby się inaczej.

Po drugie, należy mocniej niż do tej pory podkreślić zróżnicowanie chrześcijaństwa w różnych epokach i pożegnać się z wizją jego linearnego rozwoju.

Po trzecie wreszcie, Heather stawia pod znakiem zapytania triumfalistyczną narrację historyków chrześcijańskich. Dotyczy to jakoby oczywistej przynależności Europejczyków do tej religii. Jego zdaniem trzeba uważnie analizować powody, dla których wyznawcy chrześcijaństwa deklarowali akces to tej religii.

Autor „Christendom. The Triumph of a Religion, AD 300-1300” proponuje, by nie mówić o chrystianizacji Imperium Rzymskiego, ile raczej o romanizacji chrześcijaństwa, które stało się narzędziem zniszczenia świata pogańskiego (jako pokazała to Catherine Nixey w „Ciemniejącym wieku”).

Heather pokazuje, jak papiestwo dzięki spektakularnym prawniczym fałszerstwom skutecznie utwierdziło swoją dominację polityczną w Europie. Chodzi tu przede wszystkim o tzw. Donatio Constantini, czyli fałszywy dokument z IX wieku, w świetle którego jakoby cesarz Konstantyn I Wielki w IV wieku nadał Kościołowi liczne dobra i przywileje, łącznie z najwyższym autorytetem religijnym w świecie zachodnim.

Sojusz tronu i ołtarza

Podobną narrację w swoich pracach proponuje amerykański historyk Michael Kulikowski, zwłaszcza w „The Tragedy of Empire”, książce poświęconej historii upadku Imperium Rzymskiego. Nie ma tu miejsca dla opatrznościowej roli chrześcijaństwa, natomiast jest wyraziście zarysowane stopniowe upolitycznianie różnych odmian tej religii, wykorzystywanej do wzmacniania władzy cesarskiej.

Integracyjna rola chrześcijaństwa sprowadzała się do przejęcia tych wszystkich obrzędów i sakramentaliów (to religijne rytuały, jak na przykład namaszczenie króla, poświęcanie kościołów itp.), które były wcześniej obecne w religiach pogańskich i włączenie ich w strukturę własnej opowieści religijnej. Dzięki wspomnianej zdolności adaptacyjnej dość szybko udało się wypracować system integracji wspólnoty religijnej i politycznej wokół rytuałów przedstawianych jako odwieczny zamysł Boga.

Jednocześnie pojawiły się równie perswazyjne i obdarzone sankcją religijną rytuały wykluczenia z anatemą włącznie, które swój punkt kulminacyjny osiągnęły na Soborze Trydenckim (1543-1563). Każdy dekret soboru kończyła słynna formuła, że jeśli ktoś nie podziela tej doktryny, „niech będzie wyklęty”. Stąd możliwość uczestniczenia w sakramentach była uwarunkowana całkowitym podporządkowaniem się autorytetowi papieskiemu.

Ten rodzaj teologii, zwany teologią kontrowersyjną, utrzymał się do połowy XX wieku. Jego fatalne dziedzictwo przerwał dopiero Sobór Watykański II. Dopiero w tym kontekście widać, jak bardzo rewolucyjne są postulaty papieża Franciszka, który zdecydowanie odcina się od takiego pojmowania katolicyzmu. Jednocześnie długie trwanie tej wykluczającej teologii tłumaczy tak mocny opór kleru ukształtowanego na trydenckich wzorach.

Przyjdźcie do mnie wszyscy…” z wyjątkiem LGBT

Rozejście się systemu kościelnego z religijnym impulsem Ewangelii jest raczej zasadą niż wyjątkiem. Warto tu przywołać znaną z powieści Fiodora Dostojewskiego „Bracia Karamazow” legendę o Wielkim Inkwizytorze. Mowa jest w niej o inkwizytorze z XVI wiecznej Sewilli, który spotyka Chrystusa. Każe go uwięzić, obawia się bowiem, że Zbawiciel przeszkodzi Kościołowi w realizowaniu swojej misji rządzenia ludźmi.

„Poprawiliśmy Twoje dzieło i oparliśmy je na cudzie, tajemnicy oraz autorytecie. I ludzie ucieszyli się, że ktoś znów zaczął ich prowadzić jak stado i że z ich serc zdjęto wreszcie ten straszny dar, który przyniósł im tyle cierpienia. Czyniliśmy słusznie tak nauczając i tak postępując, czy nie? Czyż nie okazywaliśmy dostatecznej miłości do ludzi uświadamiając im ich słabość, zmniejszając troskliwie gniotący ich ciężar, pozwalając wreszcie słabej ich naturze nawet na grzech, byle tylko za naszym przyzwoleniem? Dlaczego więc przychodzisz teraz nam przeszkadzać?” – mówi Wielki Inkwizytor do Chrystusa. I wygłasza pochwałę posłuszeństwa, potępiając dążenie do wolności.

Tak jak literacki Wielki Inkwizytor, zachowują się niemal wszyscy księża, z jakimi polski katolik ma do czynienia na co dzień. Co więcej, podejmowane od początku pontyfikatu Franciszka próby odejścia od tego prawniczego, nakazowo-zakazującego modelu katolicyzmu, napotykają na twardy opór ze strony biskupów i księży na całym świecie.

Zresztą i sam Franciszek nie jest do końca konsekwentny. Z jednej strony deklaruje, że Kościół powinien być raczej szpitalem polowym, który przyjmuje wszystkich, którzy się do niego zwracają, a konfesjonał nie powinien być salą tortur, a z drugiej nie jest w stanie odrzucić dyskryminacyjnych regulacji instytucji, którą od dziesięciu lat kieruje.

Ten brak spójności w jego przekazie wybrzmiał ze szczególną siłą w czasie Światowych Dni Młodzieży w Lizbonie. Mówił tam Franciszek, że w Kościele jest miejsce dla każdego: „W Kościele jest miejsce dla wszystkich, a jeśli go nie ma, to proszę, musimy zrobić miejsce, także dla tych, którzy popełniają błędy, którzy upadają lub walczą”.

Światowe media z aprobatą przywoływały słowa papieża, który powtarzał, że „Każdy musi wiedzieć, że Bóg jest blisko i że wszystko, czego potrzebuje, to mała odpowiedź z naszej strony, aby wypełnić nasze życie cudami” albo:

„Niech to będą dni, kiedy w pełni zdamy sobie sprawę w naszych sercach, że jesteśmy kochani tacy, jacy jesteśmy”.

Co więcej, w czasie trwającej pięć dni wizyty w Lizbonie (z krótką przerwą na wypad do Fatimy) papież powtarzał, że wszyscy są mile widziani w Kościele katolickim – w pewnym momencie zachęcając młodych ludzi do powtarzania za nim „todos, todos, todos” („wszyscy, wszyscy, wszyscy”). Jednak w drodze powrotnej do Watykanu pojawił się problem, gdy dziennikarze zaczęli zadawać Franciszkowi niewygodne pytania, jak to jest z tym „todos”, skoro Kościół nie udziela sakramentów osobom LGBT i wyklucza możliwość udzielania święceń kapłańskich kobietom. Na tak postawione pytania Franciszek odpowiadał pokrętnie. Twierdził, że chociaż Kościół zajmuje jednoznaczne stanowisko w sprawie święceń kobiet czy małżeństw homoseksualnych, to wcale nie oznacza, że ​​jest on zamknięty dla takich osób.

Przypominało to równie pokrętne tłumaczenie abp. Marka Jędraszewskiego, który również był w Lizbonie i spotkał się z młodymi ludźmi. W odróżnieniu od jego spotkań w Krakowie, tym razem musiał odpowiadać na pytania, które nie zostały z góry przygotowane. Młodzi przypomnieli mu cytat o „tęczowej zarazie”. Otóż Jędraszewski stwierdził, że jego słowa zostały przeinaczone. Ich wymowę tłumaczył następująco: „Proszę zwrócić uwagę, że mówiłem o pewnej ideologii, nikogo nie chciałem obrazić.

Domagałem się, żeby wolność każdego, w tym każdego katolika, była uszanowana”.

Tak więc z zaproszenia Jezusa „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię” (Mt 11,28) pozostało jedynie ćwiczenie retoryczne. Zapraszający w jego imieniu przedstawiciele Kościoła katolickiego utracili wiarygodność.

W Polsce bez zmian

Nawiązując do tytułu klasycznej książki Ericha Marii Remarque’a, można powiedzieć, że pod względem obecności Kościoła katolickiego w przestrzeni publicznej, w Polsce po 1989 roku jest bez zmian. A jeśli już są zmiany, to na gorsze. Kościół zignorował ostrzeżenia samych katolików, takich jak Czesław Miłosz, który pisał o zagrażającej Polsce teokracji, czy publicyści „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”.

Fundamentalizm katolicki nie tylko trzyma się mocno, ale wyraźnie się umacnia.

Zignorowane zostały głosy duchownych krytycznych wobec upolitycznienia katolicyzmu, jak ks. Alfreda Wierzbickiego, który pisze o Konfederacji, że reprezentuje typ katolicyzmu fundamentalistycznego. „Według mnie w PiS-ie jest więcej cyników, a w Konfederacji autentycznych fanatyków. Jeśli oni wygrają w wyborach, to dla Kościoła w Polsce będzie to oznaczało dalszą sekularyzację, co przyniesie katastrofalne skutki dla instytucji, której jestem przecież częścią”.

Podobnie jest z wypowiedziami Ludwika Wiśniewskiego, który twierdzi, że dramat w Polsce „polega na tym, że od lat propaguje się u nas obraz Kościoła, który nie jest Kościołem, i obraz państwa, które nie jest państwem”. Jego zdaniem mamy do czynienia z „pomieszaniem sekciarskiego Kościoła z chorym państwem. Nie dopracowaliśmy się prawidłowej wizji Kościoła i państwa”.

Te i podobne głosy krytyki odnotowują jedynie media liberalne, media kościelne i prawicowe całkowicie je ignorują. Do wyjątków w polskim episkopacie należą takie wypowiedzi, jak abpa Grzegorza Rysia, który proponuje, aby nie oglądać się na polityczną władzę, by szukać poczucia bezpieczeństwa. Jego zdaniem to błąd.

Czy nominacja kardynalska dla arcybiskupa Rysia, który krytykuje zblatowanie wielu biskupów z władzą, coś zmieni w polskim Kościele? Jest to wątpliwe. Decydujący głos w polskim episkopacie mają twardogłowi biskupi, którym przewodzą Jędraszewski i Gądecki. Sytuacja przypomina w dużym stopniu napięcia wewnątrz episkopatu w USA, gdzie ton nadają kulturowi bojownicy pozostający w jawnym konflikcie z papieżem Franciszkiem i demokratycznym prezydentem Joe Bidenem, jak abp Salvatore Cordileone z San Francisco, który odmawiał komunii zwolennikom aborcji, takim jak Nancy Pelosi.

Obrzędy religijne i sakramenty odgrywają dużą rolę w polskiej wojnie kulturowej. Postrzegane są jako wyraz przynależności do wspólnoty narodowej. Jeśli ktoś ośmiela się kwestionować ten stan rzeczy, jest bezpardonowo z tej wspólnoty wykluczany i stygmatyzowany jako zaprzaniec i zdrajca.

Praktyki wykluczenia trwają więc w najlepsze i niewiele wskazuje na możliwość zmiany, jaką postuluje papież Franciszek. Być może wszystko zmienią najbliższe wybory. Ale już w tej chwili można powiedzieć, że galopująca sekularyzacja, zwłaszcza polskiej młodzieży, wskazuje na wyczerpanie się sprawczego potencjału praktyk dewocyjnych, a nawet sakramentów.

Nie jest więc wykluczone, że za kilka lat socjolodzy religii będą mogli odnotować, że Polska, podobnie jak Irlandia, była kiedyś krajem katolickim, w którym dużą rolę odgrywały praktyki religijne. Jednak w drugiej dekadzie XXI wieku straciły one jakiekolwiek znaczenie.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Stanisław Obirek

Teolog, historyk, antropolog kultury, profesor nauk humanistycznych, profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, były jezuita, wyświęcony w 1983 roku. Opuścił stan duchowny w 2005 roku, wcześniej wielokrotnie dyscyplinowany i uciszany za krytyczne wypowiedzi o Kościele, Watykanie. Interesuje się miejscem religii we współczesnej kulturze, dialogiem międzyreligijnym, konsekwencjami Holocaustu i możliwościami przezwyciężenia konfliktów religijnych, cywilizacyjnych i kulturowych.

Komentarze