Na początku wojny Nastia rozważała zamrożenie spermy męża na wypadek jego śmierci. Wiele klinik leczenia niepłodności zaczęło oferować żołnierzom taką usługę bezpłatnie
W sali panuje półmrok, bo okna zakryte są płytami OSB. Mocna lampka oświetla długi stół, przy którym siedzi Iryna. Jest położną, z pomocą linijki powoli rysuje ramkę w zeszycie w kratkę i co chwilę poprawia okulary zawieszone na łańcuszku. Później wypełni ją danymi nowych pacjentów: wzrost, waga, godzina urodzenia.
Przed stołem szereg żeliwnych łóżek obleczonych świeżo wykrochmaloną pościelą. Rozdzielają je parawany, wagi dla niemowląt, koncentrator tlenu. Przed wojną była tu izba przyjęć, dziś to sala porodowa i dyżurka położnych w jednym.
Przenieśli ją tu, bo parter w czasie wojny jest bardziej bezpieczny niż czwarte piętro, gdzie wcześniej rodziły się dzieci. W czwarte Rosjanie trafili pociskiem. Jedna z sal zniknęła razem z podłogą, do tej pory straszą tam ruiny. W drugiej sali, z widokiem na Dniepr, pracownicy szpitala stłoczyli inkubatory. Już się nie przydadzą, bo wybuch spowodował spięcie i uszkodził cały sprzęt.
Odkąd Ukraina wyzwoliła Chersoń w listopadzie 2022 roku, Rosjanie się na nim mszczą. Stoją na drugim brzegu Dniepru, zaledwie kilka kilometrów stąd i ostrzeliwują miasto z artylerii. Chersoń opustoszał. Jedni wyjechali do Rosji, inni uciekli do innych regionów Ukrainy i na Zachód. Z 320 tysięcy mieszkańców zostały dziś 83 tysiące. Większość z tych, co zostali, to ludzie starsi, niepełnosprawni, niemobilni.
Jesienią 2024 roku Rosjanie zaczęli polować na Chersoń uzbrojonymi dronami. Miejscowi mówią na to: „safari po chersońsku”. Operator śledzi widok z drona na małym ekranie i przeczesuje chersońskie ulice w poszukiwaniu skupisk ludzi – kolejek po pomoc humanitarną, marszrutek, samochodów dostawczych z pomocą humanitarną. Powtarza się to, jak szacuje urząd miasta, trzydzieści do pięćdziesięciu razy dziennie. Rosjanie produkują drony sami albo kupują od Chińczyków. Tania broń.
– Kiedy zawiśnie ci nad głową, nie masz już drogi ucieczki – mówi Sasza, chersoński pracownik Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). – Uzbrojony dron może lecieć z prędkością 110 kilometrów na godzinę. Ponoć rosyjscy rekruci tak na nas trenują, zanim wyślą ich na linię frontu w Donbasie.
Sasza regularnie kursuje autem po ulicach Chersonia. PCPM ma w mieście kilka projektów, pomaga jednemu ze szpitali przerobić oddział położniczy na geriatrię.
Jak dowiaduję się w urzędzie miasta,
w Chersoniu w grudniu urodziło się zaledwie 15 dzieci, 256 osób zmarło, a 311 wyjechało.
Szpital, w którym się teraz znajdujemy, jest ostatnim, w którym działa porodówka.
– Zaadaptowaliśmy się do życia w tym piekle, choć może słowo „adaptacja” jest tu nie na miejscu – mówi położna Iryna. – Każdego dnia idę do pracy ze świadomością, że mogę zostać zastrzelona i już mnie nie będzie. Ale dokąd miałabym pojechać? Gdzie pracować?
Ulicami Chersonia niosą się huki wystrzałów, wycie syren i warkot silników, bo wielu kierowców zasuwa przez miasto z nogą głęboko na gazie. W sali porodowej panuje jednak cisza – to odpowiednie warunki do połogu. Dziś zajęte jest tylko jedno łóżko. Leży na nim rumiana blondynka o twarzy dziecka. To Marija ze wsi pod Chersoniem. Ma 22 lata, urodziła wczoraj syna. Dała mu na imię Iwan Iwanowicz, czyli syn Iwana.
Z Iwanem poznała się przez internet. Pisał do wszystkich dziewczyn z jej wsi, sam pochodzi z sąsiedniej, ale wybrał ją. Mariji się spodobał, bo jest dobry, często się uśmiecha i lubi dzieci. Miała siedemnaście lat, kiedy na świecie pojawiła się ich córka, Sofija. I dziewiętnaście, kiedy obwód chersoński zajęli Rosjanie.
– Nie mieliśmy wtedy światła ani wody, zbieraliśmy deszczówkę do prania, mycia naczyń i włosów – wspomina Marija. – Sklepy nie działały, żywiliśmy się własnymi ziemniakami i twarogiem. Mama miała wtedy dwie krowy. Raz pojechała na bazar do Chersonia, sprzedała trochę mleka, przywiozła ojcu papierosy, a dzieciom sok i jogurt. Rosjanie nic nie robili naszym kobietom, ale pobili kilku chłopców.
Kiedy do wsi wróciła Ukraina, Rosjanie zaczęli ją intensywnie ostrzeliwać, a Marija, Iwan i Sofija uciekli do Odesy. Ona znalazła pracę jako sprzątaczka w ośrodku dla uchodźców, on – jako asystent w delfinarium. Jednak kiedy w grudniu 2023 roku do Iwana przyszło wezwanie do wojska, stawił się na komisję. – Co ja mogłam mu powiedzieć? Chciał, to poszedł. Mogę być z niego dumna, że nie ukrył się jak inni.
Iwan trafił na pierwszą linię frontu, a Marija wróciła z Sofiją do mamy i siedemnastoletniego brata pod Chersoń. Ojca też już zabrali. Pracy we wsi nie ma, zresztą Marija skończyła tylko jedenaście klas, a przedszkola nie działają. Wyjść z dzieckiem na spacer nie sposób – tyle, co do szwagierki, z górnej ulicy na dolną i z powrotem. Kontakty z sąsiadami się pourywały. – Życie zamknęło się w kręgu rodzinnym, a ja zaczęłam je doceniać.
Pocisk raz trafił im w ścianę domu, nikomu nic się nie stało, tylko szabrownicy ich okradli. Córce o wojnie opowiada jak najmniej
– że atakują nas źli wujkowie, a tata jest w pracy i zarabia na jej cukierki i lalki.
Ale pięcioletnia Sofija i tak wszystko rozumie. Nawet zagrożenia rozróżnia na słuch. Powiedziała ostatnio: „Mamo, słyszysz? To dron leci”. W takich momentach Marija owija się kołdrą i zakrywa swoim ciałem córkę. – To instynkt. Bo jak tak o tym pomyślę, to nie wiem, czy to ma sens, by Sofija przeżyła, a ja nie.
Nie chciała drugiego dziecka, ale Iwan ją o to poprosił. Marija ma z nim kontakt, kiedy chłopak nie jest na linii frontu. Tamtym razem zadzwonił do niej po dziesięciu dniach milczenia i powiedział, że chciałby mieć syna. – Nie mogłam mu odmówić. Gdyby nasze prababki nie rodziły, to w ogóle by nas nie było.
Ukraina wymiera. W 2024 roku urodziło się w niej niewiele ponad 176 000 dzieci – około 100 000 mniej niż w ostatnim przedwojennym roku – a współczynnik zgonów stał się najwyższym na świecie. Na jedno dziecko przypadają trzy zgony. Szczególnie dotkliwie odczuwa to ukraińska prowincja. We wsi Mariji nie ma już młodych mężczyzn.
Marija ostatni raz widziała Iwana dziewięć miesięcy temu. Mieli czternaście dni, by spłodzić dziecko. O wojnie nie rozmawiali, żyli, jakby nigdy nic
– uprawiali seks, wygłupiali się z Sofiją, oglądali kreskówki, rysowali.
Czas na przepustce szybko mija.
Udało się. W czasie ciąży dwa razy trafiła na ostrzał, udało jej się schować. Poza tym wszystko było w porządku. Nie myślała za bardzo o przyszłości. Przed wyjazdem do szpitala umyła wszystkie okna, poprała i poprasowała ubranka, włożyła je do komody. Sprzątanie pomaga jej radzić sobie ze stresem. – Wierzę, że to wszystko wkrótce się skończy. Nic więcej ode mnie nie zależy.
Tetianę poznaję w przychodni dziecięcej w Charkowie. Ma pięćdziesiąt kilka lat, jest pediatrką i zaraz zaczyna dyżur w swoim gabinecie. Przyjmuje pacjentów, jak i przed wojną, jedyne, co się zmieniło, to że jest ich mniej, a korytarz przychodni wzbogacił się o kącik zabaw z zagranicznej pomocy. I jeszcze ona się zmieniła – jako lekarka. – Nie zwracam już uwagi na to, jak ludzie się wyrażają, jak są ubrani – przyznaje Tetiana. – Dla każdego jestem miła i uważna. Ludzie, którzy zostali w Charkowie, zasługują na szacunek.
Po trzech latach wojny mali pacjenci Tetiany cierpią na chroniczny stres, zaburzenia snu, zaburzenia jedzenia. – Ale dorośli pragną żyć i dawać nowe życie. Niedawno przyszła do mnie matka z niemowlakiem. Jej mąż służy, rodziny nie ma, jest z dzieckiem sama. Zapytałam ją, jak sobie z tym radzi, przecież tak się nie da nigdy nie móc odpocząć. A ona na to: „Jaki odpoczynek? To i tak jest niemożliwe w wojennych warunkach”.
Tetiana pokazuje mi w zeszycie spis swoich pacjentów. W 2022 roku przybyła jej ich garstka, ale od 2023 roku ilość wpisów rośnie. – Uchodźcy wracali do miasta. Poza tym zrozumieliśmy, że wojna szybko się nie skończy.
Nie ma co odkładać życia na potem.
Drugiego nie będziemy mieli, a i pierwsze stoi pod znakiem zapytania.
Od początku wojny do 22 stycznia 2025 roku w Charkowie urodziło się 7344 dzieci – mniej niż przed wojną średnio rodziło się w rok. O ich narodzinach jest głośno – ku pokrzepieniu serc. Charkowska Rada Miejska co tydzień publikuje statystyki, ile dzieci urodziło się w mieście w ostatnich dniach. Statystyki krążą potem w lokalnych mediach i na kanałach telegramu opatrzone zdjęciami nowo narodzonych. Dowodzą, że „Charków żyje i działa”. Tak głoszą plakaty na ulicach.
Wojenna propaganda nie zachęca jednak kobiet do rodzenia w tak trudnych warunkach. Państwo nie oferuje nowych zachęt, jeśli nie liczyć świadczenia na wyprawkę noworodka w wysokości ok. 730 złotych (od stycznia 2024 można otrzymać je w gotówce, wcześniej tylko w formie rzeczowej). I raczej się to nie zmieni – bo choć do Rady Najwyższej wpływają podobne projekty, cały cywilny budżet Ukrainy zależny jest od zachodniej pomocy. W debacie publicznej nie pojawiają się przy tym znaczące głosy, które nawoływałyby do zakazania legalnej w Ukrainie aborcji.
Wojenny Charków dorobił się przydomka „miasto z żelbetonu” lub – krócej – „żelbeton”. Hasło to kojarzy się z jego monumentalną architekturą, a także przemysłem i biznesem, ale i stereotypem charkowian jako ludzi twardych. Nie jest to jak Chersoń miasto wymarłe, chociaż również nie żyje się tutaj bezpiecznie. Nie sięga tu artyleria, dolatują za to KAB-y – bomby szybujące, które ważą do półtorej tony i potrafią rozłupać w ziemi krater o szerokości kilkunastu metrów. Wybuchy często słychać przed syrenami, bo Rosja jest tak blisko, że trudno je włączyć z wyprzedzeniem. Mimo to z przedwojennych 1,7 miliona mieszkańców wciąż mieszka tu aż 1,2 miliona, tak głoszą oficjalne dane.
Odwiedzam Charków co kilka miesięcy. Długo imponowała mi ta jego wytrwałość, jednak tym razem mam wrażenie, że przekuwa się ona w otępienie. „Kiedy leci kolejna rakieta, nie chce nam się nawet wstać z kanapy” – słyszę od mieszkanki Charkowa.
Na ulicach pustki, a ich pierzeje przecinają coraz to nowe ruiny. Płyty OSB, którymi zatyka się wybite falą uderzeniową okna, wpisały się trwale w krajobraz miasta. Jest ponuro – i to nawet w kategorii „betonowa postkomunistyczna metropolia zimą”. Propagandowe billboardy coraz rozpaczliwiej próbują przyciągnąć uwagę mieszkańców. „Kocham Trzecią Szturmową [Brygadę]” – głosi plakat zachęcający do wstąpienia do armii. Mężczyzna w wojskowych spodniach wiezie na motocyklu dziewczynę, która oplata go w pasie nogami.
Z Nastią spotykam się w parku Szewczenki. Wysyła nianię z wózkiem na spacer, a mnie zaprasza do restauracji. Przypomina mi wizerunki kobiety-Ukrainy z wojennych memów – ma pochmurny wzrok, dumną minę, a przy tym świeżo zrobione blond włosy i bladoróżowe paznokcie. Ubrała dziś bluzę dresową, którą zdobi cekinowy napis „i love Ukraine”. To jej cywilny styl, bo w pracy nosi mundur wojskowy.
– Kobieta musi dbać o siebie, szczególnie w czasie wojny – mówi Nastia. – Drobne rytuały, jak wizyta u kosmetyczki, łączą mnie z moim utraconym życiem.
Nastia urodziła dwa tygodnie temu. Wróciła do pracy już w dzień porodu, bo jest oficerką w dziale komunikacji, a jej pracodawca, czyli wróg, nie daje urlopu macierzyńskiego.
Poza tym jej brygada to dla niej rodzina, a rodziny się nie zostawia. Z dzieckiem pomaga niania, a dom ogarnia sprzątaczka. Na szczęście ją na to stać – w wojsku się dobrze zarabia. Jej mąż też jest żołnierzem.
– Nie zwróciłabym uwagi na mężczyznę, który nie walczy.
Nie znaczy to, że Nastia poszła do wojska dla pieniędzy – przeciwnie, zaczynała od wolontariatu w obronie terytorialnej. Nie poszła tam również dla Ukrainy, zaznacza, lecz dla ukochanego Charkowa.
Mogła sobie na to pozwolić, bo miała oszczędności – zanim się zaczęło, pracowała w rosyjskim showbiznesie. Prowadziła media społecznościowe artystom, a teraz to robi dla swojej ukraińskiej brygady. Rekrutów brakuje, a ona stara się przyciągnąć ich atrakcyjnym kontentem. „Jeśli w dzieciństwie kochałeś petardy, ale dorośli mówili ci, że to niebezpieczne” – zachęca lektor w akompaniamencie gitary elektrycznej i fajerwerków – „dziś możesz wysyłać Rosjanom wybuchowe pozdrowienia”. Zostań pirotechnikiem – głosi podpis pod filmikiem.
Na początku wojny Nastia jeszcze z poprzednim mężem, również wojskowym, rozważała zamrożenie spermy na wypadek jego śmierci. Po wybuchu pełnoskalowej wojny wiele klinik leczenia niepłodności zaczęło oferować żołnierzom taką usługę bezpłatnie. Ponadto w listopadzie 2023 roku Rada Najwyższa przyjęła ustawę, która miała zapewnić żołnierzom bezpłatne przechowywanie nasienia do trzech lat po śmierci. Nie weszła ona jednak w życie – w budżecie nie znalazły się na to środki.
Nie wiadomo, ilu żołnierzy zdecydowało się na takie „ubezpieczenie”, ani ile ukraińskich dzieci przyszło na świat w ten sposób. Pracownicy klinik leczenia niepłodności szacują w rozmowach z mediami, że ilość pozyskiwanego biomateriału wzrosła w stosunku do czasów przedwojennych kilkukrotnie. Ale dziś Nastia, gdy sama ma dziecko, i wie, jak ważne jest dla matki wsparcie, uważa pośmiertne zapłodnienie za zły pomysł. – Sztuczne zapłodnienie to piękna sprawa, na przykład dla Ałły Pugaczowej, która jako sześćdziesięciolatka nie mogła naturalnie urodzić dziecka. Ale jej dzieci mają ojca. Kobiety nie powinny skazywać się na samotne macierzyństwo.
Kiedy Nastia rozstała się z byłym, miała trzydzieści cztery lata. Myślała, że Rosja odebrała jej możliwość posiadania dzieci, a i miłość nie jest już dla niej. – Współdzieliłam wtedy dom z żołnierzami nieopodal linii frontu – wspomina Nastia. – A przecież nie każdy facet będzie tolerował kobietę, która mieszka z innymi mężczyznami.
W listopadzie 2023 roku poznała Andrija. Zagraniczni dziennikarze, którym pomagała, szukali do materiału młodego żołnierza, więc znalazła im dwudziestotrzyletniego chłopaka. Wpadł jej w oko. – Na wojnie nie ma czasu na flirt. Po kilku dniach staliśmy się parą. A po trzech miesiącach zaszłam w ciążę. To nie był plan, tak wyszło, ale całkiem mnie to ucieszyło. Andrij też się cieszył. Jest młody, ale był już dziewięć razy ranny. Śmialiśmy się, że dziecko to plus jeden człowiek w naszej brygadzie.
Kiedy Nastia zaczęła rodzić, w powietrzu fruwały rosyjskie bomby. Ogłoszono alarm powietrzny, przez który jej ginekolożka spóźniła się do szpitala, a pacjentki z jej sali zeszły do schronu. Nastia została na sali i śmiała się z tych cywilnych trosk. – Rąbnęło w stację metra nieopodal. Ale mnie zdecydowanie bardziej przerażały porodowe skurcze.
Damir urodził się w dzień wyboru Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. – Mówią, że w czasie wojny rodzi się więcej chłopców – zauważa Nastia. Początkowo chciała go nazwać Tamerlan, po bezlitosnym mongolskim władcy. – Mój syn jest poważny, ciągle marszczy brwi, widać, że ma charakter. Mama odradziła mi ten pomysł, powiedziała, że „Tamerlan był jak Hitler”. Stanęło na Damirze: to ten, który niesie pokój.
Nastia nie umie sobie wyobrazić przyszłości. Przyszłość jest dla niej tak samo abstrakcyjna jak przeszłość, czyli życie przed wojną. Nie dopuszcza do siebie myśli, że Damir mógłby stracić któregoś z rodziców. Uważa, że wojnę należy zakończyć jak najszybciej, niezależnie od strat terytorialnych. Żołnierze nie mają już sił.
– Nie przepadam za Trumpem, bo wyznaje te same wartości co Putin – przyznaje Nastia. – Ale jeśli uda mu się doprowadzić do zawieszenia broni, będę mu klaskać. Pytanie tylko, co to właściwie zmieni w Charkowie. Chciałabym, żeby mój syn nie musiał go już bronić. Ale Rosja zawsze będzie zaledwie czterdzieści kilometrów stąd.
Maryna z Kijowa ma dwadzieścia osiem lat, trójkę dzieci. Kiedy rozlega się alarm, działa jak automat. Wyciąga dzieci z łóżek, bo często dzieje się to nocą i kładzie je na kolorowych karimatach w korytarzu. Oddziela w ten sposób dzieci od potencjalnej fali uderzeniowej dwiema ścianami. Zwykle protestuje tylko roczny Damianczik, starsze dzieci rozumieją, że tak trzeba. Gdy była z nimi ostatnio na wakacjach na Majorce, a w hotelu uruchomiła się syrena przeciwpożarowa, dzieciaki błyskawicznie spakowały swoje najważniejsze zabawki do plecaka. Byli jedynym pokojem, który opuścił budynek bez paniki.
Gorzej, jeśli syrena zepsuje dzieciom plany. Ostatnio zawyła, gdy szli do kina na Transformersów. Zamiast na film poszli do schronu. Kino i tak nie działa podczas alarmu. – Dzieci czują się w takich sytuacjach urażone, a ja zestresowana, więc bywa nieprzyjemnie.
Z Maryną spotykam się w jednej z tętniących życiem kijowskich kawiarni. Z perspektywy miast przyfrontowych życie toczy się tutaj prawie normalnie. Rosja regularnie maltretuje stolicę zmasowanymi atakami, jednak system obrony powietrznej Kijowa dosyć sprawnie je odpiera. Rakiety nadlatują z daleka, więc gdy wyją syreny, jest jeszcze sporo czasu, by zejść do schronu. Kijowskie kina i kawiarnie pełne są ludzi, a wiele szkół i przedszkoli działa stacjonarnie.
Z perspektywy Charkowa macierzyństwo w stolicy może wydawać się łatwe. Z perspektywy Kijowa – łatwe wydaje się we Lwowie. Jednak nigdzie tu nie można poczuć się zupełnie bezpiecznie.
– Macierzyństwo w Ukrainie to ciągły niepokój – mówi Maryna. – Jesteśmy zmęczone ciągłym ciężarem odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Co lepiej zrobić, gdy leci rakieta: obudzić przeziębione dziecko i zaprowadzić do wilgotnej piwnicy, czy zostać w domu?
Maryna mówi w liczbie mnogiej, bo pracuje z matkami w całej Ukrainie. Jest współzałożycielką organizacji pozarządowej Lada, która wspiera kobiety w ciąży i po porodzie. Przed wojną pomagała matkom wrócić na rynek pracy, czy walczyć z depresją poporodową. – Wojna cofnęła nas w przeszłość: uczymy kobiety, jak rodzić bez wody, prądu czy pomocy lekarza.
Lada udziela też pomocy psychologicznej. Ukraińskie matki zmagają się dziś też z PTSD (zespołem stresu pourazowego), traumą świadka, słyszą fantomowe syreny. – Trudno nam rozróżnić, kiedy jesteśmy zaniepokojone, bo jest ku temu powód, a kiedy nasz lęk staje się chroniczny. To wszystko wpływa też na nasze zdrowie fizyczne. Nasze klientki masowo cierpią na stany przedcukrzycowe.
Ulice ukraińskich miast pełne są plakatów zachęcających do dbania o zdrowie psychiczne.
„Czy śmiałbyś się z przyjaciela, który zwrócił się o pomoc do psychologa? Bądź przyjacielem. Dla siebie też”.
„Słyszysz syreny, kiedy ich nie ma?”.
„Straszne myśli nie dają spać?”.
To kampania społeczna pierwszej damy Ołeny Zełenskiej pod hasłem „Jak się masz?”. Kod QR na plakatach odsyła na stronę z materiałami samopomocowymi typu: „Chcesz krzyczeć i wszystko rozwalać? Spróbuj tego ćwiczenia”.
W charkowskich supermarketach dyżurują psychologowie.
Według danych Światowej Organizacji Zdrowia problemów ze zdrowiem psychicznym doświadcza co trzeci mieszkaniec Ukrainy.
Pytam Maryny, dlaczego ukraińskie kobiety mimo wszystko decydują się na dzieci. – Śmierć wydaje nam się bliższa niż przed 2022 rokiem. Wartości materialne tracą na znaczeniu, zyskują relacje z najbliższymi. Ludzie szybciej się rozwodzą, szybciej wchodzą w związki, szybciej decydują się na dziecko, bo jutra może nie być. To racjonalny czynnik, a jest jeszcze nieracjonalny. Kiedy rodzisz dziecko, przekonujesz sama siebie, że przyszłość jest możliwa, nawet jeśli nie umiesz sobie jej wyobrazić. Albo pomagasz sobie ignorować wojnę.
Na jednym z charkowskich osiedli słyszę też o zjawisku „blackoutowych dzieci”. Blackoutowych, to znaczy powitych podczas pierwszej wojennej zimy, gdy wyłączenia prądu z powodu rosyjskich ataków na infrastrukturę energetyczną były wyjątkowo dotkliwe. – W domach było ciemno i zimno – wspomina mama półtorarocznej Stefanii. – Zastanawialiśmy się, ile nam jeszcze zostało i czy to już ostatnia zima w naszym życiu. Poza tym nie było co robić. Efekt jest taki, że w moim bloku jest kilkoro dzieci w wieku Stefanii.
Jest jeszcze jeden czynnik, który wpływa na decyzje ukraińskich kobiet o poszerzeniu rodziny. Trzecie dziecko zwalnia ojca z obowiązku mobilizacji. Oficjalnych statystyk na ten temat brak, ale lekarze, z którymi rozmawiam, przyznają, że trzecich i czwartych dzieci rodzi się więcej. To kontrowersyjny temat. Z jednej strony każde dziecko ma dla wyludniającej się Ukrainy wagę złota. Z drugiej, trudno dziwić się kobietom, że chcą ocalić życie swoich mężów. Z trzeciej – dla tych, którzy służą w przetrzebionej armii ostatkiem sił oraz ich rodzin, unikanie mobilizacji to niesprawiedliwość.
Jednak Maryna, decydując się na swoje trzecie dziecko w czasie wojny, nie przeżywała tego rodzaju dylematów. Jej mąż jest ministrem, więc i tak raczej nie zostanie powołany do wojska. Z jednej strony to logiczne – ukraińskie państwo działa i ktoś musi nim zarządzać, z drugiej – liczne skandale korupcyjne w armii wzmacniają w ukraińskim społeczeństwie poczucie niesprawiedliwości. – Ludzie widzą, jak wojna zamienia się w wojnę biednych – powie mi później dziennikarka „Dzerkała Tyżnia” Inna Wiediernikowa. – Wiedzą, że na froncie nie walczą dzieci i krewni władzy. Te podziały wykorzystuje i wzmacnia rosyjska propaganda.
– Długo byliśmy zjednoczeni, ale po trzech latach wojny stajemy się spolaryzowanym społeczeństwem. – przyznaje Maryna. – Ludzie doświadczają wojny w różny sposób i mają inne wyobrażenie na temat tego, jak powinna się ona zakończyć. Kiedy to się wreszcie stanie, będziemy musieli ciężko pracować, by odbudować mosty między sobą.
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej i migracji. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej i migracji. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art
Komentarze