0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Spectators wait for the start of a performance at the underground of the Mykolaiv Drama Theatre in Mykolaiv on August 25, 2022. - It's an opening night like no other at the theatre in the southern Ukraine town of Mikolayiv, with the audience ushered down into an underground shelter on August 25 for the first performance since the start of the war. The tiny underground stage and the minimalist set provides "a form of 'art therapy' for the people who have stayed in Mykolayev and need something other than the grinding fear of war. (Photo by Dimitar DILKOFF / AFP)Spectators wait for ...

Na zdjęciu: Widzowie czekają na rozpoczęcie spektaklu na Scenie w Ukryciu Akademickiego Artystycznego Teatru Dramatycznego w Mikołajowie. 25 sierpnia 2022 roku odbyła się tam pierwsza premiera od wybuchu wojny.

„Witamy na scenie w ukryciu. Znajdują się państwo w bezpiecznym miejscu” – obwieszcza kobiecy głos, gdy na widowni gaśnie światło. „W razie wystąpienia nadzwyczajnej sytuacji prosimy o zachowanie spokoju i stosowanie się do wskazówek pracowników teatru. Prosimy również o wyłączenie telefonów komórkowych. Kiedy jesteśmy razem, zwycięstwo jest coraz bliżej. Życzymy przyjemnego odbioru”.

W podziemiach Akademickiego Artystycznego Teatru Dramatycznego w Mikołajowie rozpoczyna się spektakl pt. „Zabijamy go”.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Przeczytaj także:

Przedstawienie w kotłowni

Oświetlenie sceny zapewnia generator, bo w dzielnicy nie ma obecnie prądu. Na widownię składa się kilkadziesiąt krzeseł upchniętych w dawnej kotłowni, której chropowate ściany zdobią wizerunki starożytnych maratończyków. Na dzisiejsze przedstawienie przyszły głównie pary – trochę starych, większość młodych.

Obok mnie siedzi blondynka w białym golfie. Jedną ręką poprawia staranną fryzurę, drugą szturcha swojego chłopaka, który wciągnął się w grę na komórce. Zamiast wyczekiwać entrée aktorki, przemierza podziemne korytarze w pogoni za złotymi monetami.

Chłopak wciągnie się w spektakl dopiero, gdy z głośników uderzą riffy z piosenki Nirvany. Główna bohaterka jest wściekła, bo nie potrafi pogodzić się z porzuceniem przez ukochanego. Wciąż go kocha, ale zdecydowanie bardziej nienawidzi i zrobi wszystko, żeby się na nim zemścić.

Nie mogę odpędzić od siebie skojarzenia z Rosją, która eksterminuje kolejne ukraińskie wsie i miasta za to, że nie przywitały jej kwiatami. Ale to naciągana interpretacja. Partner bohaterki ma swoje za uszami, a spektakl grany był jeszcze przed wojną, tylko że w języku rosyjskim. Dziś wszystkie przedstawienia są po ukraińsku, a przymiotnik „rosyjski” zniknął z nazwy teatru.

Akademicki Artystyczny Teatr Dramatyczny w Mikołajowie. Scena z przedstawienia „Zabijamy go”.

Teatr, który leczy

– Wielu moich znajomych przychodzi do teatru właśnie dla tego ukraińskiego, żeby obcować z językiem, który daje dziś siłę, a dla wielu z nas nie był ojczystym – mówi mi po spektaklu blondynka w białym golfie, która okazuje się studentką zarządzania o imieniu Ilona. Opowiada o rakiecie, która 22 września rąbnęła w podwórko teatru. Kolejnego dnia aktorzy z pomocą wolontariuszy posprzątali gruz, a wieczorem zagrali spektakl.

– Za każdym razem, gdy tu przychodzę, gdy patrzę na ich pracę, przypominam sobie, że nie wolno załamywać rąk, że trzeba iść dalej swoją drogą

– podsumowuje Ilona stanowczym głosem. Jej smutnooki chłopiec bez przekonania kiwa głową. Nie bardzo chce rozmawiać. Być może dlatego, że to jego, a nie Ilony droga może się skończyć w zimnym okopie.

– Teatr leczy ludzkie dusze, przygotowuje człowieka nie tylko na wesołe, ale i tragiczne emocje – tłumaczy Artem Swystun, dyrektor teatru. Dlatego z aktorami stara się dotrzeć ze spektaklami do szpitali, domów starców, ośrodków dla uchodźców, a także jednostek wojskowych, w których szkoli się chłopców przed wysłaniem na front.

Swystun wierzy, że teatr pomaga ludziom w komunikacji. – Na dzisiejszy spektakl zawsze przychodzi dużo par. Nazwałbym go feministyczną tragikomedią. Kobiety zaciągają swoich mężczyzn do teatru i mówią: „patrz, to o nas”. Staramy się na scenie pokazać to, czego ludzie nie potrafią sobie powiedzieć.

Życie jak przed wojną

Do niedawna repertuar sceny w ukryciu rozprzestrzeniał się wyłącznie pocztą pantoflową, głównie na Telegramie. Odkąd Mikołajów przestał być miastem frontowym – czyli od połowy listopada – ostrzałów jest zdecydowanie mniej, a teatralne afisze wyszły z podziemia. Od pierwszego grudnia, gdy zniesiono zakaz sprzedaży alkoholu, wznowił działalność przystrojony już na święta bufet. W menu kawa, herbata, koniak, szampan i znane w całym mieście kanapeczki z kawiorem.

Choć spektakl kończy się za dwadzieścia szósta, żaden z widzów nie daje się skusić na przekąski. Wszyscy spieszą do domu.

– Zaraz powinni włączyć nam prąd, musimy wracać. Podładować sprzęty, zagotować wodę w termosie, wstawić pranie – tłumaczy pięćdziesięcioparoletni Iwan, trzymając za rękę swoją żonę. Przed wojną rzadko bywali w teatrze. Nie było czasu i zawsze były jakieś ważniejsze wydatki. Teraz pieniędzy nie ma prawie wcale. Ale – jak twierdzi Iwan – wojna zmienia priorytety. – Na teatr sobie nie żałujemy, chodzimy dwa razy w miesiącu.

Człowiek może się wyobrazić, że istnieje życie jak przed wojną. Chociaż ono już nigdy do nas nie wróci.

Przeczytaj także:

Podwórko teatru, w które trafiła rakieta. Mikołajów, fot. Kaja Puto

Ludzie, po co wracacie?

O osiemnastej w Mikołajowie jest zupełnie ciemno. Przynajmniej w okolicach teatru, bo światło dawkowane jest miastu w kratkę. Nie świecą się lampy uliczne, ani okna. Ciemne są skrzyżowania. Samochody wloką się ulicami dość niepewnie; stłuczki i wypadki z udziałem pieszych stały się codziennością. Lokalne media pouczają mieszkańców: jeśli nosisz ciemne ubranie, kierowca zobaczy cię z dwudziestu metrów. Jeśli jasne – z pięćdziesięciu. Bezpieczne na dużym skrzyżowaniu sto dwadzieścia metrów zapewnią dopiero odblaskowe naklejki. Ale jednocześnie zachęcają do spacerów.

„Nawet jeśli nie ma światła, nawet jeśli pogoda jest kiepska, potrzebujemy świeżego powietrza”

– tłumaczy portalowi Suspilne mikołajowska psycholożka Tetiana Iwanowna.

Chodniki spowija gęsta mgła, z której gdzieniegdzie wybija się światło latarek w dłoniach przechodniów. Wracając z teatru czuję się jak na środku morza. I nic dziwnego, w końcu Mikołajów to miasto marynarzy. Z bajania wyrywa mnie smętne ujadanie i kolorowa, ledowa obroża: kudłaty piesek próbuje wdrapać się na mój płaszcz. Jego właściciel zaraz mnie przeprasza i tłumaczy, że „Miszka przez wojnę stał się przytulaskiem i chce wskakiwać na ręce wszystkim dziewczynom”.

Kiedy pytam go, czy ciężko wyprowadzać na spacer psa w ciemności, odpowiada ze śmiechem, że „choćby i bez światła, ale najważniejsze, że bez Rosji”. Mężczyzna cieszy się, że na ulicach pojawił się wreszcie jakiś ruch. Ruchem nazywa to, co ja nazwałabym świeceniem pustkami.

Przez pierwsze osiem miesięcy wojny Mikołajów ostrzeliwany był przez sześć dni w tygodniu. Życie straciło 155 cywilów, a prawie 700 osób zostało ciężko rannych. Dopóki linia frontu była blisko, Rosjanie dręczyli miasto nie tylko rakietami i dronami, ale i bombami kasetowymi. To te, co eksplodują w powietrzu, rozrzucając dookoła setki perfidnych odłamków. W drugim miesiącu wojny Rosjanie ostrzelali rurę łączącą Mikołajów z Dnieprem. Z kranów znikła woda. Z niemal 500 tys. mieszkańców w mieście pozostała zaledwie połowa.

Ochotnicy rebelianci

Po wyzwoleniu Chersonia przez ukraińską armię Rosjanie cofnęli się na lewy brzeg Dniepru, około osiemdziesiąt kilometrów na wschód od Mikołajowa. Od tamtej pory ostrzałów jest już zdecydowanie mniej. Ubiegłej nocy rakieta S-300 uderzyła w zajezdnię autobusów. Ale ludzie giną coraz rzadziej. Podobnie jak w całej Ukrainie, ofiarą ostrzałów pada infrastruktura krytyczna. Wszystko to, co zapewnia wodę, prąd, ogrzewanie, komunikację czy transport.

– Ludzie, którzy uciekli przed wojną, zaczęli wracać do domu – opowiada Chrystyna, wolontariuszka inicjatywy Rebel Volunteers. – Nie mają doświadczenia z nalotami rakietowymi, z życiem bez ogrzewania, bez światła. Nie wiedzą, jak prowadzić auto w ciemności, nie mają generatorów, palników gazowych, ciepłych śpiworów. Nie mogą ich kupić, bo nie mają pieniędzy. Ludzie, po co wracacie? Ale oni chcą do domu.

Chrystyna, trzydziestoletnia brunetka w górskiej kurtce i czapce z żaglowcem, czekała na mnie w magazynie inicjatywy Rebel Volunteers. Spóźniłam się chwilkę, bo droga z teatru, która miała mi zająć dwadzieścia minut, zabrała dwa razy tyle. W zabitej dechami piwnicy mnożą się kartony pełne leków, termosów, odzieży i słodyczy, które wkrótce pojadą na front. Wolontariusze kupują dary ze zbiórek oraz własnych oszczędności.

– Kiedy nasi chłopcy czegoś potrzebują, muszą zwracać się do dowództwa, które siedzi w czołgu kilometr dalej – wyjaśnia Chrystyna. – Ktoś stracił, dajmy na to, kurtkę, a rano wyjeżdża w teren. Może nawet zdąży ją dostać od dowództwa, ale nie w swoim rozmiarze. A my reagujemy szybciej niż biurokracja.

Kamper, który stał się dostawczakiem

Na początku wojny Rebel Volunteers pomagali także cywilom, ale cywilom akurat wszyscy chcą pomagać. – Dzwonią do mnie ludzie z różnych krajów, z organizacji pozarządowych i mówią, że mają dla nas pieniądze – opowiada Chrystyna. – A ja odpowiadam, że potrzebuję power banków dla wojska. I na tym rozmowa się kończy.

Chevroleta, którym Chrystyna z mężem zawozi dary na front, kupili jeszcze w grudniu 2021 roku. Nie byli wówczas wolontariuszami, zarabiali pieniądze w firmie IT. W marcu mieli wybrać się w podróż do Kapadocji, żyć w kamperze, oglądać wschody słońca i polecieć balonem. W tym celu Ihor przerabiał auto na kampera: wymienił podłogę i sufit, założył izolację, przygotował projekt mebli. Ale kiedy wybuchła wojna, wymarzony dom na kółkach stał się dostawczakiem.

Ze wszystkich uciech życia przed wojną Chrystyna najbardziej tęskni właśnie za podróżami.

– Kiedy wyzwolimy Krym, nasz rynek turystyczny rozkwitnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zalegniemy na plaży w śpiworach, bo nauczyliśmy się żyć bez wody i światła.
Zabity deskami klub sportowy, obok zamknięta na głucho siedziba rady miejskiej. Mikołajów, fot. Kaja Puto.

Zmiażdżona dzielnica Okrętowa

Mikołajów to dziś w Ukrainie synonim wojennej makabry. „Miasto-bohater”, które odparło okrążenie przez Rosjan koktajlami Mołotowa, zdekomunizowanymi na „banderowskie smoothie”. Przed wojną kojarzył się z przemysłem stoczniowym, narkomanią i miejscem, które jest prawie, ale jednak nie nad morzem (coś jak nasz Słupsk). Tak przynajmniej twierdzą moi znajomi z Kijowa, którzy w większości tu nigdy nie byli. Nie było po co jechać do Mikołajowa – tuż obok była Odessa, a z drugiej strony Krym.

W powstałej z rozkazu księcia Potiomkina stoczni zbudowano wszystkie radzieckie lotniskowce. Do dziś na jej terenie stoi niedokończony krążownik „Ukraina”, zbudowany według tego samego projektu, co niesławna „Moskwa”. Stocznia już padła, pokonała ją transformacja i liche lata dziewięćdziesiąte. Czarnomorskie Zakłady Stoczniowe ogłosiły ostateczną upadłość w lipcu 2021 roku. Niecały rok później rosyjskie rakiety zmiażdżyły Korabelnyj rajon – dzielnicę Okrętową. Największą sypialnię Mikołajowa, wybudowaną dla stoczniowców w latach siedemdziesiątych na mocy dekretu Prezydium Rady Najwyższej Ukraińskiej SSR.

Żadna inna dzielnica Mikołajowa tyle nie wycierpiała. Pewnego kwietniowego poranka bomba kasetowa zabiła na przystanku autobusowym osiem osób. We wrześniu koło tego przystanku, pośród wyszczerbionych na czarno bloków, stanął żelazno-betonowy schron wymalowany w kolorowe domki. Ufundował go – jak głosi tablica informacyjna – Undersun Spa Hotel z Odessy.

Ale ludzie zdążyli już przywyknąć do syren. Od tamtej pory mało kto z niego skorzystał.

Tęsknimy za budkogradem i McDonald'sem

Centrum Mikołajowa przypomina nieco Odessę. Socrealistycznym budynkom i szerokim alejom towarzyszy czarnomorski sznyt w postaci dwupiętrowych domów dziewiętnastowiecznych kupców i zawsze smacznych owoców na straganach.

Nagromadzenie stawianych na dziko blaszanych kiosków sprawiło, że Mikołajów dorobił się złośliwego przezwiska: „budkograd”. – Tak o nim mówiliśmy, a dzisiaj tęsknimy za kawą na każdym rogu – mówi ubrana w stylu goth nastolatka Julia. Spotykam ją w jednym z dwudziestu czterech punktów poboru wody pitnej. Ma starannie umalowane na czarno ustami. – I jeszcze za McDonald'sem – dodaje po chwili i śmieje się, że trochę wstyd się przyznać.

Julia pokazuje mi na Telegramie zdjęcie maka przy Centralnej, w którym świeci się światło. – Co chwilę ktoś wrzuca taką fotkę. A później się okazuje, że nic z tego, mak na razie nie wraca – skarży się Julia.

Przeczytam potem, że McDonald's nie wróci, dopóki nie naprawią rury z Dniepra, a z mikołajowskich kranów nie przestanie lecieć słona, zanieczyszczona woda z limanu (płytkiej zatoki) rzeki Buh. I że sól uszkodziła w mieście już 250 kilometrów rur kanalizacyjnych.

Boa, jaszczurki i szynszyle

Życie w centrum Mikołajowa toczy się zgodnie z rytmem wschodów i zachodów słońca. Około ósmej rano ulice zaczynają warczeć i pachnieć spalinami z generatorów.

Mieszkańcy żartują, że chłopaki, którzy chcą zrobić wrażenie na dziewczynach, nie potrzebują drogich perfum. Wystarczy, że wysmarują się benzyną.

– I w ogóle dużo żartujemy. Chyba tylko dlatego to wszystko wytrzymaliśmy – mówi Julia. – Dzisiaj czuję się spokojna. I pewna, że wygramy. Wojna to dla mnie przeszłość.

Pytam ją, kiedy się to zmieniło. Julia odpowiada, że 16 listopada, kiedy wybrała się na ponowne otwarcie zoo (od czerwca było czynne tylko w weekendy). Odwiedzać można je tylko do piętnastej, ale zawsze coś. – Mamy aż czterysta gatunków, najwięcej w całej Ukrainie – chwali się Julia.

Na początku wojny zwierząt w Zoo przybyło, bo uciekinierzy z Mikołajowa zostawiali tu swoje jaszczurki, węże boa czy szynszyle. – Chodzimy z przyjaciółkami przynajmniej raz w tygodniu. Przez te wszystkie tygodnie w piwnicy najbardziej tęskniłam za otwartą przestrzenią.

Sprzedają się antyutopie i „1984” Orwella

Mikołajów ożywa za sprawą powracających mieszkańców. Trafiają tu również uchodźcy z obwodu chersońskiego – po miesiącu jest ich już aż dziesięć tysięcy. Okopani na lewym brzegu Dniepru Rosjanie mszczą się na chersońszczyźnie, która ich nie chciała, intensywnymi ostrzałami artyleryjskimi. Przy ulicy Szewczenki w Mikołajowie – gdzie mieści się wiele punktów pomocy humanitarnej – spotykam kierowcę karetki, która całymi dniami kursuje do Chersonia i z powrotem.

– Przewozimy ludzi, którzy nie są w stanie sami dotrzeć na dworzec, przede wszystkim niepełnosprawnych – opowiada kierowca. Zamyka tylne drzwi karetki, które zdobi napis „kupię trupa Putina”. Nie ma czasu na rozmowę, musi ruszać w drogę.

Inny wolontariusz zaangażowany w kursy do Chersonia opowie mi później, że najwięcej czasu schodzi na namawianie ludzi do ewakuacji.

– Dla Chersonia wojna dopiero się zaczęła. Ludzie są w szoku, nadal nie dociera do nich, co im grozi.

Znaczna część Mikołajowa wciąż nie pracuje. Na pierwszy rzut oka trudno zrozumieć, które restauracje czy sklepy są czynne. Wiele szyb w oknach zaklejono taśmą klejącą lub zasłonięto płytami OSB. Na niektórych lokalach wisi kartka: „pracujemy”. Tak trafiam do jednej z niewielu otwartych mikołajowskich księgarni, która ma to szczęście, że mieści się w piwnicy.

– Największy hit sprzedaży to „1984” Georga Orwella i inne znane antyutopie. I oczywiście wszystko co po ukraińsku, naszych i zagranicznych autorów. Musieliśmy zmienić asortyment z rosyjskojęzycznego, szczególnie jeśli chodzi o książki dla dzieci – mówi księgarka, surowa starsza pani z blond trwałą.

Karetka ewakuacyjna z napisem „Kupię trupa Putina". Mikołajów. Fot. Kaja Puto.

Warzywniak, którego nie „wyzwolili” Rosjanie

Zaglądam też do jednej z mikołajowskich budek, szczelnie oklejonej brązową taśmą. Okazuje się, że to warzywniak i że jest świetnie zaopatrzony. Prowadzi go okutana szydełkowanym szalem babuszka, która mówi po rosyjsku z lekkim, nieznanym mi akcentem.

– Klientów prawie nie ma, ale wolę siedzieć tu niż w domu, bo i tak tu więcej życia niż w moim bloku – mówi babcia, która przedstawi się potem jako Irina. Ma to nieszczęście, że mieszka w dzielnicy Okrętowej.

– Rakieta uderzyła dwie klatki ode mnie. Mój blok jest prawie pusty, kto miał gdzie i za co, ten uciekł. Nie mam prądu po szesnaście, osiemnaście godzin dziennie. Nie ma to nic wspólnego z grafikiem odłączeń. A po drugiej stronie ulicy jakoś światło mają – żali się Irina, podejrzewając, że dystrybucja energii jest niesprawiedliwa.

Do warzywniaka wchodzi starszy pan i bierze „na zeszyt” dwie cebule i pestki słonecznika. – Lepiej, żeby człowiek zjadł, niż żeby się zmarnowało – tłumaczy Irina, gdy za klientem zamkną się drzwi.

Irina sprzedaje warzywa, które uprawia rodzina jej męża na wsi położonej na zachód od Mikołajowa. To dosyć zamożni ludzie. Odkąd zaczęła się wojna, sami zaproponowali, żeby na razie o rozliczeniach zapomnieć. Budkę w centralnej części miasta przejęła po sąsiedzie, kiedy piętnaście lat temu zmarł jej mąż. Był wojskowym, służył w Rosji – i tak się poznali, bo sama Irina pochodzi z dalekowschodniej Jakucji. Dzieci nie mieli.

– Rodzina z Rosji namawia mnie, żebym do nich jechała – Irina macha ręką. – A wcześniej dzwonili i obiecywali, żebym się nie martwiła, bo już niedługo nas wyzwolą.

Irina nie ma w warzywniaku generatora, to zbyt droga zabawka. Kiedy gaśnie światło, babusia siada na zapleczu budki przy plastikowej lampce na baterie i rozwiązuje krzyżówki.

– Najgorsze, co można zrobić podczas wojny, to przestać być na czymś skupionym.
;
Na zdjęciu Kaja Puto
Kaja Puto

Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej i migracji. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art

Komentarze