Niewiele o nim wiadomo. W zasadzie tyle, ile sam chciał ujawnić. Ale i tu są niejasności i białe plamy. Niektórzy zarzucają mu kłamstwa na własny temat. Podaje się za specjalistę od lotnictwa, ale to raczej wątpliwe. Mimo to udało mu się zostać główną twarzą "smoleńskiego zamachu". Wymagało to innych kwalifikacji
Dr Wacław Berczyński, przewodniczący podkomisji smoleńskiej, obecnie główny teoretyk zamachu. Właśnie przeżywa najważniejszych pięć minut swego życia. Ale stoper w ręku trzyma szef MON Antoni Macierewicz. I to on zdecyduje, kiedy czas dr Berczyńskiego się skończy. Zwłaszcza po wpadce z "Caracalami".
Tak powiedział Berczyński w grudniu 2015 roku na spotkaniu opłatkowym amerykańskiej Polonii w Filadelfii. Chwilę wcześniej się pochwalił, że będzie szefem Podkomisji do Ponownego Zbadania Katastrofy Smoleńskiej. Jego słowa - odpowiedź na zarzut, że Antoni Macierewicz "jednych ubeków uznaje za swoich, a innych tępi" - wzbudziły konsternację.
Członkiem partii został już w 1968 roku. Magdalenie Rigamonti, która zwróciła uwagę, że był nawet w egzekutywie PZPR, wyjaśniał: "Przez bardzo krótki okres. Po to, żeby rozbijać to od wewnątrz, bo wtedy byłem też szefem 'Solidarności' w moim instytucie".
Jak ujawniło "Wprost", w PRL żył - jak na tamte czasy - dostatnio. Na wakacje jeździł do Turcji, Grecji, Włoch, Libanu, Afganistanu i Indii. Czyli w miejsca, które przeciętny Kowalski, mógł zobaczyć co najwyżej w PRL-owskiej telewizji (od 1971 r. - nawet w kolorze).
W 1981 roku, gdy ostatecznie rozstał się z PZPR, był młodym doktorem zatrudnionym w Katedrze Mechaniki Technicznej Politechniki Łódzkiej. Wymarzył sobie staż w Kanadzie, ale tym razem pozwolenia na wyjazd nie dostał - być może ze względu na swoje zaangażowanie w "Solidarność". Ale ostatecznie wyjechał z rodziną z Polski.
W tym punkcie zaczyna się tajemniczy rozdział biografii Berczyńskiego. Przez Włochy dotarł do Kanady, a potem do Filadelfii w USA.
W Kanadzie - ale wiemy to tylko z jego relacji - miał krótko pracować jako assistant professor na Uniwersytecie Concordia w Montrealu. I - równolegle - w Canadair, nieistniejącej już firmie, produkującej samoloty. Po dwóch latach - jak sam mówi - "kupił mnie Boeing". Miał tam pracować jako konstruktor.
W Filadelfii wspólnie z żoną tworzył coś na kształt "domu otwartego", bądź salonu. Swoim gościom przedstawiał się jako "solidarnościowy" emigrant. "Wacek zawsze kolekcjonował wielkich" - mówił dziennikarce "Wprost" jeden ze znajomych Berczyńskiego. "Zapraszał wybrane osoby na spotkania z odwiedzającymi USA ciekawymi Polakami, a potem w Polsce odwiedzał, kogo się dało. I Wacek mógł się chwalić, że jest na "ty" z Michnikiem czy Gronkiewicz-Waltz".
Według słów Berczyńskiego, Michnik wypiera się, by kiedykolwiek u niego gościł. "Piliśmy razem wódkę, a on się teraz nie przyznaje, że mnie zna. Był u mnie w domu, był gościem".
OKO.press Adam Michnik mówi, że nie przypomina sobie, by spotkał Berczyńskiego, a na pewno nie był u niego w domu. "Nie wykluczam, że Berczyński przyszedł na jakieś spotkanie ze mną, ale go nie pamiętam".
Michnik potwierdza, że Berczyński chciał się z nim zobaczyć już po przyjeździe do Polski, jako szef podkomisji smoleńskiej. Naczelny "Wyborczej" odmówił.
Zawodowe wątki biografii Berczyńskiego budzą wiele wątpliwości. Internetowe śledztwo w sprawie eksperta Macierewicza przeprowadzili użytkownik Twittera o nicku The Foe oraz bloger Starosta Melsztyński.
Wskazali, że nie ma żadnego śladu po publikacjach Berczyńskiego z okresu, gdy pracował na uczelni w Montrealu. Kwestionowali również, że był konstruktorem lotniczym. Ich zdaniem w Boeingu pracował tylko jako inżynier oprogramowania.
I to chyba mało ambitny, bo nie awansował zbytnio w ciągu całej kariery w tej firmie.
Dwa miesiące po wpisie blogera, komentarz zamieścił użytkownik o nicku Wacław Berczynski. Zaręczał, że Berczyński pracował we wszystkich wymienionych firmach i może to udowodnić. A w szufladzie trzyma artykuły, które napisał w okresie, gdy był assistant professor w Kanadzie. Do listy sukcesów dodał powołanie do Future Combat System - programu rozwijania armii amerykańskiej.
"Ponieważ Boeing chciał najlepszych, więc pracowałem z NASA, AVCOM itd." - pisał.
"Oczywiście musiałem mieć i miałem security clearence, czyli dostęp do tajemnic i tajnych miejsc. Nie będę ich wymieniał. Muszę dodać, że płacili mi znacznie lepiej niż 60-70 tys. za rok. Nie napiszę ile, żeby nie psuć niektórym wrednym czytelnikom humoru".
W rozmowie z "Wprost" Berczyński potwierdził, że to on był autorem komentarza na blogu Starosty Melsztyńskiego.
Jednak ostatnie złudzenia co do rzeczywistego charakteru pracy Berczyńskiego w Boeingu, rozwiał Michał Setlak z "Przeglądu lotniczego". Zwrócił się wprost do amerykańskiej firmy z pytaniem, na jakim stanowisku był zatrudniony ekspert Macierewicza.
Odpowiedź Boeinga była klarowna: rzekomy konstruktor pracował jako informatyk programista.
Berczyński nigdy nie badał żadnej katastrofy lotniczej. Co prawda przy różnych okazjach podkreślał, że robił to jako przedstawiciel Boeinga w Corpus Christi Army Depot - cywilno-wojskowym przedsiębiorstwie, które zajmuje się obsługą techniczną śmigłowców wojsk lądowych USA. Ale tutaj jego dokonania sprawdził płk Piotr Łukasiewicz, były dowódca oddziału szkolenia lotniczego dowództwa sił powietrznych.
"Nie udało mi się znaleźć żadnego potwierdzenia, iż pan Berczyński był akredytowanym członkiem jakiejkolwiek komisji badania wypadków lotniczych armii Stanów Zjednoczonych" - powiedział w rozmowie z "Polska The Times" zatytułowanej "Jedni wiedzą, co mówią, a drudzy mówią, co wiedzą". Pułkownik Łukasiewicz przypuszcza więc, że
rola Berczyńskiego sprowadzać się musiała do oceny technicznej uszkodzonych śmigłowców. Wskazywania, które z nich nadają się jeszcze do naprawy, a które powinny iść na złom. A to nie ma nic wspólnego z tak złożonym badaniem, jakim jest ocena przyczyn wypadku rządowego Tupolewa 10 kwietnia 2010 r.
Berczyński trzymał się swojej wersji. Jeszcze w 2012 roku w Radiu Maryja powiedział, że, jego doświadczenie zawodowe obejmuje "styczność z ustaleniami na temat różnych wypadków lotniczych".
Berczyński musi mieć świadomość, że przez kilka ostatnich lat wprowadzał polską opinię publiczną w błąd.
Jak Berczyński trafił pod skrzydła Macierewicza? Przypadkiem. Napisał list do prof. Wiesława Biniendy, pracującego od lat w USA, gdy ten - już jako ekspert macierewiczowskiego Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M - zaczął głosić koncepcje sprzeczne z wnioskami komisji Millera, m.in. uznał, że doszło do wybuchu na skrzydle. "On profesor, ja profesor, miałem nadzieję, że nawiążemy kontakt" - mówił Rigamonti Berczyński. Napisał Biniendzie, że się z nim zgadza.
Potem zadzwonił do niego inny ekspert Zespołu, dr Kazimierz Nowaczyk, z pytaniem, czy dałby telefoniczny komentarz podczas konferencji ekspertów Macierewicza. Gdy się zgodził, przyszły szef MON miał powiedzieć: "Witamy nowego eksperta".
Berczyński zaczął się wypowiadać o zamachu tak, jak należy. "Pierwsze, co sobie pomyślałem, to to, że niemożliwe jest, by samolot, spadając, jak twierdzono, z wysokości 20 metrów, z prędkością około 250 km/h, rozpadł się w ten sposób" - mówił Radiu Maryja.
Od razu podejrzewałem, że okoliczności musiały być jakieś inne, niż podawano".
Powtarzał, że rzeczywistą przyczyną katastrofy rządowego Tu-154M był wybuch.
Tę tezę w bardzo rozbudowanej wersji ogłosiła 10 kwietnia 2017 roku prowadzona przezeń podkomisja smoleńska.
Najpierw kontrolerzy z wieży na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj celowo błędnie naprowadzali samolot na pas. Gdy jednak tupolew był blisko tragicznego upadku, na pokładzie eksplodowały ładunki wybuchowe. Już nie jeden, ale kilka: na skrzydłach, w centropłacie i kabinie. I nie jakiś "zwykły" trotyl, którego szukano wcześniej, ale ładunki termobaryczne. Jako dowód przedstawiono eksperyment z wysadzeniem w powietrze quasi-kadłuba samolotu, w którym jednak nie było okien (zostały tylko namalowane), co miało kluczowe znaczenie, bo inaczej wypadłyby szyby (które w prawdziwym tupolewie w wielu fragmentach kadłuba ocalały)
Tak czy inaczej Berczyński spełnił zadanie, które postawił przed nim jego patron.
To dzięki niemu Macierewicz może teraz przechwalać się w prawicowych mediach, że powołana przezeń podkomisja naukowo udowodniła, że wybuch był.
Jako Nikodem Dyzma w świecie ekspertyz lotniczych, Berczyński poczuł się wyjątkowo pewnie i dał temu nieoczekiwany wyraz w wywiadzie dla "Dziennika Gazety Prawnej".
"Nie wiem, czy pani wie, ale to ja wykończyłem caracale. Pamiętam, jak przeczytałem o tych caracalach, o tym, że polski rząd zamierza je kupić, to mi włosy stanęły dęba" - mówił.
I dodał, że
to on przekonał Antoniego Macierewicza, by zrezygnował z zakupu francuskich śmigłowców wojskowych. Szef MON miał mu powiedzieć: "Bądź moim pełnomocnikiem w sprawie śmigłowców".
Faktycznie, w październiku 2016 roku Macierewicz zrobił go prezesem rady nadzorczej Wojskowych Zakładów Lotniczych nr 1 w Łodzi. Berczyński powiedział Rigamonti, że jego wynagrodzenie z tego tytułu wynosi zaledwie 3 tys. zł ("zaręczam pani, że nie robię tego dla pieniędzy").
Tym razem Berczyńskiego poniosło. Od jego rewelacji odciął się szybko MON. W oświadczeniu resort napisał, że szef podkomisji "nie miał żadnych podstaw do wpływania na kształtowanie się decyzji" o rezygnacji z zakupu śmigłowców, która "nastąpiła na skutek niewywiązania się z zobowiązań offsetowych przez stronę francuską".
Jest przy tym wszystkim Berczyński niezaradny w kontakcie z mediami.
Nie chce z nimi rozmawiać. Nie bardzo wie, jak się zachować w obecności dziennikarzy. Na ich pytania często odpowiada pokrętnie, jąkając się i zacinając.
Konferencję prasowa Berczyńskiego 6 kwietnia 2017 "Wyborcza" - nie bez racji - nazwała "kuriozalną" (patrz wyżej - zdjęcie z rzeczniczką MON). Mówił niewiele ponad minutę: że "komisja wykonała wiele prac", "część bardzo zaawansowanych" i że pracuje "bez żadnych założeń". Po czym zaprosił na prezentację ustaleń podkomisji na 10 kwietnia. I - dosłownie - uciekł przed dziennikarzami, nie pozwalając na zadanie jakichkolwiek pytań.
10 kwietnia, po prezentacji filmowej wyników pracy podkomisji, dziennikarze znowu nie mogli zadawać pytań, wbrew zapowiedzi z 6 kwietnia. Ostatecznie skończyło się na internetowym wideoczacie na gościnnym portalu niealezna.pl.
Przyjęta przez podkomisję formuła kontaktu z mediami robi wrażenie jakby Berczyński, i inni członkowie podkomisji, obawiali się spotkania z dziennikarzami "oko w oko".
Szef zespołu ekspertów Macierewicza ma też kłopot z artykulacją czytelnego komunikatu w sprawie bezpośredniej przyczyny katastrofy Tupolewa. Pytany o to, czy na pokładzie Tupolewa był wybuch, raz odpowiada, że jest to "bardzo możliwe", innym razem, że "prawie pewne", a przy kolejnej okazji, że jest o tym "w stu procentach przekonany".
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Komentarze