0:00
0:00

0:00

Co im w sumie zależy? Wydawałoby się, że z tą równością małżeńską to banalna aktualizacja przepisów administracyjnych. W końcu w demokracji każdx lubi równość i tylko nieuniknione rozciągnięcie w czasie zmian świadomości sprawia, że przepisy prawa w demokratycznym państwie czasem uwierają. Przyzwyczailiśmy się, że demokracja liberalna oznacza postęp, przynajmniej w regulacjach. Za to dręczenie ludzi za pomocą prawa nakierowanego przeciwko wybranym grupom jest raczej domeną autorytarnych populistów, czy też, jak lubią nazywać sami siebie, demokratów nieliberalnych. Wydawałoby się, że świadczy ono o rozmijaniu się z demokratycznym mandatem i o politycznej niekompetencji. Jeśli takie myślenie jest Państwu bliskie, macie jak najbardziej rację: wszystko to jest zapisane w kartach praw podstawowych czy konstytucjach.

Tyle że jednocześnie pojawiają się takie zdumiewające zjawiska jak koalicja Trzecia Droga, która połączyła Polskie Stronnictwo Ludowe, najstarszą i najliczniejszą obecnie polską partię, oraz Polskę 2050 Szymona Hołowni, partię według Rejestru Partii Politycznych – najmłodszą. Trzecia Droga deklaruje przywiązanie do demokracji i zarazem wydaje się żywotnie zainteresowana utrudnianiem życia współobywatelkom i współobywatelom, blokując rozmowy i, by tak rzec, wydziwiając nad końcowym rezultatem.

W przypadku parlamentarnej debaty nad projektami ustaw dotyczącymi aborcji, odłożenie procedowania na czas po wyborach samorządowych pozwoliło Trzeciej Drodze zarówno utrzymać w nich wynik równie wysoki (14,25 proc.), co w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych (14,4 proc.), jak i zamanifestować swoją niechęć do przerywania ciąży. Zarazem ugrupowanie kosztowało to wyborach europejskich utratę ponad połowy poparcia (6,91 proc. w wyborach do sejmików). Warto jednak pamiętać, że dla PSL kluczowe są właśnie wybory samorządowe, a nie europejskie, zaś dla Polski 2050 najistotniejszy wydaje się projekt „prezydent”.

Udało się więc mieć ciastko i zjeść ciastko, choć trochę się ukruszyło po drodze.

Kaprysy politycznej primadonny

Teraz sytuacja się powtarza przy związkach partnerskich. Był to jeden z najbardziej rzucających się w oczy ze „Stu Konkretów” Donalda Tuska, który machał nimi podczas grudniowego exposé jako premier koalicyjnego rządu, do którego Trzecia Droga weszła bez większych rozterek. Zdawał się linią demarkacyjną między niezbyt demokratycznym, prześladowczym PiS-em (wszyscy pamiętamy „strefy wolne od ideologii LGBT”) a nowoczesnymi demokratami z Koalicji 15 października.

O ile Szymon Hołownia na związki partnerskie wydaje się spoglądać nawet z pewną otwartością, to Władysław Kosiniak-Kamysz przez wiele tygodni zachowywał się jak polityczna primadonna. A to dawał ministrze Kotuli powody do myślenia, że jest z nim umówiona na omawianie szczegółów, a to publicznie dementował wiadomości o spotkaniu. Teoretycznie był to punkt programu rządzącej koalicji, w praktyce Kosiniak-Kamysz wydawał się zdumiony, że ktoś chce ten punkt realizować. Marszałek-senior z ramienia PSL, Marek Sawicki oświadczył zagadnięty przez matkę-lesbijkę na sejmowym korytarzu, że nie życzy sobie, by ktoś „zmieniał mu jego poglądy” (choć oczywiście w domu po kryjomu każdy może sobie robić, co tam chce).

Potem szefostwo PSL na związki partnerskie łaskawie się zgodziło, choć pod warunkiem, że nie będzie to pociągało za sobą jakiegokolwiek obnoszenia się: żadnych ceremonii w urzędzie stanu cywilnego. Żadnej tam zmiany nazwiska. I, co zabolało najbardziej, żadnych marzeń o uregulowaniu sytuacji dzieci w tęczowych rodzinach w drodze przysposobienia.

Wreszcie 4 lipca Władysław Kosiniak-Kamysz zapowiedział osobny, poselski projekt: „Możemy znaleźć rozwiązanie, które prezydent podpisze. I jesteśmy je w stanie stworzyć jako PSL”.

W sondażu IBRiS dla Onetu z 25 czerwca Trzecia Droga po raz pierwszy od bardzo dawna nie jest już trzecia, a czwarta (za Konfederacją), i chyba w kolejnym badaniu sytuacja nie ulegnie poprawie. Po co im to było? Co im tak zależy?

Przeczytaj także:

Równość na papierze

Wszyscy wiemy, że w Ameryce człowiek ma fundamentalne prawo, by dążyć do szczęścia. A skoro w Ameryce tak można, to czemu nie w Europie i w innych miejscach na ziemi? Wszędzie tam, gdzie ratyfikowano Powszechną Deklarację Praw Człowieka, przyjęto, że „uznanie przyrodzonej godności oraz równych i niezbywalnych praw wszystkich członków wspólnoty ludzkiej jest podstawą wolności, sprawiedliwości i pokoju świata”.

Jeżeli jesteśmy w Unii Europejskiej, to zgodnie z Kartą Praw Podstawowych tej organizacji „Zakazana jest wszelka dyskryminacja, w szczególności ze względu na płeć, rasę, kolor skóry, pochodzenie etniczne lub społeczne, cechy genetyczne, język, religię lub przekonania, poglądy polityczne lub wszelkie inne poglądy, przynależność do mniejszości narodowej, majątek, urodzenie, niepełnosprawność, wiek lub orientację seksualną”.

W naszym własnym, pięknym kraju także „Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne”, a ponadto „Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.”

Jeśli dodać do tego zdroworozsądkową zasadę, że podstawowym celem każdej partii jest wygrać wybory, a wszak wybory wygrywa się większością głosów, wydawać by się mogło, że demokratyczna pragmatyka jest w zasadzie tożsama z imperatywem niedyskryminacji (zresztą taki był pierwotny projekt Francuzów w 1789 r., tylko po drodze okazało się, że równość jest prosta na papierze, tylko w życiu nie bardzo. Kobiety wykluczyli od razu, o niewolników w koloniach jeszcze przez jakiś czas się kłócili…).

W takim razie co to za partia, która się upiera, żeby zrażać do siebie ludzi, którzy oddali na nich swoje głosy? Można nie umieć grać w tę grę i płacić cenę za własną nieudolność. Ale żeby robić to specjalnie? Wydaje się to nie do pomyślenia. A jednak na własne oczy obserwowaliśmy ten spektakl.

A może to wcale nie chodzi o elektorat liczony liczbą kart wyborczych?

Tęsknota za ojcem narodu

Jak pisze w rozprawie „Democracy and Dictatorship in Europe: From the Ancien Régime To the Present Day” z 2019 roku historyczka demokracji Sheri Berman, choć lubimy myśleć, że nasze poparcie dla demokracji jest bezwarunkowe i pryncypialne, to tak naprawdę:

„Najlepszym sposobem na zrozumienie nowoczesnej historii politycznej Europy jest spojrzenie na nią jak na walkę o eliminację pozostałości starego porządku i budowanie konsensusu wokół typu ustroju, który ma go zastąpić”.

Berman – patrząc na Europę z amerykańskiej perspektywy – stara się przedstawić kształtowanie się europejskiej demokracji jako jeden, ciągły, choć pełen uskoków i zwrotów proces, którego korzenie sięgają angielskiego i szkockiego oświecenia, czyli lekko licząc, XVII wieku. To wtedy pojawia się koncepcja praw przyrodzonych i społecznej umowy wszystkich ze wszystkimi – u Thomasa Hobbesa na scenę wchodzi Lewiatan: władza jako ten biblijny potwór połykająca wszystkich ludzi – ale dla ich własnego dobra.

Godząc się na umowę społeczną i podporządkowanie władzy, oddajemy część swojej wolności, by pozostałą częścią cieszyć się w spokoju, bezpieczeństwie i bez większych przeszkód.

Takie pomysły, jak te u Hobbesa, doprowadziły do wojny domowej i zniesienia brytyjskiej monarchii w 1649 r. na rzecz protektoratu, a nawet oddania władzy na rok (od 1659 do 1660) Parlamentowi, który szybko uchwalił restaurację monarchii. Okres ten przyniósł jednak pewne zdobycze: odkąd okazało się, że lud jednak potrafi zrzucić króla z tronu, jeśli bardzo chce, instytucja monarchii zaczęła zbliżać się do tego, co później zostanie nazwane monarchią konstytucyjną: w 1679 roku uchwalony został akt Habeas Corpus zakazujący więzienia obywateli bez powodu. Można powiedzieć, że koncepcja przyrodzonych praw zaczęła znajdować odzwierciedlenie w polityce.

Bardzo upraszczając, kolejnym kamieniem milowym była oczywiście rewolucja francuska i Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, pierwszy przekrojowy katalog praw podstawowych. Znowu okazało się, że demokracja, choć jaśnieje jak słońce na horyzoncie logiki, nie jest łatwa: francuscy rewolucjoniści niestety nie poradzili sobie z nowością sytuacji równości i zaliczyli potężny epizod psychotyczny, lata rewolucyjnego Terroru, po których aż zbyt łatwo było wrócić do dyktatury, a następnie przywrócić monarchię. Najpierw w postaci cesarza rewolucji – Napoleona Bonaparte, a następnie już w trybie całkiem zwyczajnej restauracji.

Sto pięćdziesiąt lat później słynny francuski psychoanalityk – konserwatysta, co ważne, i katolik – Jacques Lacan nadal będzie podkreślał, że człowiek do funkcjonowania w świecie potrzebuje swego rodzaju sworznia rzeczywistości w postaci Wielkie Innego, który bywa też w jego teorii określany jako „Imię Ojca”. Z przymrużeniem oka – chodziłoby właśnie o jakiegoś ojca narodu, łagodnego rządcę naszej codzienności, czyli właśnie króla, ewentualnie bardzo zainteresowanego życiem „swoich” ludzi boga.

Wizja kusząca, ale nie dla wszystkich – współczesne badania z obszaru psychologii politycznej” pokazują, że tęsknota za takim odejmującym lęk sworzniem i wiążące się z nią zapędy autorytarne to raczej jeden koniec dość równo rozłożonego spektrum. Tak to przynajmniej przedstawia m.in. Jonathan Haidt w głośnej książce „Prawy umysł”.

W obronie starego porządku

Od czasu, kiedy monarchia przestała brać aktywny udział w rządzeniu, zmieniając się coraz częściej w atrakcję turystyczną, opisywana przez Berman walka między dawnym ustrojem a demokracją zyskała zinstytucjonalizowany wyraz polityczny. Wszyscy się w niej odnajdujemy, rzadko tylko pamiętając, że poza spektrum wizji świata od prawicy do lewicy chodzi tu także o walkę o to, by, jak ujęła to Berman, „pozostałości dawnego porządku” utrzymać w jak największym stopniu (prawica: najpierw lojaliści i rojaliści, współcześnie konserwatyści – bo konserwują – i chadecy) lub nawet go w znacznym stopniu przywrócić (rojaliści, reakcja), bądź, z drugiej strony, by je coraz dokładniej wykorzeniać (lewica), albo po prostu raz na zawsze zmieść z powierzchni ziemi wraz z ich sługusami (lewicowa rewolucja).

Spektrum polityczne układa się w coś w rodzaju tęczy, co świetnie widać na diagramach grup politycznych zasiadających w Europarlamencie:

Infografika przedstawiająca gruugrupowania polityczne w Parlamencie Europejskim.
Infografika: PAP

Ale monarchii już nie ma, czego więc chce bronić prawica i centroprawica? Też pozostałości dawnego porządku, choć nie jego odtworzenia. Ale może bronić roli Kościoła (kościołów), trochę feudalnego szacunku dla hierarchii, absolutnego respektu dla prawa własności – te ostatnie „pozostałości” w dzisiejszym świecie oznaczają polityczny posłuch wobec przemysłowców i innych dużych pracodawców. Z kolei lewica będzie się skupiać na świecie pracy, na wyrównywaniu szans i instytucjach publicznych.

I tu zaczynamy rozumieć, skąd się bierze dyskryminacja. Otóż tak naprawdę mało która partia jest w stanie uzyskać poparcie, funkcjonując w warunkach wolnego rynku idei. O dziwo, ten z pozoru liberalny koncept, wolny rynek, w kontekście politycznym wywołuje u liberalnych demokratów dreszcze, bo zwykle zwyciężają na nim po prostu populiści. Stateczne partie, które znamy – chadecja, liberałowie, socjaldemokraci, zieloni itd. – mają swoich, by tak rzec, pośredników, agentów. Jakieś organizacje mniej polityczne niż partie, ale skupiające i przekonujące ludzi do pewnego kształtu polityki.

Dla każdej partii konstrukcja „ludu”, czyli tego, co uważa za swój elektorat, jest specyficzna i zapośredniczona przez sposoby i organizacje, przez które dociera do wyborców. Dla lewicy były to związki zawodowe – historia tej partii zaczęła się wraz z powstawaniem zrzeszeń robotniczych i walk o prawa pracownicze w drugiej połowie XIX wieku (konsekwencją tego jest dzisiejsza słabość w docieraniu do pracowników spoza zasięgu związków zawodowych: prekariatu, freelancerów czy jednoosobowych przedsiębiorców). Równolegle zaczęły powstawać partie liberalne forsujące interesy przedsiębiorców-kapitalistów, niechętnych państwowym regulacjom (takim jak prawo pracy) i wysokim podatkom (dzięki którym państwo mogło niwelować różnice pochodzenia, fundując szkoły, opiekę zdrowotną itd.).

Trzecia Droga z Watykanu

Z kolei Trzecia Droga to historyczna nazwa formacji, która miała być klinem między socjalizmem a liberalizmem w XIX-wiecznym rozumieniu forsowania władzy kapitału raczej niż państwa. Ten projekt polityczny wyszedł ni mniej, ni więcej tylko z Watykanu, choć okazał się atrakcyjny także w krajach protestanckich. Symboliczny początek chrześcijańskiej demokracji jako specyficznej filozofii politycznej i formacji, która się nią kieruje, stanowi encyklika papieża Leona XIII zatytułowana „Rerum novarum” (dosł. „Rzeczy nowych” – encykliki nazywa się od pierwszych słów ich tekstu).

Chrześcijańscy demokraci za papieżem rozumieli potrzebę pewnego regulowania kapitalizmu i opieki państwa nad maluczkimi. Jednocześnie kładli nacisk na świętość własności prywatnej, postrzeganej jako potężny motywator zarówno do pracy, jak i do poszanowania porządku społecznego – mieć coś na własność, to lękać się rewolucji, która „przyjdzie i zabierze”.

I tak papież zreformował niedobitki reakcji, przekształcając je w prężną prawicę, z którą mamy do czynienia do dzisiaj.

Istotną cechą projektu Trzeciej Drogi był silny wątek tomistyczny, postrzeganie życia społecznego jako obszaru hierarchii z nadania Boga – im wyżej, tym bliżej niego. W codziennym życiu splatało się to, na przykład, z korporacjonizmem – czyli organizacją pracy w hierarchiach mistrz-uczeń i zrzeszaniem mistrzów w gildiach cechowych, które dziś nazwalibyśmy organizacjami branżowymi pracodawców.

Filozoficznie natomiast ważne jest, że chrześcijanin ma tzw. wolność pozytywną („wolność do”) dążenia ku górze, ku Bogu, coraz doskonalszego realizowania Jego wzorców – ta właśnie wolność do bycia doskonale posłusznym dzieckiem Bożym jest źródłem godności i równości.

Co ciekawe, dokładnie ten aspekt został zapisany przez Tadeusza Mazowieckiego w preambule konstytucji z 2 kwietnia 1997 r.:

„My, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł (…)”.

Choć „te same wartości z innych źródeł” mogą dziś brzmieć niewinnie, konstrukcja ta odtwarza wypracowaną na Soborze Watykańskim II koncepcję „chrześcijanina mimo woli” – Sobór ustalił bowiem, że można być zbawionym, jeśli nie uczestniczy się w obrzędach katolickich, ale w życiu realizuje się chrześcijańskie imponderabilia. Przy nieprzyjaznym odczytaniu można argumentować, że polska konstytucja sankcjonuje dyskryminację ze względu na „kwestie światopoglądowe” – rozstrzygnięcia aksjologiczne inne niż sugeruje wykładnia nauki Kościoła. Dlatego zresztą pisowski Trybunał Konstytucyjny uznał, że może wysadzić w powietrze dotychczasową tradycję orzeczniczą, forsować hiper konserwatywne interpretacje i uznawać, że działa w pełnej zgodzie z literą naszej ustawy zasadniczej.

W dzisiejszej przestrzeni politycznej projekt chrześcijańskiej demokracji bardziej przejmuje się swoją nowszą nazwą – partii ludowej, czyli obywatelskiej. Z protestanckiego punktu widzenia kościoły czy inne związki wyznaniowe są ważne, ale pozostają organizacjami społeczeństwa obywatelskiego i nie ma powodu, by inne organizacje obywatelskie nie miały podobnego dostępu do procesów decyzyjnych.

Ta postawa jest znacznie bardziej inkluzywna, ale cechuje ją pewne zobojętnienie na to wszystko, co nie ma swojej aktywnej reprezentacji w społeczeństwie obywatelskim – problem może być widoczny w statystykach, w literaturze, ale jeśli nie ma swoich rzeczników gotowych grać według reguł dopuszczalności do głosu (technokratycznie, bez emocji, z poszanowaniem tego, że „budżet nie jest z gumy”), może popaść w zapomnienie.

Z drugiej strony, uzależnianie postulatów kierowanych pod adresem rządu od tego, czy są sformułowane w „prawidłowy” sposób: przez organizację spełniającą przyjęte przez rząd kryteria, np. „apolityczność” czy w trybie opisu i w kryteriach narzucanych przez resorty, prowadzi do powstawania specyficznych baniek porozumiewających się co do spraw dotyczących całego kraju eksperckim językiem zrozumiałym tylko dla nielicznych. To z kolei przekłada się na wzrost postawy opisywanej jako „obojętność wynikająca z niewystarczającego zrozumienia” (Philippe Braud w książce „Rozkosze demokracji”).

Ta obojętność idzie w dwie strony, od rządzących do wszystkich potrzebujących, którzy „źle artykułują” swoje potrzeby i ze strony rządzonych, odpuszczających udział w procesach politycznych w przekonaniu, że nie mają kompetencji, jest to „czarna magia” lub wręcz, że procesy te są z góry „ustawione”. Wszędzie tam, gdzie w demokracji przepaść między decydentami a resztą obywateli pogłębia się, zamiast zmniejszać, widzimy oddziaływanie wspomnianych przez Sheri Berman „pozostałości dawnego ustroju”. Ale wróćmy do dyskryminacji.

Co z tą dyskryminacją?

Długa wycieczka w stronę dawnego ustroju (monarchii, feudalizmu, imperializmu itd.) była nam potrzebna, żeby zrozumieć stawkę walki z dyskryminacją. Nie tak dawno temu nasze społeczne systemy opierały się na piramidach przywilejów. Z drugiej strony patrząc, oparte były na piramidach dyskryminacji, która jest „podszewką” przywileju. Podtrzymywanie ustroju politycznego polegało na ciągłym dorzucaniu paliwa do „maszyn różnicujących”: obecnego w każdej warstwie seksizmu (jak to szło? „Dzięki Ci, Boże, że nie urodziłem się kobietą”?), rasizmu, dyskryminacji religijnej (jeszcze w XIX wieku związki wyznaniowe odpowiedzialne były za lwią część zadań administracyjnych, możecie sobie wyobrazić, w jakiej sytuacji lądowali ateiści) itd. To pozostawiło w naszej mentalności, długiej pamięci instytucji czy nieświadomie niesionych wzorcach, swoiste „jądro grawitacji” ku różnicowaniu i „zapominaniu” o tym, że inni obywatele też mają pełne prawa.

Świetnie widać to w sytuacji kobiet w polityce: ich obecność nie jest oczywista, a najłatwiejszym sposobem, żeby się utrzymać, jest zostać „praktycznie mężczyzną”: wspierać męskie priorytety, przebrać się w garnitur lub garsonkę, za wszelką cenę unikać „wojny płci”. A i tak próg uczestnictwa kobiet w ciałach ustawodawczych zabetonował się w okolicach 30 proc.

Taka „dyskryminacja przez przeoczenie” jest nieodłącznym elementem polityki uprawianej w paradygmacie rzeczniczym, to znaczy, kiedy każda opcja polityczna ma swoich organizacyjnych pośredników (NGOsy, związki zawodowe, kościoły itd.). Bardzo możliwe, że to właśnie ten paradygmat dzisiaj pęka, przyczyniając się do politycznego polikryzysu, o którym czytamy w gazetach od kilkunastu lat – nowe tryby bezpośredniego komunikowania się oraz bezprecedensowy dostęp do wiedzy i dokumentów sprawia, że obywatele oczekują spłaszczenia polityki (czego złudzenie oferują im populiści, niestety tylko złudzenie).

Ale dyskryminacja odbywa się nie tylko przez przeoczenie: istnieją formacje polityczne przywiązane do źródłowej wersji Trzeciej Drogi, wedle których ich zadaniem politycznym jest kształtowanie społeczeństwa wedle „woli Bożej” i „ku zbawieniu” – a to oznacza dyskryminację aktywną, „dawanie odporu”.

W tej wizji świata blokowanie desakralizacji małżeństwa poprzez poszerzenie jego definicji o małżeństwa jednopłciowe jest takim samym obowiązkiem, jak stanie na straży religii przez niewpuszczanie np. muzułmanów. I to tego poglądu – na prozelicką rolę polityka – marszałek Marek Sawicki bronił przed tęczowymi rodzinami, a nie osobistego poglądu na to, z czego się powinno składać małżeństwo.

Trzecia Droga od początku znajdowała się w politycznym „DNA” Polskiego Stronnictwa Ludowego, ale nie tylko ona.

Wczesna historia tego ugrupowania naznaczona była permanentnym sporem dwóch reprezentacji środowisk chłopskich: przywiązanego do nauki Kościoła i dbającego o interesy wielkich gospodarstw PSL-„Piast” i bardziej lewicujących organizacji broniących chłopów małorolnych i domagających się „reformy rolnej bez odszkodowania” (czyli pogwałcenia świętego prawa własności przez samo państwo – widzimy, że nie mogło się to spodobać Leonowi XIII i jego następcom), w szczególności PSL-„Wyzwolenie”.

Dwoistość politycznej „natury” PSL-u pozwalała mu na sporą elastyczność w partyjnych rozgrywkach i na uzyskiwanie w swoim czasie masowego poparcia środowisk wiejskich. Niestety, w ostatnich latach Stronnictwo coraz dogłębniej zapomina o swojej lewej stronie, nikt nie protestuje przeciwko narzucaniu trzeciodrogowej, de facto fundamentalistycznej narracji przez Kosiniaka-Kamysza czy Sawickiego, nie protestuje też przeciwko flirtom z prezydentem z autokratycznego obozu. I tak oto partia, która zapisała ważne karty postępu w polskiej historii, niemal niezauważalnie poddaje się sile grawitacji płynącej ze specyficznie polskiej zaszłości dawnego ustroju: sojuszu wójta, pana i plebana.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Agata Czarnacka
Agata Czarnacka

Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.

Komentarze