Po raz pierwszy w historii odbiorcy mają szansę być rzeczywistymi, pierwszymi i ostatnimi mecenasami mediów. Czas zacząć myśleć o dziennikarstwie nie jako towarze, ale jako usłudze – ofercie najlepszej i wciąż poszerzanej wiedzy, aby opowiedzieć Ci o świecie dzisiaj
Dziesięć dni przed wyborami prezydenckimi w USA dziennik „Washington Post” ostatecznie zdecydował, że – wbrew zapoczątkowanej w 1976 roku tradycji wsparcia dla Demokratów – nie poprze żadnego kandydata. Przygotowany już tekst poparcia dla Harris wstrzymał właściciel „WaPo“, multimiliarder Jeff Bezos. Podobną pozycję zajął ostatecznie „Los Angeles Times”, również tradycyjnie demokratyczny (od 2004 roku), również decyzją właściciela gazety, miliardera Patricka Soon-Shionga.
Obie gazety utraciły znaczną część subskrybentów (w przypadku „WaPo“ – około 200 tysięcy), a także cenionych autorów, którzy zdecydowali się odejść z pracy w związku ze zmianą kursu i „ręcznym sterowaniem” przez właścicieli. Robert Kagan ustąpił z funkcji redaktora naczelnego, odeszła też felietonistka Michele Norris, pierwsza czarnoskóra prezenterka National Public Radio (NPR). Z „L.A. Timesa” odszedł laureat Pulitzera (za serię artykułów o reformie wymiaru sprawiedliwości) Robert Greene, a także opiekująca się publicystyką Mariel Garza i Karin Klein.
Tymczasem Soon-Shiong oświadczył, że uważa swoją decyzję za „jak najlepszą” (exactly right) w „burzliwym czasie wyborczym”, zaś Bezos tylko ubolewał w tekście opublikowanym przez własną gazetę: „Wolałbym, żebyśmy tę zmianę wprowadzili wcześniej, przed wyborami i emocjami, które obudziły. To było nieodpowiednie planowanie, a nie intencjonalna strategia”. Powodem do zmiany miało być, jego zdaniem, położenie kresu „wrażeniu, że jesteśmy uprzedzeni, że nie jesteśmy niezależni“.
I na papierze wszystko się zgadza. Kwestia niezależności politycznej mediów jest paląca. Obraz odzyskanej w 2024 roku dziennikarskiej rzetelności i niezawisłości psuje może trochę przyjęte przez „Washington Post” w 2017 motto Democracy Dies in Darkness, czyli „demokracja umiera w ciemności”, przy czym rzeczone ciemności miałby reprezentować… Donald Trump jako prezydent dążący do autorytaryzmu i podważający podstawowe dla demokracji reguły jawności i odpowiedzialności.
Innymi słowy, przez ostatnie siedem czy osiem lat ta sama gazeta przekonywała, że nie da się pogodzić wiary w imperatyw niezależności prasy i nie-potępiania Donalda Trumpa.
„L.A. Times“ także zdołał odbudować bazę czytelników (jest to obecnie szósty co do popularności tytuł w Stanach Zjednoczonych i najbardziej poczytny dziennik na zachodzie kraju) dzięki tekstom krytykującym politykę Trumpa – pozycja raczej oczywista w demokratycznej Kalifornii, która w latach 2016-2020 pozywała administrację Trumpa ponad sto razy ze względu na regulacje kłócące się z jej standardami prawnymi.
„Washington Post“ i „Los Angeles Times“ zaliczane są, obok „The Wall Street Journal“ i „The New York Times“ do czwórki tzw. „gazet reprezentatywnych“ (newspapers of record), czyli takich, których publicystyka i newsy uznawane są za niezależne i autorytatywne źródła wiedzy o tym, co dzieje się w danym kraju (niezależnie od linii politycznej redakcji).
Wraz z decyzjami właścicielskimi Bezosa i Soon-Shionga spośród tej czwórki w 2024 roku tylko „The New York Times“ zdecydował się na wyrażenie stanowiska politycznego i poparcie w wyborach prezydenckich Kamali Harris, choć organizacje zajmujące się wolnością wypowiedzi i prasy dość jednomyślnie wskazywały na problemy generowane przez Trumpa.
Freedom of the Press Foundation (Fundacja Wolności Prasy) alarmowała, że choć procedury dostępu do informacji już wcześniej nie były idealne, to wypełnianie litery Ustawy o wolności informacji (Freedom Of Information Act, FOIA) za kadencji Trumpa wyraźnie się pogorszyło.
ACLU (American Civil Liberties Union, Amerykański Związek na rzecz Swobód Obywatelskich), organizacja prawniczo-lobbingowa działająca na rzecz praw obywatelskich w USA, opublikowała listę 30 przypadków za pierwszej kadencji Trumpa, w których ówczesny prezydent (dziś prezydent-elekt) aktywnie podważał wolność prasy.
PEN America przez pierwszy rok prezydentury Trumpa odtwarzał na linii czasu ataki na swobody prasowe i wolność wypowiedzi w USA – projekt zakończył się w 2017 roku raportem pod ironicznym tytułem „Trump the Truth“ (Przebić prawdę) skupiającym się na pierwszych 100 dniach jego administracji. Po tym pierwszym roku zaskoczenie opadło, wydawało się, że sprawa jest raz na zawsze przesądzona: Trump uważa dziennikarzy za swoich wrogów, a zatem prasa, jeśli chce zachować swoje swobody, musi podobnie odnosić się do byłego/przyszłego prezydenta.
Rachunek zysków i strat ma dość krótką pamięć. Z perspektywy kilku tygodni po wyborach możemy nawet przyklasnąć dalekowzroczności miliarderów – nominowanie przez Trumpa Brendana Carra na stanowisko przewodniczącego Federalnej Komisji Łączności (FCC), odpowiedzialnej za telewizję, radio, infrastrukturę przesyłania informacji itd., zapowiada generalne porządki pod dyktando prezydenta (jeszcze) elekta.
Carr zabłysnął m.in. otwartą krytyką FCC np. za rezygnację z przyznania Elonowi Muskowi 900 mln USD subwencji na Starlinki, skrytykował też NBC za wywiad z Kamalą Harris w popularnym “Saturday Night’s Live” tuż przed wyborami. I już zapowiedział, że „status quo mediów tradycyjnych musi się zmienić”, cytując przy tym na platformie X słowa Bezosa ze wspomnianego już tekstu tłumaczącego brak poparcia dla któregokolwiek kandydata: „Naszej profesji dziś ufa się najmniej ze wszystkich. Coś, co robimy, w oczywisty sposób nie działa”. Dla zdezorientowanych: chodzi oczywiście o profesję dziennikarza, nie multimiliardera.
W krótkiej perspektywie – nie dziwi nic. W dłuższej perspektywie majaczy chyba ta ciemność z motta „The Washington Post”.
Ale zobaczmy, gdzie się to właściwie zaczęło. Wolność słowa i prasy w Stanach Zjednoczonych wprowadzona została przez przyjętą w 1791 roku Pierwszą Poprawkę do amerykańskiej konstytucji. Wprowadzając je wraz z gwarancją wolności wyznania, odzwierciedlała główne polityczne nadzieje i lęki osób, które wyemigrowały do Stanów Zjednoczonych w drugiej połowie XVII oraz w XVIII wieku ze względu na prześladowania religijne czy represje cenzury, ale rezonowała też z zataczającymi coraz szersze kręgi przekonaniami dotyczącymi funkcjonowania nowego ustroju.
Fundamentalnie demokratyczny aspekt swobodnego dostępu do informacji odnotował Thomas Jefferson – w 1789, w liście do Richarda Price’a omawiającym postępy w międzystanowych negocjacjach wokół ratyfikacji konstytucji, pisał:
„wszędzie tam, gdzie ludzie są dobrze poinformowani, można im powierzyć ich własne rządy, gdyż jeśliby sprawy poszły na tyle źle, ażeby ściągnęły ich uwagę, można na nich polegać, iż je naprostują”.
Jefferson pisał z przedrewolucyjnego Paryża – tu również kwestia dostępu do informacji i jawności wydawała się podstawowa. Jej głównym championem był Jean Sylvain Bailly, z wykształcenia astronom, jeden z redaktorów przedrewolucyjnego Zeszytu Skarg stanu trzeciego w Paryżu. Instytucja zeszytów skarg znana była we Francji od XIII wieku – poddani korespondowali w ten sposób z królem za pośrednictwem krajowych lub regionalnych ciał przedstawicielskich (stanów generalnych lub prowincjonalnych). W okresie przed Wielką Rewolucją Francuską ożywiono instytucję zeszytów skarg, których redagowanie było połączone z wyłanianiem deputowanych do Stanów Generalnych – zapisy w zeszytach stanowiły coś w rodzaju instrukcji dla przyszłych przedstawicieli.
Bailly został pierwszym w historii przewodniczącym francuskiego Zgromadzenia Narodowego, a wkrótce potem – również pierwszym – merem Paryża. Jako redaktor Zeszytu Skarg i baczny obserwator życia politycznego wierzył w potęgę „publiczności” (publicité), dziś pewnie powiedzielibyśmy – jawności. „Jawność to zabezpieczenie ludu” – twierdził (to zdanie trafiło nawet we Francji na kilka urzędowych frontonów).
Alexis de Tocqueville, próbując zrozumieć, skąd nadszedł rewolucyjny impet, który zmiótł francuski ustrój feudalny z powierzchni ziemi, rekonstruował w „Dawnym ustroju i rewolucji” nieprawdopodobną łatwość, z jaką manipulowano w XVIII wieku informacjami, przerzucając winę z króla na parlament, z parlamentu krajowego na władze prowincji itd. „Wszystko to nie znajduje się bynajmniej w tajnej korespondencji, ale w publicznych dokumentach, które rząd i parlament same każą drukować i rozpowszechniać w tysiącach egzemplarzy“ – zdumiewał się Tocqueville.
Widać było, że samo upublicznianie to było mało: potrzebne było też wypracowanie postawy, która by tę jawność była w stanie, by tak rzec, obsługiwać. Jak pisze Pierre Rosanvallon, historyk i socjolog polityki, w książce „Kontrdemokracja. Polityka w dobie nieufności“, tą postawą stało się nadzorowanie:
„Od 1789 roku zaczęło funkcjonować słowo określające uzupełnienia suwerenności, jakie chciano wykorzystać do pełnego urzeczywistnienia rządów woli powszechnej – chodziło o nadzór. Czujność zawsze aktywnego nadzorującego ludu opiewano jako znakomite remedium na dysfunkcje instytucjonalne, w szczególności nadające się do zapobiegania zjawisku, które moglibyśmy nazwać entropią reprezentacji (to znaczy, degradacją więzi między wyborcami a wybranymi)“.
Przekonanie, że zwykły zjadacz chleba będzie do tego stopnia zdeterminowany, żeby nie tylko się interesować, ale wręcz wykazywać czujność i aktywnie nadzorować władzę, mogło być prawdziwe w ferworze rewolucji, po grubej kresce nakreślonej gilotyną, kiedy jasna gwiazda demokracji wciąż jeszcze wisiała nisko na firmamencie, dosłownie na wyciągnięcie obywatelskiej ręki. Kiedy jednak polityczny kurz opadł i trzeba było zabrać się za rekultywację zgliszczy po gospodarce czy administracji, okazało się, że doba ma tylko 24 godziny i jednak w większości przypadków naszego nadzoru potrzebuje własny biznes lub urząd, a sprawy publiczne jesteśmy w stanie obdarzać co najwyżej zainteresowaniem. Dlatego uczestnictwo w demokracji wymaga nie tylko jawności, ale także instytucji, które tę jawność przekują w coś więcej: spójny obraz świata w przyciągającym wzrok opakowaniu.
Choć pierwsze czasopisma, w tym gazety codzienne, pojawiły się już w XVII wieku – za pierwszy periodyk newsowy uznaje się założoną w 1605 r. Relation aller Fürnemmen und gedenckwürdigen Historien ze Strasburga („Relację wszystkich historii istotnych i wartych przemyślenia“) – do masowego czytelnictwa dzienników i magazynów było jeszcze bardzo daleko. Rządy korzystały z przywilejów – zarówno finansowych, jak i cenzury – wynikających z konieczności pozyskiwania koncesji na druk. W Wielkiej Brytanii do 1855 roku obowiązywały tak zwane „podatki od wiedzy“ – były to, przede wszystkim, opłata frankowa od legalnie dystrybuowanych egzemplarzy, danina od papieru i podatek od ogłoszeń. W efekcie wydawanie gazet w oficjalnym obiegu nie było nadmiernie opłacalne.
Jak pisał historyk prasy George Boyce w opublikowanym w 1978 roku eseju „The Fourth Estate: the reappraisal of a concept“ („Czwarta władza: rewizja pojęcia“), dziennikarzy dzielono wówczas na pismaków na usługach polityków („roszczeniowych awanturników“) albo podżegaczy, podjudzających ludzi do występowania przeciwko prawomocnej władzy. W efekcie rządy dziennikarzy albo przekupywały, albo gnębiły procesami.
Prasa legalna miała realną konkurencję w postaci periodyków wydawanych poza obiegiem – i była to konkurencja ekonomiczna. Walka o wolność prasy była więc bardziej aspektem ekonomicznej walki oficjalnych tytułów z dziennikarskim podziemiem, aniżeli domaganiem się gwarancji dla tych, którzy władzy patrzą na ręce (choć filozofowie tacy jak John Stuart Mill przyznawali, że jakaś forma kontroli jest potrzebna, bo jednak głupio jest oddawać kontrolę nad prawami ludziom, którzy sami łamią prawo).
Walka stała się zażarta, gdyż przemiany gospodarcze – intensywna globalizacja, dojrzałe stadium kolonializmu, urbanizacja itd. – sprawiały, że gazety zaczynały rokować biznesowo. Znów George Boyce:
„zmieniający się świat handlu pod koniec XVIII wieku dał budżetom gazet finansowy zastrzyk: nowe istotne źródło dochodów w postaci ogłoszeń i reklam.
Nieuchronnie więc dążono do zwiększenia sprzedaży, to zaś dawało się osiągnąć, o ile gazeta mogła w taki czy inny sposób zapewniać o swojej niezależności, reprezentować opinię publiczną czy dostarczać czytelnikom autentyczne i sprawdzone wiadomości. Krótko mówiąc, gazeta musiała być warta kupowania”.
Ale tak naprawdę dopiero w drugiej połowie XIX w. uwolnione od „podatków od wiedzy” gazety mogły przeobrazić się w wielki biznes, a to dzięki korzystnemu splotowi wielu różnych czynników: „reklamy, rozwoju technologicznego, rozrastaniu się agencji prasowych, potanieniu papieru oraz tego, że coraz większa część populacji umiała czytać” – wymienia Boyce.
W filozofii polityki owego czasu, w odpowiedzi na rewolucyjny charakter zdarzeń społecznych w XIX wieku, coraz większe znaczenie zyskuje koncepcja „opinii publicznej” jako regulatora i nadzorcy władzy politycznej w ucierającej się właśnie praktyce ustroju republikańskiego – Jeremy Bentham zachwalał „oświeconą opinię publiczną” jako „trybunał – nieoficjalną, nieodpłatną i nieprzekupną władzę osądzającą“, niezbędne narzędzie wsparcia dla demokracji przedstawicielskiej. W tym samym duchu kilkadziesiąt lat później wypowiadał się John Stuart Mill. Prasa, wtedy już ogromny i coraz lepiej rokujący biznes, podchwyciła myśl filozofów, kreując, jak dalej argumentuje Boyce, „polityczny mit” czwartej władzy: ani podporządkowanej rządowi, ani rewolucyjnej, ale stanowiącej filar społeczeństwa instancji kontrolnej.
Bo i co z tego, że dokładny mechanizm działania „trybunału opinii” wciąż umykał opisom? Podobnie jak w przypadku wzrostu znaczenia prasy wynikającego z czynników nie całkiem związanych z wysiłkami robienia coraz lepszego dziennikarstwa, także i przełożenie, jakie „opinia publiczna” miała na rządzących, wynikało z przyczyn często oddalonych od ideału racjonalnej debaty. Wręcz przeciwnie, dwa najpotężniejsze „lewary” były dla komentatorów owego czasu przerażające w swojej irracjonalności: były to ludzka masa oraz skandal. Trzecim z kolei czynnikiem była w niewielkim stopniu zależna od debaty publicznej erozja przeddemokratycznych instytucji, które trzeba było zastąpić nowymi, bardziej wydajnymi.
Ludzka masa, tłum, tłuszcza, motłoch – nieprawdopodobna skala urbanizacji w XIX wieku podniosła do zupełnie nowego poziomu zjawiska z obszaru psychologii tłumu, czyli sytuacje, gdy jednostka „daje się ponieść” zbiorowości, decyduje się na czynności, których w pojedynkę nigdy by nie podjęła (np. rzucania przedmiotami, forsowania barykad, wykrzykiwania wywrotowych haseł czy przekleństw).
Elias Cannetti w eseju Masa i władza pisał „Tylko w masie człowiek wyzwala się od lęku przed dotknięciem”. Masa daje rodzaj ulgi, uwalnia od sztywnego i smutnego jarzma izolacji, ale także „ulega rozpadowi i obawia się go”, dąży więc do utrzymania impetu poprzez swój przyrost, ale także poprzez szukanie „wyładowań”, katalizatorów.
Tak, doniesienia prasowe mogły być takimi katalizatorami. Tak, prasa mogła, acz nie musiała wstrzymać informacje o zbyt wybuchowym potencjale.
Wszak „ludzie nie powinni widzieć, jak robi się kiełbasę i politykę”, jak mawiał kanclerz Bismarck. Czy jednak taki szantaż jest realną mocą, zasługującą na miano „czwartej władzy”? Lęk klas rządzących przed masami w XIX i XX wieku był potężny. Pisali o nich, obok Cannettiego, Gustave Le Bon, Sigmund Freud, /José Ortega y Gasset i wielu innych.
Magnaci prasowi, dopóki chcieli bywać na salonach i mieć swoje miejsce, jak pisał Boyce, w systemie politycznym, mogli czerpać władzę z bycia gatekeeperami przepuszczającymi lub wstrzymującymi informacje, ale już nie z ujawniania wszystkiego, „jak leci”. Nie tylko dlatego, że dziennikarze szybko zostaliby odcięci od informacji, podatek od papieru wróciłby na swoje miejsce, a dla niesubordynowanych wydawców miejsc przy najznakomitszych stołach by zabrakło. Ale także dlatego, że wróciliby w ten sposób do stanu pierwotnego nadmiaru, który zamiast pobudzać, męczyłby, nużył i wprowadzał czytelników w zagubienie.
Kolejnym „lewarem“ dostępnym prasie pretendującej do miana „czwartej władzy” był skandal. Jak trafnie punktuje Rosanvallon, był to właściwie „jedyny trwały element powiadamiania jako działalności społecznej”. „Skandal nadawał faktom, których dotyczył, poniekąd »ultrarealnego« charakteru” – zauważał. Ta jego ultrarealność jednak była zwodnicza. Ujawniony postępek był „ultrarealny”, ale to, co do niego doprowadziło, pozostawało nienazwane. Skandal był skandalem, ponieważ był występkiem (choć niekoniecznie przestępstwem). Ujawnienie oficjela jako homoseksualisty nie denuncjowało karmiącej się homofobią hipokryzji, nie pytało o los nieszczęsnego, często płatnego kochanka, ale kreowało oburzenie, które z kolei umacniało społeczną normę:
„W ten sposób prawdziwym sędzią działań staje się norma społeczna; to ona buduje lub niszczy czyjąś reputację”.
Przez to, że stawką w grze nie była renegocjacja norm, rewizja ich zasadności, a ujawnienie ich pogwałcenia, władza prasy, zwłaszcza tak zwanych brukowców, nabrała mrocznego charakteru. Przede wszystkim, jak można było zobaczyć w filmie „Wybraniec“ o początkach kariery Donalda Trumpa, brukowce stały się mniej lub bardziej świadomymi wspólnikami szantaży i eksploatacji uprawianych przez figury polityczne, w których centralnym interesie było podtrzymywanie w mocy jak najbardziej restrykcyjnych norm.
W filmie Alego Abbasiego grany przez Jeremiego Stronga Roy Cohn blokuje pozew przeciwko Trumpowi, dając do zrozumienia pilotującemu sprawę urzędnikowi, że jeśli urząd nie ustąpi, „opinia publiczna“ dowie się, że ów sypia czasem z mężczyznami. Zagrożenie było tym poważniejsze, że według ówczesnego prawa homoseksualista nie mógł pełnić funkcji publicznej. Następnego dnia pozew został wycofany. Czy w takiej sytuacji ludziom takim jak Cohn, czy Trump miałby się opłacać zwrot opinii na rzecz praw homoseksualistów? A samej prasie? Kiedy to, że ktoś uprawia seks z osobami tej samej płci, przestało być skandalem rujnującym kariery, kolejne coming-outy zaczęły być interesujące jedynie dla prasy „branżowej”, pism takich jak w Polsce „Replika”.
Jak pokazało zaś, już w realnym świecie, kolejne zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich, sztuczne podtrzymywanie wielu norm społecznych spowodowało normatywny kryzys – podobają się i zwyciężają postacie, które tym normom rzucają wyzwanie i ujawniają ich niemoc. Trump chwytający kobiety za krocze i nierobiący sobie wiele z tego, co kto o tym pomyśli, obnażył, jak mało znaczy kultywowanie poprawności politycznej w świecie, w którym fundamentalne przejawy mizoginii – szklany sufit w przedsiębiorstwach, praktyczna bezkarność większości drapieżców seksualnych, bagatelizowanie przemocy seksualnej w college’ach itp. – ciągle uchodzą bezkarnie.
To właśnie na tym polega osławiona i rzekomo odświeżająca „szczerość” Trumpa, który rzekomo wnosi „nową jakość“ do polityki w USA i na świecie.
Niezależnie od cytowanych wyżej deklaracji Brendana Carra, wiadomo, że coś się kończy. W 2023 roku suma średnich wartości dziennego nakładu papierowych egzemplarzy wszystkich czterech amerykańskich „gazet reprezentatywnych” wynosiła 1 milion 164 tysiące 720 sztuk. Mówimy o kraju zajmującym połowę kontynentu, w którym żyje nieco ponad 345 mln ludzi. Oczywiście znacznie więcej jest subskrypcji cyfrowych („New York Times” w listopadzie 2023 osiągnął rekordowe – wraz z przyległymi outletami – 10 mln subskrybentów; kolejny „The Wall Street Journal” miał jednak już tylko 3,5 mln, a trzeci „Washington Post” – 2,5 mln).
Zwróćmy w tym miejscu uwagę, że papier oraz tzw. e-wydania różnią się od wydań elektronicznych, zwłaszcza dużych gazet. Poprzez ustawianie obok siebie większych i mniejszych historii, umieszczanie komentarzy w miejscach, przez które czytające oko nie może się nie prześlizgnąć, papierowe gazety organizują wszystko, co relacjonują, w pewną większą narrację, oczywiście strony startowe dużych serwisów do pewnego stopnia pełnią tę funkcję, ale tylko na tyle, na ile pozwalają im na to algorytmy badające „klikalność”, a i samo prześlizgiwanie wzrokiem po tytułach i jednozdaniowych zapowiedziach, sprofilowanych nie na to, by oddać treść, ale by zarazem zachęcać do wejścia w tekst (szok, skandal, niedowierzanie) i były atrakcyjne dla wyszukiwarek, nie da nam poczucia spójnego obrazu świata, ale raczej jego permanentnego rozpadania się w huku rac i blasku konfetti.
Z drugiej strony, media, jakie znaliśmy od XIX wieku, tak naprawdę zarabiały na reklamach, do których w zasadzie doczepiona była gazeta, niby atrakcyjne i wabiące nabywców opakowanie. Zarabiały fantastycznie: do dziś świadczą o tym imponujące gmachy w pierwszorzędnych lokalizacjach. I owszem, można powiedzieć, że treści redakcyjne, przyciągające czytelników i dające reklamodawcom gwarancję, że pokazują swoje towary w świetnym towarzystwie, też miały w tym swój udział. Niestety niewystarczający do tego, żeby utrzymać ten model po nadejściu mediów społecznościowych i rozproszonej, sprofilowanej pod konkretnego odbiorcę reklamy w internecie. Podobne, choć często wolniejsze procesy dotknęły wszystkie legacy media, media starego typu, zwłaszcza radio i telewizję.
Dziś reklamy wyświetla nam Facebook, Instagram, X czy Google; „kapitał uwagi” przeniósł inwestycje gdzie indziej.
My jednak nadal potrzebujemy choćby minimalnie spójnego obrazu świata; żeby ktoś nam zestawił ranking najistotniejszych wydarzeń dnia, zamówił atrakcyjne i niezbyt długie tłumaczenie bardziej złożonych zjawisk. Inaczej z konieczności będziemy chodzić na skróty: zadowalać się odłamkami klikalności, jakimi strzelają w nas serwisy internetowe, dopasowywać do nich kontekst, ryzykując popadnięcie w teorie spiskowe.
Są kraje, w których funkcjonują nienastawione na zysk media publiczne, ale one także mają swoich mecenasów i granice, których przekraczać nie powinny. Dokładnie tak samo, jak niegdysiejsi medialni giganci, dziś robiące bokami i niezdolne do samodzielnego utrzymania, w zasadzie niegroźne zabawki w rękach multimiliarderów – aż do momentu, gdy jakimś nieuzgodnionym zajęciem stanowiska nie zagrożą bezpieczeństwu innych, tych naprawdę istotnych przedsiębiorstw w portfolio właściciela. Bo przecież o to chodziło w awanturze o brak poparcia dla Kamali Harris ze strony „WaPo“ i „L.A. Timesa” – i czytelnicy, subskrybenci, doskonale to wiedzą.
Dlatego zaryzykuję tezę, że przyszłość należeć będzie do mediów, które z braku lepszego słowa, można by nazwać butikowymi: niewielkich, zwinnych redakcji żyjących z abonamentów i datków. Mediów, dla których tytułem chwały będą przede wszystkim trafne prognozy, czyli pokazywanie świata w sposób, na którym ich odbiorcy mogą się oprzeć. Świata prawdziwego prawdą istotną z punktu widzenia ich odbiorców. W ostatniej dekadzie spopularyzowało się pojęcie „postprawdy”, czyli tekstu wiernego raczej sobie, aniżeli przedmiotowi, który ma opisywać, i łatwo jest uznać, że „prawda istotna dla swoich odbiorców” to właściwie to samo.
A jednak zrozumienie, że musimy skończyć z myśleniem o „prawdzie” jako obiektywnym, jednym dla wszystkich przedstawieniem rzeczywistości, nie oznacza końca prawdy czy „postprawdy”. To raczej przyznanie, że rzeczywistość zawsze nam się prezentuje przez pryzmat naszego osobistego, grupowego doświadczenia i przekonań. Dla kobiet i mniejszości psychoseksualnych wygląda inaczej niż dla cis- i hetero- mężczyzn. Inne rzeczy nas bodą i bolą. Inaczej doniesienia o budżecie przeczyta drobna przedsiębiorczyni, a inaczej osoba na etacie. Co innego jest ważne dla osób przywiązanych przede wszystkim do ochrony środowiska, a co innego dla ludzi, którzy przede wszystkim chcą ogarnąć własną codzienność. Co innego dla katolików, co innego dla osób przyjezdnych, co innego dla związkowców. Ale też co innego jest ważne dla osób, które szukają w newsach podniety, a co innego dla tych, którzy chcą być „dobrze poinformowani”.
Jedna uniwersalna prawda, powiedzmy to jasno, unieważniała te różnice. Drugą rzeczą, którą powinniśmy sobie jasno powiedzieć, jest ta, że nie ma do niej powrotu. Trudno się z tym pogodzić, ale może najtrudniej przełknąć to – że
od początku „media reprezentatywne” były nie tyle „czwartą władzą” i „trybunałem opinii publicznej”, ile wersją prawdy najchętniej sponsorowaną przez reklamodawców.
Teraz reklama poszła gdzie indziej. Próby urwania jeszcze kawałeczka „tortu reklamowego” doprowadziły media masowe na skraj niewiarygodności. Według sondażu Gallupa z października tego roku dziennikarzom ufa najmniej respondentów, mniej nawet niż tradycyjnie traktowanym z podejrzliwością członkom Kongresu czy senatorom – i słusznie na to zwracał uwagę Bezos w swoim felietonie.
Po raz pierwszy w historii odbiorcy mają szansę być rzeczywistymi, pierwszymi i ostatnimi mecenasami mediów. Ale to oznacza coś za coś. Pierwsza kwestia to pytanie, dlaczego mielibyśmy, jako konsumenci, w ogóle płacić za dostęp – przecież wszystko można znaleźć w internecie. Rzeczywiście, dostęp do informacji, a nawet wiedzy w naszych czasach jest nieprawdopodobnie, bezprecedensowo szeroki i często darmowy. Ale znowu – niewiele osób ma czas, zasoby i ochotę, by realnie z tego korzystać.
Myślę, że czas wyjść z patrzenia na media jak na towar do kupienia (którym i tak nigdy nie były tak do końca, zawsze uwikłane w reklamodawców czy innych mecenasów), a zacząć myśleć o dziennikarstwie jak o usłudze. Uprzejmie i chętnie skorzystamy z naszej najlepszej i wciąż poszerzanej wiedzy, aby opowiedzieć Ci o świecie dzisiaj, zrelacjonować wydarzenia, pokazać implikacje, dać komentarz osadzający w szerszym kontekście. Lub: pokazać Ci, jak to się ma do Twojej wiary, wartości, emocji.
I tu dochodzimy do drugiego wyzwania: zupełnie paradoksalnego. Media do tej pory były nośnikami reklamy, teraz same muszą docierać do odbiorców. W czasach, gdy „media reprezentatywne“ miały praktycznie rząd dusz, opozycja „media informacyjne kontra media tożsamościowe“ wydawała się istotna. Dziś wszystkie media są tożsamościowe, a moją, i zapewne Państwa, tożsamością jest to, że szukam informacji, która ma być rzetelna, a nie wedle mojego gustu, i komentarza, który podzieli moje wartości: przywiązanie do demokracji, europejskość, bycie obywatelką świata, wiarę zarówno w naukę, jak i w to, że nauka może się mylić, bo jest wielkim procesem autokorekty. To nie jest obiektywność, to moja tożsamość.
Więc, oczywiście, wpłacam na OKO.press ;).
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Komentarze