0:000:00

0:00

Prawa autorskie: il. Weronika Syrkowska / OKO.pressil. Weronika Syrkows...

Konstruktywna dyskusja o przyszłości naszego systemu gospodarczego i politycznego od lat grzęzła na mieliźnie ideologicznych schematów i terminologicznej degrengolady. Zdumiewająco często rozbija się o nieporozumienia wokół pojęcia kapitalizmu. O to, czym jest, jak historycznie się zmieniał, a nawet i o to, że jego definicja wcale nie znaczy tego, co się nam potocznie wydaje.

Ostatnie lata dostarczyły nam jednak sporo wartościowych książek, które rzucają nowe światło na fundamenty tej dyskusji. Rozjaśniają wiele nieporozumień i dostarczają lepszego obrazu tego, jak współczesny kapitalizm faktycznie wygląda, jak ewoluował i jak realnie odbiegał nawet od swojego definicyjnego wzorca. Przyszedł czas na pewne autorskie podsumowanie i syntezę tych ciekawych publikacji.

Na prośbę OKO.press debatę o tym, czym w rzeczywistości jest współczesny kapitalizm, podsumowuje politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego dr Michał Zabdyr-Jamróz. We wnikliwym eseju specjalista od polityk publicznych pokazuje, jak bardzo realny system gospodarczy różni się od potocznych wyobrażeń i w jak zdumiewającym kierunku się zmienia. Obowiązkowa lektura dla każdego, kogo ewolucja kapitalizmu dotyka bezpośrednio — czyli w istocie dla nas wszystkich.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Przeczytaj także:

Szokujące wydarzenia i niepokojące procesy obserwowane w ostatnich kilkunastu latach sprawiły, że do głównego nurtu debat powróciło – zawieszone przez dekady – pytanie o przyszłość kapitalizmu. A nawet i o to, czy kapitalizm w ogóle ma przyszłość. Kryzys 2008 roku, rosnące nierówności, kryzys klimatyczny, polaryzacja polityczna i rozrost autorytaryzmów na świecie, Brexit, pandemia Covid-19 i wiele innych – wszystko to skruszyło neoliberalny konsens znany jako TINA (ang. There is no alternative, „Nie ma alternatywy”).

Powróciły dyskusje o sprawiedliwości, o progresji podatkowej i regulacjach, o rynku i demokracji, o wolności i solidaryzmie.

Wciąż grzęzły one jednak na ideologicznym zacietrzewieniu i przesądach wokół pojęć takich jak „kapitalizm”, „socjalizm” i „komunizm”.

Właśnie w przełamaniu tych źródeł nieporozumień pomocne okazują się książki autorów takich Thomas Piketty, David Graeber, Leigh Phillips i Michal Rozworski, Ha-Joon Chang i innych.

Czym właściwie jest kapitalizm?

Zanim zacznę moje podsumowanie, powinienem poczynić pewne uwagi wstępne. Wynikają one z obserwacji debat toczonych w przestrzeni publicznej przez intelektualistów, publicystów i laików. Debaty te obarczone są pewnym zamieszaniem pojęciowym, które chciałbym tu uporządkować, szczególnie w odniesieniu do tego, czym jest dominujący globalnie system gospodarczy.

Kapitalizm jest definiowany standardowo, jako dominacja dwóch charakterystyk w systemie ekonomicznym:

  • „prywatnej własności środków produkcji”
  • oraz „wolnorynkowej alokacji zasobów”.

W przypadku tej pierwszej, w potocznym dyskursie poprzestaję się na „prywatnej własności”. Jest to oczywiście technicznie poprawne, ale niestety jest dramatycznie mylące, bo gubi fundamentalną różnicę między tym, co jest „środkiem produkcji”, a własnością osobistą. Dlatego, gdy mowa jest o „uspołecznieniu środków produkcji”, powstają reakcje w stylu „nie życzę sobie uspołecznienia mojej szczoteczki do zębów”.

Nieporozumienia pogłębia fakt, że słowo „prywatne” w znaczeniu potocznym, a nawet jako-tako oficjalnym, oznacza coś osobistego, przyniesionego do pracy z domu, oddzielonego od tego, co zawodowe i oficjalne. „Prywatne” jest osobiste, niepolityczne, indywidualne – intymne nawet. „Prywatne” należy do „prywatnej osoby”. Dlatego potem niektórzy libertarianie uznają różnorodne formy organizacji korporacyjnej (spółek prawa handlowego) za… „socjalistyczne” zaprzeczenie „tradycyjnej” idei kapitalizmu jako osobistego zarządzania własnym majątkiem (co ciekawe, tu jest coś na rzeczy, ale o tym za chwilę).

Problem w tym, że „prywatna” w określeniu tej kluczowej dla kapitalizmu własności ma zupełnie inne znaczenie. Dodatkowo czasem – jak na Wikipedii – dodaje się w definicjach, że konsekwencją tego typu własności jest czerpanie zysków z tych środków produkcji. Ta zdawkowa uwaga (podobnie jak ta o „środkach produkcji”) umyka fanom „podstaw ekonomii” i przedsiębiorczości, czego skutkiem jest utożsamienie własności osobistej i czerpania z niej pożytków z tym, jak działa czerpanie zysku z kapitału.

Określenie „prywatna” oznacza przede wszystkim własność środków produkcji, wykorzystywaną „dla zysku” (for profit, na zasadach tzw. drugiego sektora). Taka własność może oznaczać własność należącą wyłącznie do „prywatnych” osób fizycznych, ale też i (w przeważającej mierze, skoro mowa o własności „środków produkcji”, czyli wielkich przedsiębiorstw przemysłu itp.) własność osób prawnych (fundacyjnych i stowarzyszeniowych) albo własność kolektywu udziałowców o różnym statusie prawnym. Oznaczać to może także lub częściowy udział państwa w spółkach prawa handlowego, czyli „własność publiczną”, ale działającą dla zysku.

Ale czerpanie „zysków” ze „swojej własności” nie jest w historii czymś szczególnie nowym i zarezerwowanym dla kapitalizmu.

Narodziny korporacji

Warto pamiętać, że wynalazkiem założycielskim dla tego ustroju gospodarczego jest szczególna forma prawna prywatnej własności. Formą tą jest nowoczesna „korporacja” lub spółka kapitałowa – czyli to, co w polskiej terminologii prawnej jest określane jako „fundacyjna (zakładowa) osoba prawna”. Nie powinno się jej mylić z „korporacyjną (stowarzyszeniową) osobą prawną” – która, przez względy historyczne (innej recepcji prawa rzymskiego w kontynentalnej Europie i w Anglii), jest dokładnym przeciwieństwem tego, czym jest „korporacja” w anglosaskiej tradycji prawnej.

Głównym założeniem organizacyjnym nowoczesnej „korporacji” jest relacja „ograniczonej odpowiedzialności”, wyraźne rozgraniczenie własności udziałów od kontroli nad firmą. Właściciele udziałów są anonimowi, nie muszą się znać i nie ponoszą odpowiedzialności za długi przedsiębiorstwa ponad to, co zainwestowali. Ale nie mają bieżącej kontroli nad firmą – jako rentierzy mają oni tylko czerpać zyski ze swoich udziałów.

Firmę kontrolują wybierani przez udziałowców dyrektorzy, czyli menadżerowie wysokiego szczebla. Ci dyrektorzy decydują o bieżącym zarządzaniu. W normalnych okolicznościach udziałowcy mogą zasadniczo tylko „głosować nogami” – sprzedając udziały (np. jeśli nie są usatysfakcjonowani z tego, jak firma jest zarządzana). I tego typu rezygnacja z udziałów nie wymaga renegocjacji umowy między partnerami (jak w stowarzyszeniowych osobach prawnych) czy statutu firmy.

Historia odnotowuje przykłady podobnych przedsięwzięć w różnych rejonach świata u progu nowożytności – prawdopodobnie najwcześniejszy stwierdzono w Chinach jeszcze w XIII w. n.e. Ale przedsiębiorstwem, które spopularyzowało tego typu formę organizacyjną – pokazując jej pełny potencjał – była Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, założona w 1602 roku. To na jej organizacji wzorowała się potem (powstała nieco wcześniej) Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska. Nowoczesna korporacja okazała się najpierw najbardziej efektywną formą organizacyjną na potrzeby militarnej rywalizacji we wczesno-kolonialnym handlu zamorskim: w wymuszaniu, a potem utrzymywaniu monopolu na pozyskiwanie np. przypraw. Potem upowszechniła się jako dominująca forma organizacji dużych przedsiębiorstw kapitalistycznych.

Korporacje jako „masy majątkowe” nie mają członków – są bytem niezależnym od swoich właścicieli. Jako takie „osoby prawne” są też z założenia nieśmiertelne do czasu intencjonalnego rozwiązania. Inaczej niż wcześniejsze przedsięwzięcia biznesowe, np. ery zamorskich wypraw handlowych, nowoczesne korporacje nie mają planowanego terminu rozwiązania.

Korporacje miały więc na celu kumulację zysków z kapitału potencjalnie w nieskończoność.

A separacja własności od kontroli tworzyła nowoczesny fenomen rynków kapitałowych. Udziały miały być przedmiotem swobodnego (niewymagającego renegocjacji umów) obrotu na rynku kapitałowym, który oryginalnie funkcjonował bardziej jak zakłady bukmacherskie – obstawianie na to, która z wypraw handlowych się powiedzie. I tego rodzaju rynek kapitałowy wcale nie jest tym samym co potocznie rozumiane rynki towarów i usług. Zdarza się, że nieskrępowane dążenie do sukcesu na wolnym rynku kapitałowym prowadzi do praktyk monopolistycznych i redukowania wolnej konkurencji na rynkach towarów i usług.

Rentierzy i menedżerowie

No i właśnie ta instytucja – nowoczesna korporacja: jej struktura (rozdział własności od kontroli) i swoiście zautomatyzowany stosunek do zysku – ukształtowała podziały klasowe w nowoczesności. W tradycyjnym marksistowskim ujęciu kapitalizm zakłada wyodrębnienie się dwóch klas: kapitalistów – właścicieli środków produkcji – i robotników – pracowników najemnych, tych, którzy oferują kapitalistom swoją pracę.

Ale w nieco innym ujęciu kapitalizm – tym bardziej biorącym pod uwagę ów rozdział własności od kontroli – dostrzega się wyodrębnienie (choć nie ścisłe) aż trzech kategorii podmiotów w oparciu o pełnione role względem własności kapitału.

Klasa rentierska

– to ci, którzy są właścicielami środków produkcji i czerpią z nich rentę (dochód pasywny).

Klasa menadżerska (professional managerial class)

– to ci, którzy mają kompetencje do zarządzania złożonymi organizacjami, co daje im faktyczną, bieżącą kontrolę nad środkami produkcji, z których te organizacje korzystają nawet bez prawa własności (tzw. kontrola menadżerska). To profesjonalnie wykształceni specjaliści od kontrolowania złożonych systemów, których zarobki zasadniczo stanowić ma pensja. Z klasy menadżerskiej da się wyodrębnić klasę dyrektorską, ale trzeba pamiętać, że są to tylko najwyżej sytuowane osoby przynależące do klasy menadżerskiej, w ramach której zachodzić ma awans i wymiana elit.

Szeregowi pracownicy najemni

– ci, których zarobki zasadniczo stanowić ma pensja. Mogą to być zaawansowani specjaliści, ale ich kompetencje nie umożliwiają im kontroli nad złożonymi organizacjami.

Wyodrębnienie profesjonalnej klasy menadżerskiej – jako tej, która może i nie ma własności środków produkcji, ale może przejmować faktyczne stery gospodarki i korzyści z niej płynące – od zarówno klasy właścicieli-rentierów, jak i proletariuszy, jest rdzeniem wywodu Jamesa Bunhama w jego książce pt. „Rewolucja menadżerska” (z 1941 r.). Tezą naczelną tej pracy była obserwacja, że zbiurokratyzowane gospodarki nowoczesnych państw końca pierwszej połowy XX wieku zmierzają w stronę zastąpienia kapitalistycznych rentierów – w roli klasy przewodniej – nie przez proletariat, ale właśnie przez menadżerów.

To, co wyróżnia menadżerów to kompetencje w zarządzaniu skomplikowaną machiną organizacyjną czy to publiczną, czy prywatną. Wbrew Thorsteinowi Veblenowi, Burnham odróżniał te kompetencje od zaawansowanych i wysoko cenionych kompetencji rzeczowych: inżynieryjnych czy naukowych, które nie dają władzy i autorytetu do panowania nad osobami i procesami.

Jak wspomniałem na przykładzie Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, separacja własności od kontroli nad tą własnością, nie jest wcale czymś nowym. Jak wskazywał Max Weber, jest ona istotą nowoczesnego „panowania racjonalnego” także w administracji publicznej. Standardowo i w swojej najczystszej, docelowej postaci, menadżer nie zarządza własnością swoją a cudzą. Tak jak urzędnik publiczny nie dysponuje swoim majątkiem (jakby to robił pan feudalny). W obu przypadkach menadżer/urzędnik administruje tą własnością w interesie właścicieli, mocodawców czy polityków reprezentujących suwerena.

I właśnie ta – postępująca wraz ze wzrostem komplikacji organizacyjnej i technologicznej – separacja własności od kontroli nad własnością miała, w wizji Burnhama, dawać menadżerom możliwość przejęcia kontroli nad społeczeństwem także w wymiarze korzyści własnych – czerpania najważniejszych benefitów w redystrybucji zasobów.

Granica między tymi kategoriami nie jest ścisła i ostra, dlatego, że poszczególne osoby mogą być osadzone w różnych rolach jednocześnie. Na pewno rentierzy w kapitalizmie są mocodawcami, w których interesie zasadniczo zorganizowany jest cały system (wbrew retoryce, interesy konsumentów są zaspokajane tu tylko jako środek do generowania zysków). Zdarza się, że właściciele przejmują stery swojej własności, stając się wówczas klasycznymi przemysłowcami. Od lat zdarza się też, że menadżerów wynagradza się udziałami w zarządzanych przez nich firmach. Stanowić ma to rozwiązanie tzw. problemu agencji (czyli nietożsamości interesów menadżerów i rentierów).

Kapitanowie przemysłu...

„Prywatna” własność – w tym konkretnym kontekście definicji kapitalizmu – oznacza, że właściciel/udziałowiec jako rentier (w tym państwo) ma święte i automatyczne prawo czerpać z tej własności zyski. Tu z kolei pojawia się dylemat, co to znaczy „zysk”. Oczywiste jest, że zysk (ekonomiczny) jest tym, co zostaje z przychodów po odjęciu wszystkich kosztów. No i tu dość intuicyjne jest założenie, że właściciel powinien być uprawniony do owoców płynących ze swojej własności. Tyle że istnieje niebagatelna różnica między:

  • (1) zyskiem z pracy włożonej w swoją własność,
  • a (2) zyskiem pasywnym z samego tylko tytułu własności, a osiąganym z pracy innych.

Sama organizacja nowoczesnych korporacji zakłada rozdział tych form czerpania zysku. Klasa menadżerska i robotnicza czerpią zysk ze swojej pracy (1). Klasa rentierska czerpie zyski, choć nie pracuje (2).

Problem w tym, że w potocznych dyskusjach o kapitalizmie, zysk z kapitału (2) nader często jest utożsamiany z talentem czy umiejętnościami w zarządzaniu własnym kapitałem, czyli z pracą menadżerską (1). To jest wyobrażenie dość intuicyjne – przywodzi skojarzenie z drobną przedsiębiorczością, gdzie w jednej osobie lokalnego biznesmena połączone są co najmniej dwie role: właściciela oraz zarządzającego. W przypadku małych przedsiębiorstw rodzinnych do tych ról dołącza trzecia: szeregowego pracownika.

Niestety, nader często to wyobrażenie przenoszone jest na poziom wielkich przedsiębiorstw przemysłu, handlu czy usług. Mimo tego, że w tej skali dominują typowo korporacyjne formy organizacji – z wyrazistym rozdziałem własności od kontroli i rozdziałem zysku z pracy od zysku z kapitału. To potoczne wyobrażenie jest jednak na tyle natrętne, że wiedzie do wyolbrzymiania znaczenia dość specyficznej (choć znaczącej) okoliczności, gdy bogaty rentier jest jednocześnie charyzmatycznym i wszechwładnym zarządcą własnej „prywatnej” firmy.

Co ciekawe, w anglosaskiej terminologii prawnej odróżnia się nawet – w ramach sektora prywatnego (dla zysku) – „firmy prywatne” (private company) od „firm publicznych” (public company), gdzie kryterium nie jest to, czy jest ona własnością państwa, tylko to czy udziały są dostępne w »publicznym« obrocie na rynku kapitałowym.

W ten sposób – myśląc o wielkiej firmie „prywatno-prywatnej” – roztaczamy wizję klasycznego „kapitana przemysłu” – przemysłowca, który samodzielnie zarządza, z własnego majątku serwisuje swoje maszyny i zaopatruje je w surowce. Własną wizją wiedzie przedsiębiorstwo do sukcesu i czerpie z niego wszelkie możliwe zyski, które potem dziedziczy jego rodzina. Ten typ kapitalizmu wzbudza największe kontrowersje jako dokładnie ten, który zawładnął publiczną wyobraźnią zarówno na prawicy jak i lewicy.

Dla fanów kapitalizmu ten typ doskonale ilustruje etykę rynkowej merytokracji – zasłużenia sobie na zyski jako owoce swojej pracy, swojego talentu i swojej własności. W najprostszej postaci to pochwała prostego życia małego przedsiębiorcy, który w pocie czoła wypracowuje regularny zysk ponad koszty swojej działalności i z tego może wykarmić rodzinę i rozwijać działalność.

Superbohaterami tego modelu są przedsiębiorcy-innowatorzy, przemysłowcy-wynalazcy, geniusze integracji poziomej i optymalizacji: John Rockefeller, Henry Ford, Elon Musk.

Nierzadko ich wizje zakładały wielkie korzyści dla konsumentów, a czasem nawet wielkoduszne poprawienie warunków dla pracowników.

...czy „baronowie-rozbójnicy”?

Dla lewicowych krytyków kapitalizm tego typu przywołuje na myśl dokładnie te same postaci, ale postrzegane jako „baronowie-rozbójnicy”, jak można przetłumaczyć angielski termin robber baron. Ludzie tacy – jak feudalni raubritterzy (jak nazywani byli po niemiecku), czyli panowie udzielni na swoich włościach – tyranizują pracowników, wyciskają z nich ostatnie poty, korumpują polityków i brutalnie tłumią strajki. Niszczą konkurencję dumpingiem i innymi brudnymi sztuczkami, po czym jako monopoliści narzucają paskarskie ceny produktów. To oni tworzą kapitalistyczną arystokrację rodową, dla której korporacja typu prywatnego staje się nowoczesnym odpowiednikiem feudalnych włości. To przez takich ludzi trzeba było tworzyć prawa antymonopolowe i wzmacniać ochronę pracowników.

Tutaj zysk to nie tylko uciułanie przychodu powyżej kosztów.

Jak już wspomnieliśmy, ten model przedsiębiorstwa – łączący rolę właścicielską i kierowniczą – wcale nie jest najbardziej typowy dla kapitalizmu w jego historii, ani nie wynika z definicji kapitalizmu. Także największe w historii fortuny wcale nie wynikały z samej tylko pracy własnej kapitanów przemysłu/baronów-rozbójników, a raczej z zysków pasywnych. Na pewno nie da się z samej tylko własnej pracy zarabiać tyle, ile da się czerpać zysków z kapitału – niezależnie od tego, czy te zyski są efektem samodzielnego nim zarządzania.

To są wszystko oczywistości, ale warto przypominać, że fundamentalną zasadą kapitalizmu nie jest wcale własność osobista i osobiste zarządzanie (1), a już na pewno nie zysk z własnej pracy jako naczelne kryterium hierarchii społeczno-ekonomicznej.

Kapitalizm zasadza się na (2) prawnych gwarancjach i na dominacji systemowej zasady zysku pasywnego z „prywatnej” własności środków produkcji. Fundamentalną bowiem zasadą kapitalizmu jest proprietarianizm lub ideologia właścicielska.

Thomas Piketty w książce „Kapitał i ideologia” (2019, polskie wydanie: 2022) wyjaśnia, że proprietarianizm to ideologia „świętej własności prywatnej” – teoria społeczna, orientująca wszystko wokół własności prywatnej jako rdzenia systemu społecznego (ownership societies). Co ciekawe, ten system ideowy stanowił bazę dla innych systemów społecznych (w tym niewolniczego) i zasadniczo wyrastał z feudalno-arystokratycznego założenia, że jak się już ma dochodową własność ziemi czy pracowników (i powierzyło się ją dobremu zarządcy), to „szlachta nie pracuje”.

Istotą kapitalizmu jest zysk czerpany z kapitału – a najlepiej zysk pasywny, gdy kapitałem tym jest własność zarządzana przez innych: menadżerów.

I jasne jest, że najbardziej imponujące sukcesy osiągać będą ci rentierzy, którzy mają talent, umiejętność i kontakty do zarządzania tym kapitałem – czyli przemysłowcy/raubritterzy (od Johna Rockefellera po Elona Muska) oraz finansiści/inwestorzy giełdowi (od J.P. Morgana po Warrena Buffetta).

Ale i tak istotą ich bogactwa nie była praca, tylko posiadany i zdobyty kapitał.

Menedżeryzm korporacyjny

Kapitalizm z wyodrębnieniem klasy rentierskiej i menadżerskiej jest w gruncie rzeczy na wskroś analogiczny do struktury nowoczesnego państwa z rozdzieleniem mocodawców (polityków/udziałowców) od profesjonalnego sztabu biurokratycznego (urzędnicy publiczni/menadżerowie). Dokładnie takie było przesłanie koncepcji biurokracji Maxa Webera: pewna wymienność kompetencji zarządczych między sektorem publicznym i prywatnym – między urzędnikami państwowymi a menadżerami przedsiębiorstw. Założeniem jej było profesjonalne a uniwersalne wykształcenie w metodach zarządczych, prawie, ekonomice, umiejętnościach agregacji i analizy danych dla skoncentrowanego planowania gospodarczego. Kluczowy jest tu etos merytokratyczno-edukacjonistyczny. Liczą się stopnie naukowe, testokracja, chłodna racjonalność i metoda.

Ta wymienność kompetencji i kadr wcale nie była nowością wniesioną wraz z tzw. nowym zarządzaniem publicznym, czyli popularnym od lat 80. XX w. „biznesowym podejściu do administracji publicznej”. Flagową postacią takiego tradycyjnego, weberowskiego zarządzania biurokratycznego i biznesowego menadżerstwa był Robert Strange McNamara – „genialny dzieciak” (Whiz Kid) z uniwersytetów Stanforda i Harvarda. W swojej długiej karierze McNamara był m.in. prezesem Ford Motor Company, sekretarzem obrony USA i Prezesem Banku Światowego.

W kapitalizmie przemysłowców/raubritterów istotną rolę odgrywa bardziej charyzma i wizja „wielkiego człowieka” – niekoniecznie maksymalizacja zysków – czasem zakładająca jakąś cywilizacyjną misję (np. podbój Marsa).

Tutaj etos jest mniej edukacjonistyczny, a oparty na talencie w zbijaniu fortun – to rodzaj rynkowej merytokracji.

W kapitalizmie czysto rentiersko-menadżerskim zanika ten personalny element. Mamy tu bowiem do czynienia ze swoistą zautomatyzowaną, biurokratyczną (instrumentalnie racjonalną) machiną, której jedynym domyślnym imperatywem ma być maksymalizacja zysku dla udziałowców (shareholder value maximization). Co ciekawe, to właśnie ta biurokratyczna struktura typowych korporacji kapitalistycznych i wymienność kadr menadżerskich między państwem i biznesem sprawiają, że niektórzy libertarianie i inni fani kapitalizmu przemysłowców nie szczędzą obelg w stronę tego menadżeryzmu, jako rzekomo nieprawdziwego kapitalizmu „korporacyjnego” czy wręcz „kumoterskiego”.

Klasycznym przykładem bezkompromisowego raubrittera z misją będzie miliarder Charles Koch, który wielokrotnie używał własnego biznesu w krucjacie na rzecz swojej libertariańskiej wizji wolnego rynku i minimalnej roli państwa. Typowe korporacje menadżerskie – choć oczywiście lobbują one za deregulacją – racjonalna kalkulacja kosztów i zysków zwykle skłania do współpracy z agencjami państwowymi w podporządkowaniu się obowiązującemu prawu. Przedsiębiorstwa Kocha, tymczasem, wielokrotnie łamały prawo nawet tam, gdzie oznaczało to niepotrzebnie kosztowne sankcje. A czyniły to „dla zasady” – by dawać przykład oporu przeciw jakimkolwiek publicznym regulacjom rynków.

Warto w tym miejscu powrócić do uwagi, że także i państwo może być właścicielem przedsiębiorstwa działającego dla zysku. To, że to, co państwowe jest „publiczne”, wcale nie znaczy, że taka własność publiczna nie może operować wg imperatywu maksymalizacji zysku dla swojego mocodawcy/właściciela – z całym dobrodziejstwem inwentarza: wyzyskiem pracowników i nadmiernymi kosztami klientów. I tak niedawny kazus PKN Orlen – zawyżanych cen i zysków odprowadzanych dla rządu – dość dobrze ilustruje ten problem. Jeszcze lepszym przykładem jest tu sowiecki wariant „uspołecznienia środków produkcji”, gdzie przy braku demokratycznej kontroli państwa i monopartii, realizował się wzorzec tzw. kapitalizmu państwowego.

Bunt raubritterów

Pojęcie kapitalizmu państwowego ma tę zaletę, że pokazuje, jak państwo też może angażować się w kapitalistyczny wyzysk pracowników. Kiedy jego motywem działania jest zysk, pomnażanie kapitału, państwo zaczyna pełnić funkcję udziałowca, a publiczni menadżerowie mają działać wg imperatywu maksymalizacji wartości dla udziałowców. Nie jest tu eliminowany podział klasowy, a nawet de facto menadżerowie publiczni i politycy wysokiego szczebla stają się raubritterami, bo dzięki kontroli nad „publiczną własnością” w ich interesie dokonuje się wszelka dystrybucja dóbr (niekoniecznie nawet pensji ile dostępu np. do wygód i luksusów). Wszystko to kosztem lub bez sprawiedliwych benefitów dla szeregowych pracowników, zaniżaniem wartości pracy, podwyżkami cen itp.

Nie dziwota więc, że najistotniejszą opozycję wobec „socjalizmu realnego” w całym bloku sowieckim stanowił ruch robotniczy (nie tylko NSZZ „Solidarność”).

Tak czy inaczej, profesjonalna, oddzielona od rentierów klasa menadżerska (urzędniczo-biurokratyczna) – zarówno w sektorze publicznym jak i prywatnym – istotnie jest wyzwaniem dla postaci przemysłowców wizjonerów – „siłaczy” i tytanów przemysłu.

Menadżeryzm opiera się na powtarzalnych regułach, procedurach: rządach prawa w państwie oraz przewidywalności na rynku. Ta przewidywalność zakłada rządzenie procedurą, ale także – w dążeniu do maksymalizacji zysków – wyczulenie na reakcję otoczenia systemowego, czyli jakieś tam uwzględnianie interesariuszy. To przewidywalne, uregulowane i quasi-konsultacyjne zarządzanie racjonalne stoi w fundamentalnej sprzeczności z władzą charyzmatyczną przemysłowców wizjonerów: rządzonych objawieniem, geniuszem, iskrą bożą i kaprysem – nieograniczonych w swojej władzy, domagających się ekstremalnego poświecenia i bezdyskusyjnego posłuszeństwa na pohybel hejterom.

Dochodzi do tego konflikt ideowy, gdzie pewna niezbędna responsywność i bezideowość menadżerów (jak ustawowa apolityczność Korpusu Służby Cywilnej) zderza się z upartym ego i wyrazistymi poglądami kapitalistów-wizjonerów. Menadżerski imperatyw stabilnej maksymalizacji zysków skłania do zadowolenia reklamodawców, do gorliwej a cichej współpracy z instytucjami państwa, i do podporządkowywania się nastrojom społecznym docelowych grup konsumenckich. To dlatego te zdepersonalizowane korporacje tak często praktykują „tęczowy kapitalizm” – schlebiając progresywnym sloganom w zabieganiu o korzystny wizerunek.

Właśnie dlatego to, co obserwujemy w przypadku ludzi takich jak Elon Musk czy Peter Thiel (ten ostatni to inwestor w venture capital, libertarianin oraz gej, który aktywnie wspiera homofobicznych polityków) to swoista rebelia raubritterów.

To rewolta kapitalistycznych książąt udzielnych – przeciwko profesjonalnej klasie menadżerskiej – przeciw tym wykształciuchom z klasy średniej i wielkich miast, przeżartym „progresywnym wirusem umysłu” (woke mind virus) nabytym w toku „bezużytecznej indoktrynacji uniwersyteckiej”. Oczywiście ma to być rebelia z „Atlasa Zbuntowanego” Ayn Rand, która opiera się na micie, że wszelkie zasługi danej firmy/marki zawdzięczać należy tylko tytanicznemu wysiłkowi jednej genialnej osoby (vide: mit Steve’a Jobsa jako „wynalazcy” smartphone’a, czy Muska jako „założyciela” Tesli).

Uspołecznienie kapitału

W standardowym wariancie kapitalizmu zasadą naczelną jest maksymalizacja zysku dla udziałowców. Stąd ten model kapitalizmu określa się jako „kapitalizm udziałowców” (shareholder capitalism). Zakłada się tu, że wszelkie inne względy – interesy pracowników oraz konsumentów, potrzeby społeczności lokalnej, ochrona środowiska, wartości społeczne, interes publiczny itp. – mają charakter wtórny lub instrumentalny względem zysków udziałowców.

W Europie funkcjonuje jednak od dekad – i zyskuje ostatnio na popularności wśród decydentów oraz liderów opinii – model alternatywny dla kapitalizmu udziałowców.

Zamiast „uspołeczniać środki produkcji” – nacjonalizować czy zamieniać w spółdzielnie – zakłada się w nim branie pod uwagę na równi z zyskami udziałowców, także inne cele.

Chodzi tu o interesy, potrzeby i wartości tzw. interesariuszy (stakeholders), czyli pracowników, klientów, okolicznych mieszkańców, otoczenia społecznego, środowiska naturalnego itd. Stąd tego rodzaju model określany jest jako „kapitalizm interesariuszy” (stakeholder capitalism). Przykładowym mechanizmem zapewniającym takie rozwiązanie jest obowiązkowe włączanie do zarządu firm przedstawicieli związków zawodowych, tak jak realizowane to jest już w krajach skandynawskich, Niemczech itd. Propozycja ta zasługuje na osobne omówienie. Technicznie rzecz biorąc, nie realizuje ona postulatów »uspołecznienia środków produkcji«, choć może je funkcjonalnie wspomagać.

Ale co, jeślibyśmy zachowali esencjalny wymiar kapitalizmu – w wymiarze zasady prymatu zysków kapitałowych – tylko ten kapitał niejako »uspołecznili« i zaprzęgli do celów socjalnych? Czy można tak pogodzić kapitalizm z socjalizmem? David Graeber w książce „Dług. Pierwsze pięć tysięcy lat” (2011, polskie wydanie: 2021) zauważa, że próbę takiej syntezy podjęto w „nowym rozdaniu”, realizowanym od lat 1970. Graeber tak opisuje ten okres:

„Związek między wydajnością a płacami został zerwany: wskaźniki wydajności nadal rosły, ale płace uległy stagnacji lub nawet atrofii. […] Towarzyszył temu początkowo powrót do »monetaryzmu«: doktryny, wg której chociaż pieniądze nie były już w żaden sposób oparte na złocie ani na żadnym innym towarze, polityka rządu i banku centralnego powinna być przede wszystkim zainteresowana staranną kontrolą podaży pieniądza, aby upewnić się, że zachowuje się on tak, jakby był towarem deficytowym. Równocześnie finansjalizacja kapitału oznaczała, że większość pieniędzy inwestowanych na rynku była całkowicie oderwana od jakiegokolwiek związku z produkcją komercyjną i stała się czystym spekulanctwem. […]

W nowym rozdaniu płace nie będą już rosły, ale pracownicy będą zachęcani do kupowania kawałka kapitalizmu. Zamiast uśmiercać rentierów [jak postulował Keynes],

każdy mógłby teraz skutecznie stać się rentierem, mógł zagarnąć część zysków generowanych przez coraz bardziej dramatyczne tempo wyzysku jego samego”.

W USA, jak i na całym świecie, zaczęły powstawać niezliczone oferty emerytalnych kont oszczędnościowych. Polski eksperyment z OFE był elementem tego procesu „zachęcania zwykłych obywateli do gry na rynku”.

Jednocześnie promowano branie pożyczek. Kluczowe było też zaskarbienie sobie poparcia społecznego przez szerokie wspieranie kredytowe i inne aspiracji do posiadania własnego domu lub mieszkania. Stąd różnorodne programy refinansowania kredytów hipotecznych, przy założeniu, że hipoteka powinna być traktowana jak bankomat.

Graeber: „Powstało wiele nazw opisujących to nowe rozdanie – od »demokratyzacji finansów« po »finasjeryzację życia codziennego«. Poza Stanami Zjednoczonymi zaczęto je nazywać »neoliberalizmem«. Jako ideologia oznaczało to, że nie tylko rynek, ale i kapitalizm […] stał się zasadą organizującą niemal wszystko.

Wszyscy mieliśmy myśleć o sobie jako o małych korporacjach, zorganizowanych wokół tej samej relacji inwestora i dyrektora […]”.
demonstrant w masce z komiksu V jak vendetta trzyma karton z hasłem Fuck capitalism
Uczestnik antyrządowego protestu w Thammasat University w Bangkoku (Tajlandia), 19 września 2020 r. Fot. Lillian SUWANRUMPHA / AFP

Komunizm bogaczy

W tym miejscu widać różnice między neoliberalizmem a często z nim wrzucanym do jednego worka paleoliberalizmem ekonomicznym. Jak wyjaśniał Milton Friedman (w swoim eseju „Neo-liberalizm i jego perspektywy” z 1951 r., pp. 89-93), neoliberalizm odrzucał XIX-wieczny laissez-faireyzm na rzecz gwarantowanego przez państwo porządku konkurencyjnego, który miał regulować wszelkie sfery życia i nawet stanowić mechanizm ochrony przed nadużyciami samego rynku. „Demokratyzacja finansów” była tego istotnym aspektem.

To neoliberalne wcielenie kapitalizmu pokomplikowało definicję kapitalizmu i socjalizmu. Neoliberalizm obfitował w interwencjonizm państwowy – ale nie dla wsparcia rodzin, które stanęły w obliczu eksmisji, tylko by ratować banki „zbyt duże, by upaść” i rentierów zbyt ważnych, by stracić. Ale przede wszystkim zawierał w sobie obietnicę swego rodzaju uspołecznienia środków produkcji w ramach rynków kapitałowych i reguł spółek akcyjnych działających dla zysku.

Najlepiej dostrzec to zjawisko w tym, że aktualnie jednym z głównych typów aktorów na rynkach kapitałowych są właśnie fundusze emerytalne. Rentierami mają tu być ci sami emeryci, którzy po latach ciężkiej pracy mogą wreszcie korzystać z uroków życia. I co ciekawe to najczęściej właśnie fundusze emerytalne są najbardziej agresywne w egzekwowaniu zasady maksymalizacji zysków przeciw jakimkolwiek wizjom charyzmatycznych kapitanów przemysłu, motywowanych jakąś misją. Wzorowym świadectwem tego zjawiska są tu procesy wszczęte przez dwa fundusze emerytalne (City of Riviera Beach Police Pension i Arkansas Teacher Retirement System) przeciw Elonowi Muskowi o problematyczny wykup firmy SolarCity przez Teslę.

Działać ma to dokładnie jak uspołecznienie środków produkcji w wymiarze społecznych benefitów na funkcje socjalne – czyli maksymalizujemy zyski, ale w „socjalnie słusznym celu” zapewniania godnych emerytur. Kapitał ma służyć – rynkowo – zaspokojeniu potrzeb socjalnych. Ale dokonuje się to kosztem podmiotowości aktualnych ludzi pracy.

I niestety efektem tego nie jest wcale realne uspołecznienie kapitału, ale raczej elityzacja uspołecznienia.

Dokonywała się ona na wiele sposobów, z których kluczowym jest wzmocnienie hazardowego charakteru rynków kapitałowych, na które wypchnięto oszczędności emerytalne. Tak oto w wyniku kryzysu 2008 roku miliony amerykańskich emerytów potraciło oszczędności. Wielu musiało zamieszkać w wozach kempingowych, a żeby związać koniec z końcem, zaczęło pracować w magazynach Amazon – w ramach tzw. CamperForce.

Ci emeryci, którzy zostali realnie rentierami, dalej kumulują kapitał. Jednocześnie, to w ich interesie zarządy korporacji odcinają aktualnych pracowników od szansy udziału w kapitałowej demokracji: przez stagnację płac w wyniku cięcia kosztów pracy na rzecz maksymalizacji zysków. Przez to odcięcie aktualnie pracujących od szansy na kumulację kapitału model ten nie ma mechanizmu późniejszej kooptacji do rentierstwa nowych emerytów. Efektem jest to, co m.in. Graeber nazywa „komunizmem bogaczy” (communism of the rich).

Jak „demokracja kapitałowa” zamieniła się w oligarchię

Niestety analogiczny proces dokonuje się w generalnie ciekawych i obiecujących przykładach spółdzielni pracowniczych. Mają one ogrom zalet wynikających z demokratyzacji miejsca pracy i poczucia współodpowiedzialności za losy firmy. Przedsiębiorstwa tego typu mają mniejszą rotację pracowników i mniejsze ryzyko upadłości. Jednak w niesprzyjającym otoczeniu systemowym (np. słabości państwa opiekuńczego), są one podatne na swego rodzaju pokoleniową zdradę ideałów.

Nagminnie się bowiem zdarza, że stara gwardia pracowników, by zapewnić sobie lepsze zyski i emerytury, odcina nowych pracowników od tych samych warunków współudziału w firmie. Np. zatrudniając na kontrakty krótkoterminowe coraz większe rzesze pracowników zewnętrznych, a nawet przenosząc cześć produkcji do krajów z tańszą siłą roboczą (vide hiszpańska Mondragon Corporation). Jest zasmucająco typowe to, jak starsze pokolenie pracowników przekształca spółdzielnię w spółkę kapitałową (vide liczne izraelskie kibuce). To ostatnie było losem choćby Spółdzielni Pracy „Muszynianka”, którą większość pracowników (będąca na progu emerytury i w obliczu niskich świadczeń emerytalnych), przekształciła w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, stając się jej udziałowcami i rentierami z jej zysków.

Dlatego też – czy byśmy tego chcieli, czy nie – problemy współczesnego kapitalizmu mają w wyraźnej mierze charakter pokoleniowy.

Do wyzysku dołącza poszerzona elita tego pokolenia, które, choć może nawet samo wywodziło się z klasy robotniczej, to (dzięki powojennemu państwu dobrobytu) doświadczyło sprawnego awansu społecznego, żeby potem (dzięki neoliberalnej „demokratyzacji kapitałowej”, czytaj: uwłaszczeniu na państwie dobrobytu) stać się co najmniej petit albo nie-tak-bardzo petit bourgeoisie – klasą małych i średnich udziałowców. To w ich interesie dokręca się śrubę przedstawicielom młodszego pokolenia na rynku pracy i na rynku nieruchomości. Historia tego, jak np. amerykańscy czy brytyjscy boomersi (czyli osoby urodzone w latach 1946-1964) załamali międzypokoleniową umowę społeczną – zabierając młodszym generacjom drabinę awansu społecznego, z której samo skorzystało – zasługuje na osobne obszerne omówienie.

Jest uderzające, że w krajach byłego bloku sowieckiego neoliberalizm przebiegał w dokładnie ten sam sposób tylko w przyspieszonym tempie. Było mnóstwo prób prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw przez rozdawanie udziałów w nich szeregowym pracownikom, a nawet i szerszej populacji. Tyle że przy fatalnych warunkach gospodarczych doktryny szoku (i braku zabezpieczenia udziałów przed sprzedażą), ludzie ci, żeby przetrwać, woleli sprzedać swoje udziały za bezcen tym, którzy mieli kapitał na skup, i którzy dobrze wiedzieli, jaki jest prawdziwy potencjał tych państwowych przedsiębiorstw. Była to okazja, z której skorzystali przede wszystkim dotychczasowi, wysoko postawieni menadżerowie publicznych firm. I tak (spontanicznie, „naturalnymi procesami rynkowymi”)

„demokracja kapitałowa” zamieniła się w oligarchię „uwłaszczonej nomenklatury”, a potem – w najskrajniejszych przypadkach – przekształciła się w neo-carat czy inną „suwerenną demokrację”.

Wygląda na to, że te procesy finansjalizacji codziennego życia i wykształcenie się komunizmu bogaczy pasują do pewnej pesymistycznej predykcji Rudolfa Hilferdinga z 1910 roku („Finance Capital. A Study of the Latest Phase of Capitalist Development”), że kapitalizm – zgodnie z przepowiednią Marksa – doprowadzi do uspołecznienia środków produkcji, ale wbrew nadziejom autora „Kapitału”, nie będzie to z korzyścią dla całego społeczeństwa, tylko dla społeczności najbogatszych.

Planowanie gospodarcze w kapitalizmie

Z kapitalistycznego uspołecznienia środków produkcji przechodzimy do drugiego aspektu kapitalizmu: wolnego rynku jako naczelnego mechanizmu działania. I także w tym punkcie – wraz z rozwojem technologii i technik zarządczych – zaczęły dziać się rzeczy osobliwe.

„Wolnorynkowa alokacja zasobów” przeciwstawiana jest alokacji na zasadzie „centralnego planowania”, bo zasadza się, czy raczej skupia, na alokacji zasobów ex post, tj. najpierw na podejmowaniu pewnych decyzji, a potem na sprawdzaniu, czy te decyzje miały sens. Rynek działa tu jak dobór naturalny – decyzje konsumentów w obliczu działań konkurencji determinują, czy dany producent lub usługodawca odniósł sukces w zaspokojeniu potrzeb konsumentów w sposób efektywny kosztowo. A sukces ten mierzony jest oczywiście rentownością, wypracowanym zyskiem.

W tym miejscu można zauważyć, że sukcesowi na rynku sprzyja dobry plan gospodarczy, czyli nie testowanie działań w ciemno i oczekiwanie „co się stanie”, ale podejmowanie działań dobrze zaplanowanych ex ante – na podstawie rozpoznania potrzeb i wybadania kosztów. Wtedy rynek tylko potwierdza zasadność planu.

Niestety rynek potrafi działać na różne sposoby w zależności od otoczenia systemowego, tego, jak zażarta jest konkurencja itp. Sam rynek – zwykle kojarzony z konkurencją – nie musi wcale oznaczać bezpardonowej rywalizacji. Zbyt zażarta konkurencja nierzadko szkodzi sensowności całej branży, a w skrajnych przypadkach prowokuje przemoc. Dlatego na rynku często wypracowują się pewne spontaniczne czy umówione stany ewolucyjnie stabilne, nawet między potencjalnymi konkurentami: relacje współpracy, rewiry czy nisze aktywności, układy czy zmowy cenowe. Czasem swobodę rynkowych mechanizmów doboru ogranicza, reguluje czy kanalizuje państwo. Czasem czynią to same kapitalistyczne przedsiębiorstwa.

Leigh Phillips i Michal Rozworski (w książce pt. „The People’s Republic of Walmart. How the World’s Biggest Corporations are Laying the Foundation for Socialism”, 2019) stawiają i całkiem nieźle uprawdopodabniają tezę, że planowanie gospodarcze jest znacznie bardziej powszechne w kapitalizmie niż się wydaje i że planowanie to autentycznie wypiera rynkową konkurencję.

Współczesne megakorporacje typu Walmart, Amazon etc. zadają kłam tezom, że nie jest możliwe centralne planowanie na wielką skalę.

Jednocześnie są one przykładem centralnego planowania, które jest tak bardzo, jak to tylko możliwe, oddalone od samorządności pracowniczej. W swoim despotyzmie wcale nie są jakoś szczególnie odległe od tego, jak funkcjonowały gospodarki reżimów komunistycznych czy socjalistycznych z ich wariantem kapitalizmu państwowego.

To w kontekście neoliberalnego uspołecznienia środków produkcji równocześnie dokonuje się więc proces wypierania rynku z kapitalizmu.

Powrót centralnego sterowania

W 2016 roku Matt Levine napisał dla „Bloomberg News” popularnonaukowy artykuł pod intrygującym tytułem „Czy fundusze indeksowe są komunizmem?” Nawiązuje w nim do debaty ówczesnych ekspertów o tym, jak rosnąca rola pasywnych funduszy indeksowych – w ramach kapitalizmu finansowego – wypiera tradycyjne mechanizmy aktywnego inwestowania i alokowania kapitału. Tradycyjni inwestorzy „ręcznie” oceniali perspektywy danej firmy, co generowało tego typu zmienność, jakiej potrzebuje wolny rynek do »weryfikacji« kondycji ekonomicznej. Tymczasem, pasywne fundusze indeksowe coraz wyraźniej przechodzą na swego rodzaju automat – alokując kapitał tam, gdzie podpowiada to algorytm.

Co więcej, model pasywnego inwestowania sprawia, że inwestor, zamiast mieć duże udziały w jednej firmie i z jej sukcesem rynkowym wiązać swój interes, ma rozproszone udziały w większości albo nawet we wszystkich firmach danej branży. Oznacza to, że w jego interesie jest generalna ekstrakcja wartości w całym sektorze. Czyli maksymalna eksploatacja jego pracowników przy odebraniu im nawet szans do szukania lepszego pracodawcy w tej samej branży. To sprawia też, że system bodźców dla firm zmierza w stronę monopoli, karteli i zmów.

Tak czy inaczej, rynkowa konkurencja w branży zanika, zaciera się rynkowy mechanizm informacyjny. Nikt nie jest zainteresowany, by firmy realnie konkurowały ze sobą. A jeśli inwestorzy mają analogiczne udziały, to i ich interes też jest tym bardziej wspólny. Kolejny przykład komunizmu elit. Wszystko to sprawia, że prorynkowi ekonomiści i komentatorzy zastanawiają się, czy współczesny kapitalizm nie zmierza do realizacji idei komunistycznego centralnego planowania – tyle że w prywatnych rękach – za pomocą funduszy indeksowych.

Postęp informatyzacji sprawia, że coraz bardziej rozsądne jest inwestować pasywnie wg algorytmu kontrolowanego przez coraz lepsze automaty. Levine zauważa: „[…] w końcu najlepszy robot będzie przewidywalnie i wielokrotnie przewyższał drugiego najlepszego robota, więc dlaczego miałbyś inwestować w drugiego najlepszego robota? […] Rynek jest najlepszym algorytmem, jaki kiedykolwiek opracowano do alokacji kapitału. Dotychczas! Ale stwarza to również zachęty dla kogoś do zbudowania lepszego algorytmu w rodzaju skomplikowanej maszyny”.

W ten sposób fundusze indeksowe wiodą do komunizmu:

  • Po pierwsze, przez pakietowanie udziałów w ramach branż, zacierają mechanizmy konkurencji rynkowej.
  • Po drugie, mogą potencjalnie prowadzić do monopolizacji ośrodka, który zajmuje się alokacją inwestycji.

W takich realiach ziści się „komunistyczny” koszmar centralnego planowania, które będzie autorytarne, zautomatyzowane, zachowawcze, nieskłonne do ryzyka i do inwestycji w nieznane nowe technologie.

Przymierze kapitalistów z władzą

Warto dodać tu to o czym pisze Ha-Joon Chang w swoich książkach („Ekonomia. Instrukcja obsługi”, 2015; „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie”, 2016), że historycznie rzecz biorąc, kapitalizm dla swojego rozwoju nader często osłabiał mechanizmy rynkowe. Szczególnie wyraźnym przykładem jest azjatycki model sukcesu gospodarczego.

Powszechnie wskazuje się, że Azjatyckie Tygrysy, takie jak Japonia i Korea Południowa, opierały swój sukces na: dynamicznym dążeniu do powszechnej edukacji oraz wysokiej stopie oszczędności i inwestycji; na niskich podatkach, minimalnej redystrybucji, surowym zwalczaniu związków zawodowych, kulcie pracy, wiernopoddańczości wobec pracodawcy, początkowo niskim płacom i niskim wymaganiom bytowym klasy pracującej.

Pomijane w tych opisach są jednak instytucje i mechanizmy, które nadały tym cechom spójności i efektywności: współpraca z i aktywne wsparcie państwa dla wielkich koncernów przemysłowych – efektywnie rynek regulowany tak, by dawał preferencje monopolistom i kartelom.

Władze Republiki Korei w początkach istnienia zaczęły aktywnie wspierać wybrane duże firmy, zaliczane do tzw. chaebŏl (tj. „bogate rodziny” lub „kliki finansowe”). To konglomeraty przemysłowe typu Samsung. Japońskim odpowiednikiem są syndykaty czy kartele bankowo-przemysłowe keiretsu (dosł. „systemy”) – powojenni następcy zaibatsu (czyli „koterii finansowych”).

Rodzaj centralnego planowania gospodarki polega tu na wyznaczaniu przedsiębiorstwom przez instytucje państwowe kierunków inwestycji i rozwoju. Od japońskiego wariantu nazywa się to window guidance („sterowanie ramowe”), kiedy np. bank centralny pod dyktando rządu ustanawia preferencyjne kredyty na konkretne branże gospodarki. To specyficzna mieszanka otwarcia na kapitał zagraniczny w ramach planów rządowych połączonego z wyraźnym protekcjonizmem.

I tak dostrzegamy wyraźne napięcie między kapitalizmem a tym, co rzekomo jest jego cechą definicyjną – wolnym rynkiem.

Jak Graeber wyjaśnia w „Długu”:

„[…] wydaje się to dziwne, bo jesteśmy przyzwyczajeni do zakładania, że kapitalizm i rynki to to samo, ale, jak zauważył wielki francuski historyk Fernand Braudel, pod wieloma względami równie dobrze można je postrzegać jako przeciwieństwa. Podczas gdy rynki są sposobami wymiany towarów za pośrednictwem pieniądza – historycznie rzecz biorąc, sposoby nabywania świec przez tych, którzy mają nadwyżki zboża i odwrotnie (w skrócie ekonomicznym, C-M-C, od towar-pieniądz-inny towar) – kapitalizm jest przede wszystkim sztuką wykorzystywania pieniędzy, aby zdobyć więcej pieniędzy (M-C-M). Zwykle najłatwiejszym sposobem na to jest ustanowienie pewnego rodzaju formalnego lub de facto monopolu. Z tego powodu kapitaliści, czy to książęta kupieccy, finansiści czy przemysłowcy, niezmiennie próbują sprzymierzać się z władzami politycznymi w celu ograniczenia wolności rynku, aby im to ułatwić”.

Jak pan Marks powiedział, ale...

W dotychczasowych debatach społecznych (w filozofii i teorii polityki, ekonomii itd.) dramatycznie ignorowaliśmy ten specyficzny aspekt kapitalizmu, jakim jest wewnętrzna polityka i biurokracja korporacyjna: obszar często rządzony swoiście ekspercko-wodzowsko-wiecowo-demokratycznymi metodami. Jest to sfera pełna imponujących i obiecujących innowacji w technologiach rządzenia (czasem nawet demokratycznych), ale i obfitująca w kuriozalnie anachronizmy i despotyzm. Obszar ten jest w znacznej mierze ukryty, a determinuje dominujące sfery naszego życia i przekłada się ewidentnie na tę widoczną politykę we współczesnym modelu demokracji. W debacie społecznej za mało przyglądamy się temu wymiarowi współczesnych demokracji i zbyt wąski mamy katalog konkretnych rozwiązań o dostatecznej rozdzielczości.

Jakiekolwiek pytanie o przyszłość kapitalizmu, o socjalizm i inne takie wymaga najpierw pytania: Co konkretnie mamy na myśli, stosując te terminy?

Póki co wygląda na to, że wszystko idzie, jak pan Marks powiedział – tyle że na opak.

Kapitalizm istotnie powiódł do uspołecznienia środków produkcji – ale nie dla dobra wspólnego, tylko dla zysku, i nie dla wszystkich, tylko dla elit. W kapitalizmie zanikają też mechanizmy wolnego rynku i upowszechniają się instytucje planowania gospodarczego. Ale nie takiego demokratycznego w ramach samorządności pracowniczej, tylko planowania menadżersko-despotycznego na rzecz maksymalizacji zysków udziałowców.

Niektórzy spekulują, że idziemy w stronę „w pełni zautomatyzowanego luksusowego komunizmu udziałowców”.

Dziękuję Janowu Zygmuntowskiemu za konsultację merytoryczną tekstu.

;

Udostępnij:

Michał Zabdyr-Jamróz

Dr politologii, adiunkt w Instytucie Zdrowia Publicznego CM UJ. Gościnny wykładowca Uniwersytetu Kopenhaskiego. Stały współpracownik Europejskiego Obserwatorium Systemów i Polityk Zdrowotnych w Brukseli. Członek Polskiej Sieci Ekonomii. Specjalizuje się w analizie polityk publicznych i analizie debaty publicznej na ich temat, a także w idei rządzenia deliberatywnego. W książce pt. "Wszechstronniczość" rozwija (alternatywną do bezstronności) zasadę uwzględniania wiedzy eksperckiej, interesów własnych i emocji – na potrzeby lepszej, bardziej demokratycznej i deliberatywnej polityki zdrowotnej.

Komentarze