0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Agnieszka Sadowska / Agencja GazetaAgnieszka Sadowska /...

To siódmy odcinek „Dziennika Marianny”. Mieszkanka strefy stanu wyjątkowego przy granicy z Białorusią opisuje w OKO.press kolejne „interwencje czy akcje humanitarne”, próbuje razem z kilkorgiem przyjaciół ratować błąkających się po lasach uchodźców, którym udało się dostać na teren Polski. Starają się choć na chwilę odwrócić tragiczny los wycieńczonych ludzi, tym razem ośmiu mężczyzn, dosłownie – przedłużając im życie. Tym razem Marianna przyjechała do Kuźnicy, gdzie po drugiej stronie granicy powstał obóz uchodźców i migrantek.

W miasteczku cisza i spokój

Już w niedzielę (7 listopada) sprawdzaliśmy, co się tam dzieje. Po drodze minęliśmy kilkanaście furgonetek policyjnych, jednak w samym miasteczku cisza i spokój.

Jesteśmy tu praktycznie sami

W poniedziałek znów jedziemy. Po drodze znacznie mniej policji, w strefie prawie nie ma posterunków. W samej Kuźnicy, tuż przy przejściu, stoi Straż Graniczna. Mijamy ją. My nie niepokoimy ich, oni nas. Parkujemy niedaleko przejścia. Nad głową mieszkańców latają helikoptery. Po kilka jednocześnie. I to w zasadzie tyle. Nie ma ciężarówek wojskowych, nie ma żadnej policji.

Nie ma mediów, nie ma aktywistów. Nic i nikogo nie ma. Choć przecież wiemy, że te setki, tysiące osób są kilkaset metrów od nas. Że próbowali, jak im sugerowały hordy Polaków, dostać się do Polski oficjalnie, przejściem granicznym. I że ich przegoniono znów do lasu.

Na ulicy słucham ludzi, którzy głośno rozprawiają. O tym, że ci uchodźcy to kamieniami w „naszych” żołnierzy rzucają. Że w ogóle ich nie szanują! Że ci starsi ludzie to dobrzy są, chcą pomóc, nakarmić, napoić. A ci tacy niewdzięczni, w Hajnówce do krzesła kobietę przywiązali i okradli. O tym, że te dzieci z Michałowa to z Rosji rano przywieźli! Bo tu przechodzą sami mężczyźni, a żadnych dzieci jakoś widać. No i oczywiście o tym, że jak tacy mądrzy ci aktywiści, to niech sami ich do domu biorą.

Stoję, słucham, trochę dopytuję. Próbuję zrozumieć, ale mi nie idzie. Zupełnie mi nie idzie.

Kręcimy się po mieście. Podsłuchujemy, oglądamy. Jesteśmy tu praktycznie sami. Tylko jeden taki też siedzi i nasłuchuje. Na samym przejściu ruch trwa, niczym niezmącony. Kolejka tirów powoli toczy się w kierunku granicy. W mediach społecznościowych wrze, dziennikarze, aktywiści, znajomi i nieznajomi dobijają się, błagając o informację JAK TAM JEST.

"A mówiłam wam – myślę – że daliście sobie założyć kagańce na pyski. Nie wjeżdżacie do strefy, nie relacjonujecie, nie patrzycie władzy na ręce, nie sprzeciwiacie się kuriozalnym rozporządzeniom. Napisaliście oświadczenie, w którym podkreślaliście, że waszym celem jest „realizacja prawa dziennikarzy do pracy na rzecz opinii publicznej, zadbanie o to, by prawda o wydarzeniach, zwłaszcza budzących tak duże zainteresowanie i kluczowych dla demokracji, dotarła do społeczeństwa”.

Gdzie teraz jesteście? Większość z was czeka kilka, kilkanaście kilometrów od granicy. Nie mam tylko pojęcia, na co.

M. grzebie w geoportalu. Znam go i wiem, że zaraz coś wymyśli. I rzeczywiście. Znalazł najwyższe punkty miasteczka. Pierwszy jest cmentarz. Bierzemy znicze, zapalniczkę i idziemy. Na płycie, pod którą spoczywa pewien Wojciech, stoi wielki znicz, cały z błyszczących kryształków. Wymieniamy w nim wkład i dumamy, kto tak tęskni za Wojtkiem, że całą płytę zastawił światełkami…

M. pozuje na tle grobów, dzięki czemu mogę zrobić zdjęcie miejsca, gdzie to wszystko się dzieje. Tam, w oddali, między jednym wzgórzem sokólskim a drugim, tuż nad dwoma żółtymi domami, widać dym. To tam. Tam schowała się cała policja, tłumy prewencji. Tam setki, tysiące ludzi usiłują się dostać do Polski. Patrzymy dłuższą chwilę. Wzgórza, domy, dym. Nic więcej. Tylko martwa cisza wokół nas.

Wracamy do miasta. Dalej krążymy. M. znajduje kolejne miejsce. Parkujemy samochód, przechodzimy przez pole. Nogi grzęzną nam w ciemnej, świeżo zaoranej ziemi. Przeskakujemy przez niską siatkę, zwieńczoną drutem kolczastym. Kryjemy się za młodymi sosenkami. – Attention, Attention! – słyszymy z daleka – do not cross the border. Go back to your home!

Warkot śmigła helikoptera zagłusza dalsze słowa, ale wystarczy mi to, co słyszę. Stąd również nic nie widać, choć jesteśmy nieco bliżej. Znów żółte domy, wzgórza i siwy dym. Kucam przy drzewie i zastanawiam się, jak oni to sobie wyobrażają. Jak ci wszyscy ludzie mają teraz go back to their home. Wracamy na parking. W internecie wrze. G. pisze mi, że ma wrażenie, że to wszystko rozgrywa się w sieci, a nie w Kuźnicy. Ale przecież obie wiemy, że to tu, ale w miejscu całkowicie schowanym przed czyimikolwiek oczami.

Naklejki za swojaka

Wtorek. Znów na drodze stoi policja, dwa patrole nas nie zatrzymują, trzeci sprawdza starannie. Panowie nie mają poczucia humoru, choć jednemu z kieszonki na piersi wystaje długopis z hipopotamem. I drugi – z pszczółką.

"Nie, nie może pani zrobić zdjęcia. Ale proszę pokazać bagażnik. Proszę otworzyć ten plecak. Co to za rzeczy? – na widok pakietów pomocowych unosi brwi – Państwo jadą do lasu?".

"Nie, do Sokółki na zakupy" – odpowiada M. z niezmąconym spokojem.

Puszczają nas. Kilka kilometrów dalej klnąc wciskamy pakiety pod siedzenia.

Tuż przy przejściu granicznym w Kuźnicy jest Biedronka. Dawniej za naklejki dawano tu maskotki, zwane świeżakami. Tak też właśnie straż graniczna określa uchodźców, którzy od niedawna są w lesie, których można wypchnąć na druty, którzy jeszcze „dadzą radę”.

Dziś za naklejki można dostać „swojaka”, maskotkę gatunku zagrożonego wyginięciem. Dla nas uchodźcy to właśnie „swojaki” - kryjący się w lasach gatunek zagrożony wyginięciem.

Tuż pod Kuźnicą 10 ciężarówek z żołnierzami. Stoją na drodze, łażą, śmieją się, żartują. Kilku leży na poboczu i wygrzewa się w słońcu. Przejeżdżamy obok nich powoli. Uśmiecham się samymi ustami.

Dziś sklepy pełne żołnierzy. Robią duże zakupy. Przy kasie staję za jednym. Na taśmie mnóstwo batonów, czekolad, czipsów, kiełbas, zupek błyskawicznych.

"Ale zapasy!" - mówię.

"No – szeroko uśmiecha się młody żołnierz – jak na wojnę!".

Na chwilę zamieram.

Jeszcze pytam, na ile ich przysłali. Trochę się waha, a potem mówi, że w sumie to nie wie.

Wychodzimy. Pod sklepem przy honkerze jedzą i piją.

"Naklejki wziąłeś?" - pyta jeden kolegę.

"Jasne!" – drugi pokazuje cały pasek.

"Może zbierają zagrożone swojaki - komentuje M., kiedy siedzimy już w samochodzie - chyba wiem, gdzie jest ich całkiem sporo".

Przeczytaj także:

Udostępnij:

Redakcja OKO.press

Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press

Komentarze