0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Agnieszka Sadowska / Agencja GazetaAgnieszka Sadowska /...

Publikujemy kolejny - nieco inny niż wcześniejsze - odcinek „Dziennika Marianny". Mieszkanka strefy stanu wyjątkowego przy granicy z Białorusią opisuje w OKO.press kolejne „interwencje humanitarne”, próbuje razem z kilkorgiem przyjaciół ratować błąkających się po lasach uchodźców, którym udało się dostać na teren Polski. Kryjąc się przed Strażą Graniczną dostarczają im żywność, ciepłe ubrania, dodać otuchy, zorganizować pomoc prawną. Starają się odwrócić tragiczny los wycieńczonych osób dorosłych i dzieci, często wręcz na na granicy życia i śmierci.

Przeczytaj także:

Władze są bezwzględne - wypychają (push back) wycieńczonych ludzi z powrotem do lasu, na granicę, nawet jeśli - dzięki pomocy aktywistek takich jak Marianna - złożyli wnioski o ochronę prawną i nawet, gdy są wśród nich maleńkie dzieci. Zdarza się także, że uchodźcy są "odbierani" ze szpitali i wbrew protestom oraz błaganiom odwożeni do lasu. Temperatury nocą w przygranicznych lasach spadają poniżej zera.

"Na tej granicy odbywają się jakieś igrzyska śmierci, to jeden wielki obóz koncentracyjny" – mówił OKO.press wolontariusz Grupy Granica.

OKO.press opisywało wiele takich dramatycznych historii. Nasi reporterzy są świadkami ratowania kogoś (jak 30 letni Hemin kurdyjski socjolog, wychłodzony, w ciężkim stanie), a kilka dni potem dowiadują się z urzędowego SMS-a, że „wobec osoby, o którą pan pyta, zastosowano procedury z Rozporządzenia i zawrócono go na linię granicy”. Ostatnio pisaliśmy o grupie 32 Jezydów z dziećmi, wypchniętych na granicę, choć "byli na skraju śmierci".

Marianna opisała w OKO.press sześć "akcji ratunkowych". Tym razem bohaterem jej poruszającego tekstu jest las. Czyli miejsce akcji, miejsce tragedii.

Wybraliśmy to miejsce, bo chcieliśmy żyć w spokoju, wśród zwierząt

Las już zawsze będzie ze mną.

Jest od dzieciństwa. Kiedy byłam mała, dużo czasu spędzałam w lesie. Chodziliśmy na grzyby, na jagody, nad rzeczkę. Najbardziej lubiłam chodzić z dziadkiem. Kiedy znalazł dorodnego prawdziwka, nie chwalił się tym, tylko chodził z zafrasowaną miną wokół niego i mówił: "Tu na pewno rośnie jakiś grzyb". Przybiegałam pędem i zawsze udawało mi się go znaleźć.

Tata z kolei nabierał mnie, że pień drzewa z korzeniami to kucająca czarownica. Trochę się wtedy bałam. A trochę wiedziałam, że przecież w lesie nie ma nic niebezpiecznego.

Mieszkamy na Podlasiu, bo tak wybraliśmy. Nie rzucił nas tu los, nie urodziliśmy się tu. Wybraliśmy to miejsce, bo chcieliśmy tu żyć. W spokoju, ciszy, wśród zwierząt, przyrody, w lesie lub tuż obok niego.

Chcieliśmy mieć latem swoje ogrody, a zimą bezkresną biel wokół. Las był dla nas bezpieczny, był naszym miejscem. Zimą zacisznym, bezwietrznym, latem dającym cień i ochłodę. Dzieci biegały po swoich ulubionych ścieżkach. Czasem chodziliśmy na spacer nocą, nasłuchiwaliśmy pohukiwań sowy, oglądaliśmy niebo. W dzień zbieraliśmy w nim śmieci, maliny, jagody i grzyby. Na początku sezonu grzybowego jest trudno. Wzrok musi przywyknąć do odnajdowania specyficznych kolorów i kształtów. Do wypatrywania kurek wśród żółtych liści brzozy.

Kogo chowano na leśnym cmentarzu

Niedaleko naszego domu jest podobno cmentarz. Trudno go znaleźć, to środek lasu. Można go rozpoznać tylko po tym, że otaczał go wał ziemi – dziś to nieduże wzniesienie, które łatwo przeoczyć.

Pytałam sąsiadów, kogo tam chowano.

'Wszystkich!' – mówiła Pani H.

'Wszystkich? Tak normalnie, jak ktoś umarł?' – dopytywałam zdziwiona.

"Nie – Pani H. patrzyła na mnie z politowaniem – tylko dzieci, jak były nieochrzczone. Albo żołnierza radzieckiego, jak ciało znaleźli".

Chodziliśmy na ten cmentarz, wypatrywaliśmy powalonych krzyży, oglądaliśmy kamienie, szukając wyrytych dat. Takich cmentarzy na Podlasiu jest więcej. Niektóre ogrodzono płotami, postawiono kapliczki lampowe. Inne coraz bardziej się zapadają, są nie do odnalezienia.

Te dawne leśne cmentarze też były bezpieczne, nie budziły grozy. Podobnie jak las, były oswojone, nasze.

Ludzie umierają w lesie, bo dla władzy ich życie było nic niewarte

Teraz chodzę do lasu tylko w jednym celu – szukać w nim ludzi. Patrzę pod nogi, bo staram się być cicho, nie widzę jednak roślin, kamieni, gałęzi. Drzewa są tylko tłem, na którym wypatruje niecodziennych kształtów i kolorów. Przeczesuję wzrokiem teren, by znaleźć tych, których szukam.

I choć wiem, po co tam idę, za każdym razem niemal zapiera mi dech, kiedy widzę w lesie grupę ludzi. Wprowadzają nieporządek w strukturę mojego lasu. Są nie na miejscu. Nie powinno ich tam być. W lesie nie powinni się dziś znajdować ludzie bez jedzenia, picia, bez pomysłu, jak znaleźć schronienie.

Zwykle są przemoczeni, przemarznięci, wymęczeni. Czasem to małe dzieci, jeszcze w pieluszkach.

Dorośli rzadko mają odpowiednie buty, zwykle ich stopy są mokre, odparzone. Mają cienkie kurtki, nie mają czapek. Nie wiedzą, gdzie są. Las kryje ich przed wzrokiem ludzi, którzy teraz są ich największymi wrogami, ale poi brudną wodą i nie karmi.

Nie umiem już patrzeć na las inaczej. Nawet jadąc samochodem czy idąc na spacer z dzieckiem, wypatruję specyficznych kolorów i kształtów. Wzrok się już przestawił. Nie patrzę blisko, pod nogi. Mrużę oczy i wypatruję daleko.

To już nie jest mój bezpieczny las, z poziomkami, prawdziwkami, malinami. Ze starymi, bezpiecznymi cmentarzami.

Już zawsze las będzie mi się kojarzył z cierpieniem, z umieraniem. Będzie cmentarzem ludzi, którzy nie powinni w nim umierać. Którzy w nim umierają, bo dla władzy ich życie nie było nic warte.

;

Udostępnij:

Redakcja OKO.press

Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press

Komentarze