0:00
0:00

0:00

Dziś w USA potrójne wybory – Amerykanie wybierają prezydenta, Izbę Reprezentantów, oraz 35 ze 100 członków Senatu. Według sondaży, Partia Demokratyczna utrzyma przewagę w Izbie Reprezentantów, odbije Biały Dom i ma dużą szansę na uzyskanie (niewielkiej) przewagi w Senacie. Jeżeli te prognozy się sprawdzą, Demokraci pierwszy raz od 2008 roku uzyskają samodzielną władzę nad egzekutywą i legislacją. W jakim stanie znajduje się amerykańska gospodarka na moment przed wyborami? I jak to wpływa na nastroje wyborców?

V kontra L

Mniej więcej w marcu stało się jasne, że epidemia koronawirusa oznacza także poważny, globalny kryzys ekonomiczny, bo opanowanie epidemii wymaga przynajmniej częściowego zamknięcia gospodarek. Wielu komentatorów pozostawało jednak optymistami, mając nadzieję, że wirusa uda się szybko opanować, a światowa gospodarka gładko odbije i odrobi straty. W szczególności miało to dotyczyć amerykańskiej gospodarki, która, zgodnie z popularnym stereotypem, pozostawała prężna i dynamiczna na tle reszty świata. Kolejną falę optymizmu w Stanach przyniosło uchwalenie rekordowego programu pomocowego pod nazwą CARES Act, który miał wpompować do gospodarki blisko sześć bilionów dolarów.

Opisany wyżej scenariusz ochrzczono „ożywieniem o kształcie litery V”: po brutalnej, ale krótkiej recesji ma przyjść równie szybkie ożywienie, po którym amerykańska gospodarka wróci w rekordowym tempie do stanu normalności. Na pierwszy rzut oka nie jest to scenariusz pozbawiony sensu. Epidemia koronawirusa sama z siebie jest czynnikiem zewnętrznym wobec gospodarki (w slangu ekonomistów – jest egzogenicznym szokiem): wirus nie niszczy fabryk, biur czy infrastruktury logistycznej, tylko zmusza nas do chwilowego ich zamknięcia. Przypomina to nieco sytuację, kiedy dzięki korzystnemu układowi świąt możemy zacząć weekend już w czwartek – i w poniedziałek wszystko wróci do normy, jak gdyby cztery dni wolnego w ogóle się nie zdarzyły.

Czytelnicy oczywiście od razu dostrzegą tutaj problem. Obecna pandemia, poza lockdownem, ma też inne skutki społeczne i gospodarcze, na pierwszym miejscu śmierć lub problemy zdrowotne milionów zwykłych ludzi. Co więcej, różnica pomiędzy długim weekendem a trwającym tygodnie lockdownem jest różnicą ilości, która szybko przechodzi w jakość.

Po pierwsze, nawet zamknięte firmy ponoszą multum kosztów, od czynszu za biura, przez raty kredytów pod inwestycje, aż po płace. Przestój o długości kilku tygodni może więc oznaczać, że firma straci płynność i będzie musiała zacząć wyprzedawać aktywa, albo i zbankrutuje. Po drugie (i związane z płacami), kiedy firma musi liczyć się z dłuższym przestojem, pojawia się pokusa, aby zacząć zwalniać pracowników, szczególnie tych, których już po lockdownie będzie można stosunkowo łatwo zastąpić. Ale to może doprowadzić do efektu domina: im więcej ludzi traci pracę i im więcej firm się zamyka, tym bardziej spada tak zwany zagregowany popyt (wydatki konsumentów i firm), co z kolei uderza w kolejne firmy i powoduje kolejne fale zwolnień.

Dokładnie taką samonakręcającą się spiralę obserwowaliśmy w światowej gospodarce w trakcie Wielkiej Depresji w 1929 roku. Ten scenariusz w mediach określa się „ożywieniem o kształcie litery L” – po brutalnej zapaści, fundamenty gospodarki są tak osłabione, że zamiast szybkiego ożywienia, następuje długotrwała stagnacja.

Przeczytaj także:

PKB kontra bezrobocie

Który z tych dwóch scenariuszy realizuje się w amerykańskiej gospodarce? Najpopularniejsza miara aktywności gospodarczej to Produkt Krajowy Brutto (PKB), który mierzy wartość wytworzonych dóbr i usług w ciągu roku. W tej chwili większość profesjonalnych prognoz zakłada, że USA zamkną 2020 rok recesją na poziomie 3 do 4 punktów PKB. Skąd te liczby? Wiemy na razie, że amerykańskie PKB w drugim kwartale skurczyło się o około 8 proc. Możemy też bezpiecznie założyć, że trzeci kwartał pozwolił odrobić część tej straty, chociaż nie wiemy jeszcze dokładnie ile.

Problem w tym, że wszystkie te prognozy obarczone są dużym marginesem ryzyka z dwóch ważnych powodów. Po pierwsze, stan gospodarki zależy od stanu pandemii, a ta w Stanach nigdy nie została opanowana i w ostatnim miesiącu znów się nasila (podobnie jak niestety w wielu innych krajach).

Po drugie, optymistyczne prognozy zakładały programy pomocowe w drugiej połowie 2020 roku, tymczasem maleje szansa, że amerykański Kongres przegłosuje jakikolwiek taki program przed końcem stycznia 2021 roku. W praktyce nie wiemy, czego spodziewać się po czwartym kwartale, a zatem i w skali całego roku, a o możliwości dłuższej recesji wciąż ostrzega szef FED-u Jerome Powell.

Załóżmy jednak, że sprawdzi się prognoza spadku PKB USA o 3 proc. Na pierwszy rzut oka, wydaje się to potwierdzać, że amerykańska gospodarka radzi sobie relatywnie dobrze. Ten spadek PKB jest duży, ale wciąż mniej spektakularny, niż prognozowane 6 proc. w Niemczech, czy 8.7 proc. w Unii Europejskiej. Podobnie mają świadczyć rekordowe wyniki na amerykańskich giełdach. Czyżby więc rację mieli komentatorzy i ekonomiści, którzy stawiali na ożywienie w kształcie V? Niekoniecznie!

Od blisko dekady do debaty publicznej przebijają się wreszcie głosy ekonomistów, którzy podkreślają, że PKB jest wskaźnikiem równie użytecznym, co ograniczonym. Z definicji, PKB nie uwzględnia takich czynników jak szeroko rozumiana jakość życia, wpływ gospodarki na środowisko (i w szczególności na obecny kryzys klimatyczny), czy wreszcie rozkład bogactwa w społeczeństwie. Innymi słowy, PKB opisuje wielkość ciastka, ale nie to, jak je dzielimy czy wytwarzamy. W dodatku PKB może być niezwykle mylące w środku epidemii.

Żeby zrozumieć ten problem, wyobraźmy sobie państwo, w którym rząd w walce z koronawirusem wprowadza tygodniowy totalny lockdown: przez 7 dni, nikomu, nawet lekarzom czy policjantom, nie wolno wyjść z mieszkania. Oznacza to, że gospodarka zostaje kompletnie zamrożona na jeden z 52 tygodni, a więc tracimy około 2 proc. produkcji, czyli właśnie PKB. Co ważne, mówimy tutaj tylko o bezpośrednim wpływie, nie uwzględniając efektów drugiego rzędu (jak na przykład wspomniane wcześniej fale bankructw firm pozbawionych przychodów). Oczywiście w praktyce nikt nie wprowadził tak głębokiego lockdownu. Bardziej realistyczne ograniczenie to na przykład zamknięcie jednej trzeciej gospodarki (sektorów mniej ważnych i bardziej narażonych na rozprzestrzenianie się koronawirusa) na sześć do ośmiu tygodni, co automatycznie, pomijając pośrednie skutki dla gospodarki, oznacza utratę około 4 do 5 procent PKB.

Innymi słowy, recesja wyrażona spadkiem PKB nie musi wskazywać na strukturalną siłę (lub słabość) gospodarki. Przeciwnie, można sobie wyobrazić sytuację, w której klasa polityczna i społeczeństwo podejmują świadomą decyzję o poświęceniu części wzrostu celem pewniejszego opanowania epidemii. Wydaje się, że właśnie ta decyzja różni Europę od Ameryki (opowiadam o politycznym tle tej decyzji w USA w wywiadzie dla Gazeta.pl), ale będziemy się spierać o to jeszcze przez długie lata.

W trakcie pandemii lepszym od PKB miernikiem sytuacji gospodarczej jest stopa bezrobocia. W naszym przykładzie z tygodniowym totalnym lockdownem, jeżeli po tygodniu wszyscy wracają na uprzednie miejsca pracy, oznacza to, że – pomimo utraty części produkcji – gospodarkę udało się sprawnie „zamrozić” i lockdown nie miał negatywnych skutków dla jej struktury. Innymi słowy, zamiast depresji dostaliśmy taki naprawdę długi weekend. I na tym tle, sytuacja w Stanach wygląda źle.

W kwietniu 2020 roku bezrobocie w Ameryce pobiło powojenny rekord: 14,7 proc. Przez następne cztery miesiące sytuacja wydawała się jednak poprawiać i stopa bezrobocia spadała o około półtora punktu miesięcznie, osiągając stan 8,4 proc. na koniec sierpnia. Niestety, od dwóch miesięcy sygnały z rynku pracy są, ujmijmy to dyplomatycznie, niepokojące. Po pierwsze, we wrześniu stopa bezrobocia znowu spadła, ale nieznacznie (do 7,9 proc.), w dodatku od końca września zaczęła rosnąć liczba tygodniowych podań o status osoby bezrobotnej, co sugeruje, że bezrobocie ustabilizowało się, albo i wręcz może nieco wzrosnąć (dane październikowe poznamy już po wyborach).

Po drugie, oficjalna stopa bezrobocia jest z dużym prawdopodobieństwem zaniżona, nie uwzględnia bowiem ludzi, którzy wypadli z tzw. siły roboczej, albo wbrew woli nie pracują w pełnym wymiarze czasowym. Co więcej, oficjalne dane zaniża także błąd metodologiczny, przez który część ludzi na przymusowym bezpłatnym urlopie traktuje się jako zatrudnionych (Bureau of Labor Statistics, które zbiera te dane, zarzeka się że we wrześniu ten błąd spadł poniżej jednego punktu procentowego!). Prawdziwa stopa bezrobocia najprawdopodobniej wciąż jest na poziomie powyżej 10 proc. (a w sierpniu była równa 11 proc.). Po trzecie, zaczynają rosnąć też wskaźniki tak zwanego bezrobocia długookresowego, w szczególności już co piąty bezrobotny Amerykanin pozostaje bez pracy od ponad pół roku.

Dla porównania, średnia stopa bezrobocia w Unii Europejskiej nie przekroczyła 7,4 proc., przy czym w większości krajów członkowskich w trakcie kryzysu wzrosła o punkt do kilku punktów, z relatywnie wyższego poziomu, a średnia uwzględnia też takie kraje jak Grecja czy Hiszpania. Patrząc więc na bezrobocie w Stanach, zamiast litery V mamy literę L. Jak pogodzić ten pesymistyczny wynik z bardziej optymistycznym obrazem PKB?

V+L=K

Pisząc o wadach PKB, wspominałem, że ta miara nie uwzględnia różnic w dochodach. Tymczasem żeby zrozumieć sytuację gospodarczą w USA, musimy odejść od zagregowanych wskaźników i spojrzeć na nierówności społeczne. Wydaje się bowiem, że obecny kryzys spotęgował te nierówności: po kwietniowym szoku na rynku pracy, pozycja lepiej zarabiających szybko wróciła do stanu wyjściowego (ożywienie V), a tych słabiej – nie (ożywienie L). Opisuje się to „ożywieniem w kształcie litery K”, gdzie ów kształt symbolizuje te dwie rozchodzące się ścieżki bogatych i biednych.

Jeszcze przed epidemią, Stany były krajem relatywnie zróżnicowanym majątkowo. Na przykład, w roku 2018 w całej Unii Europejskiej tylko jeden kraj mógł się „pochwalić” wyższym wskaźnikiem nierówności dochodów – Bułgaria. Co więcej, niezależnie od tego, na jaką konkretną miarę spojrzeć, w Stanach przez trzy ostatnie dekady nierówności systematycznie rosły. W międzyczasie dopiero trzy lata temu mediana realnego dochodu gospodarstw domowych wzrosła powyżej poziomu z 1999 roku (!). Miało to bardzo konkretny skutek: miliony Amerykanów weszły w kryzys praktycznie bez „poduszki bezpieczeństwa” finansowego. Na przykład w lutym (kiedy koronawirus nie odcisnął się jeszcze na gospodarce USA), amerykańską prasę obiegł sondaż, wedle którego blisko połowa Amerykanów żyje „od wypłaty do wypłaty”.

Z drugiej strony, koronawirus spowodował bardzo „nierówny” kryzys. Ponieważ wirus ten rozprzestrzenia się drogą oddechową, typowy lockdown skupiał się na zasadach dystansu społecznego, szczególnie w zamkniętych przestrzeniach. Nawet w wypadku braku oficjalnego nakazu, strach konsumentów czy pracowników może oznaczać, że firmy wprowadzają takie normy spontanicznie lub tracą klientów. Problem w tym, że pewne segmenty gospodarki mogą stosunkowo łatwo przestawić się na nowe zasady, tymczasem w innych fizyczna bliskość między pracownikami lub klientami stanowi rdzeń biznesu. Pracownicy firmy IT mogą z łatwością pracować z domu, ale obiadu w restauracji czy lotu samolotu nie da się „zrobić przez Zooma”. Co więcej, podział ten jest też mocno skorelowany z zarobkami. W naszym przykładzie typowy informatyk zarabia zdecydowanie więcej od kelnera.

W Stanach ta dwoista odpowiedź gospodarki na kryzys jest wyraźna, kiedy spojrzeć na strukturę bezrobocia, które najbardziej wzrosło w takich działach gospodarki, jak kopalnictwo, budownictwo, transport, a przede wszystkim rozrywka i hotelarstwo – za to przemysł finansowy ma się całkiem dobrze. Dwa konkretne sektory, o których w ostatnich tygodniach zrobiło się szczególnie głośno, to linie lotnicze i restauracje (z których w ciągu ostatniego pół roku zdążyło się już zamknąć 15 proc.). W dużej mierze wynika to z faktu, że po wybuchu pierwszej fali epidemii Amerykanom nie udało się nawet przejściowo opanować koronawirusa, dlatego hotele, bary, restauracje, turystyka musiały zmierzyć się z wakacjami, w trakcie których wielu klientów ze strachu spędziło urlop w domu. Innymi słowy, koronawirus wywołał olbrzymi szok ekonomiczny, ale duża część siły tego uderzenia skupiła się na wybranych gałęziach gospodarki.

Jak wspominałem, sektory gospodarki silniej dotknięte przez koronawirusa to często też miejsca pracy z gorszą płacą. Dopiero poznajemy skalę tego problemu, ale z całą pewnością jest on poważny. Według jednego z badań FED-u w grupie 20 proc. najgorzej opłacanych zawodów bezrobocie wzrosło o 20 punktów procentowych (z 5,6 proc. do 26 proc.), w grupie 20 proc. najlepiej opłacanych – tylko o trzy (z 2,2 proc. do 5,3 proc.). Jak można się spodziewać, najgorzej opłacani pracownicy mieli też u progu kryzysu najmniejsze (jeśli w ogóle jakiekolwiek) oszczędności. Oznacza to, że dużą część kosztów recesji poniosła biedniejsza część amerykańskiego społeczeństwa. Na razie nie wiadomo za to, czy ta bogatsza ten kryzys w ogóle jakkolwiek odczuje.

Żeby w pełni uzmysłowić Czytelnikom skalę ciężaru, jaki spadł na biedniejszą połowę Ameryki, chciałbym na koniec wspomnieć o tak zwanym kryzysie eksmisji (eviction crisis). Do końca roku rząd federalny, powołując się na zagrożenie epidemiologiczne, wprowadził zakaz eksmisji. Nie oznacza to jednak anulowania zaległych czynszów, te należy uiścić do stycznia. Niestety, rząd federalny nie zbiera danych o tym, ilu osobom grozi po nowym roku eksmisja, a w szczególności ile osób utraciło możliwość płacenia czynszu przez obecną recesję. Niezależny instytut badawczy Aspen Institute szacuje tę liczbę na 30 do 40 milionów ludzi, czyli blisko jedną trzecią najemców w Stanach i 10 proc. całej ludności kraju.

Wracając do Trumpa

Na początku pandemii stało się jasne, że obecny kryzys wymaga solidnej interwencji państwa. Lockdown oznacza zamrożenie gospodarki, dlatego może się udać tylko wtedy, jeśli rząd wspomoże bezrobotnych i firmy tracące płynność finansową. W USA podstawą prawną tej interwencji był wspomniany wcześniej CARES Act, który składał się z trzech zasadniczych części:

  • Jednorazowy czek dla każdego dorosłego Amerykanina na 1200 dolarów (w sumie około 300 miliardów dolarów) oraz federalna zapomoga dla bezrobotnych w wysokości 600 dolarów tygodniowo (w sumie około 250 miliardów dolarów);
  • Pakiety pomocowe dla przedsiębiorstw o wartości nieco ponad biliona dolarów, w tym wart 669 miliardów dolarów Paycheck Protection Program (PPP);
  • FED dostał środki na otwarcie pozycji do czterech bilionów dolarów na zakup różnych papierów dłużnych. W praktyce pozycja ta pozostaje na poziomie około 3 bilionów, mniej więcej pół na pół podzielonych między obligacje rządu federalnego i prywatnych firm. Należy przy tym zauważyć, że mówimy nie o jednorazowym wydatku, ale właśnie o pozycji – kiedy jakaś obligacja dojrzewa i firma ją spłaca, FED wykupuje następną.

Kiedy spojrzymy na strukturę tego pakietu, szybko staje się jasne, że bezpośrednio do zwykłych ludzi trafiła w najlepszym wypadku tylko jedna dziesiąta tej pomocy. Co ciekawe, to i tak olbrzymi jak na amerykańskie warunki transfer socjalny. W szczególności zasiłek dla bezrobotnych został z oczywistych powodów uznany za program udany. Problem w tym, że ten zasiłek wyczerpał się pod koniec lipca, kiedy bezrobocie wciąż utrzymywało się na poziomie około 10 proc.

Z drugiej strony, pomoc dla przedsiębiorstw wyraźnie premiowała duże korporacje. Na zakupach obligacji przedsiębiorstw przez FED siłą rzeczy skorzystać mogły tylko większe firmy, bo tylko one mogły w ogóle takie obligacje wyemitować. Pozostałe programy pomocowe miały nieprzejrzystą strukturę i pozbawione zostały kontroli Kongresu, za to anegdotyczne doniesienia prasowe sugerują, że nawet pieniądze przeznaczone teoretycznie dla małych przedsiębiorstw mogły często trafić do tych większych. Tylko program PPP uzależniał pomoc rządową od utrzymania miejsc pracy przez firmy, ale ten warunek ważny był przejściowo i większości firm już nie obowiązuje. W efekcie szacuje się, że CARES Act w kwietniu wydźwignął z ubóstwa 18 milionów ludzi, ale do września ten efekt zmalał tylko do 4 milionów. Większość pomocy poszła tradycyjnie do najbogatszych korporacji.

Jak gospodarka wpłynie na wybory

Ameryka w recesję wkroczyła z olbrzymimi nierównościami społecznymi, a sam kryzys i odpowiedź amerykańskiego rządu te nierówności tylko wzmocniły. Dodatkowo rynek pracy pozostaje w opłakanym stanie, a tymczasem od sierpnia Trump i Kongres nie są w stanie dogadać się w sprawie następnego pakietu pomocowego (sytuację komplikuje fakt, że Demokraci mają większość w Izbie Reprezentantów, a Republikanie w Senacie). Poza gospodarką w kraju nie dzieje się lepiej: koronawirus zabił do tej pory 225 tysięcy Amerykanów, a letnie demonstracje i zamieszki przypomniały Amerykanom o nie zasypanych nigdy podziałach rasowych.

Dla prezydenta Trumpa nie mógłby to być gorszy moment na wybory. Trump nigdy nie cieszył się wysoką popularnością, ale jego sondaże w ostatnich miesiącach wyraźnie się pogorszyły, na przykład w tej chwili w sondażach pozytywnie jako prezydenta ocenia go średnio 46 proc. respondentów, a negatywnie 52 proc. Jeszcze mniej ufa jego umiejętnościom poradzenia sobie z koronawirusem (około 57 proc. na nie i 4o proc. na tak ). Kiedy piszę te słowa, znany amerykański prognostyk Nate Silver daje Trumpowi 10 proc. szansy na reelekcję (w 2016 roku przyznał mu 30 proc.), a Republikanom ledwo 25 proc. prawdopodobieństwa na utrzymanie Senatu.

Jeżeli te prognozy potwierdzą się, najbardziej spektakularnym bankrutem obecnej recesji będzie Partia Republikańska.

Autor zrezygnował z honorarium, wyrażając w ten sposób wsparcie dla OKO.press

;
Na zdjęciu Tomasz Makarewicz
Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze