Powódź to doświadczenie ciszy. A odbudowa po powodzi, to także odbudowa komunikacji. I to nie tej z czasów sprzed powodzi. „Ludzie nie znajdą informacji o pomocy, skoro nie wierzą, że ona przyjdzie”
Anna Wichlińska wprowadziła się do Lądka-Zdroju niedawno. Jak sama mówi, równo pięć lat przed katastrofą, 15 września 2019 roku. W przekonaniu, że znalazła naprawdę bezpieczne miejsce, zwłaszcza że zamieszkała na czwartym piętrze. A teraz? Z okna widzi, jak wojskowi uprzątają na podwórku rumowisko wyniesione przez wodę z piwnic, trzy przyniesione falą samochody i Bóg wie, co jeszcze
Anna Wichlińska od dwóch lat prowadzi na Facebooku profil “Mój Lądek-Zdrój”, na którym opowiada o wyjątkowości miejsca, które wybrała, i ludzi, którzy je tworzą. „Bez polityki i bez narzekania” – podkreśla. Po powodzi profil zamienił się we wzruszającą opowieść o ludziach, którzy sobie radzą, pomagają i wspierają.
Wichlińska odmawia rozmowy o tym, jakie błędy popełniono przed, w czasie i po powodzi. Bo choć rozumie potrzebę poskarżenia się na los, uważa, że do przetrwania katastrofy i odbudowania się po niej potrzebna jest przede wszystkim wiara w ludzi. I pewność, że pomoc przyjdzie. To także ważne zabezpieczenie na przyszłość. Człowiek, który wie, że dostanie pomoc, inaczej się zachowuje w czasie katastrofy i łatwiej uzyskuje pomoc.
A tymczasem teraz ludzie w Lądku mówią dziennikarzom:
"Ja nie bardzo wierzę, że nam cokolwiek dadzą.
Agnieszka Jędrzejczyk, OKO.press. Jak jest teraz u Państwa (rozmawiamy 26 września)
Anna Wichlińska: Zniszczeniu uległa 1/3 miasta, w tym miejsca, wokół których koncentrowało się nasze życie: wzdłuż rzeki i na rynku. Klubokawiarnie, restauracyjki, wszystko jest zniszczone.
Za to położone wyżej uzdrowisko ocalało. Udostępniają mieszkańcom ciepłe prysznice. Tam można chwilę odetchnąć. To surrealistyczne doświadczenie. Piękny park zdrojowy, drzewa wybarwiają się jesiennie. Tylko nie ma tam ludzi. Nie ma kuracjuszy. A miasto żyło z turystyki.
Prąd wrócił po dwóch dniach. I woda, choć tylko zimna. Instalacje gazowe i lokalne kotłownie zostały zniszczone, odbudowa sieci ma zająć podobno pół roku. Ale prądu miało nie być dwa tygodnie, więc może z gazem do zimy się wyrobią?
Pierwszego dnia byliśmy sami. Drugiego drogi zostały na tyle udrożnione, że jechało zaopatrzenie. Już organizowały się pierwsze punkty powodziowe, łopaty kalosze.
Sklepy Biedronka i Dino uruchomiły się dwa dni po powodzi. Łączność wróciła po dwóch dniach.
Pamiętając z czasów powodzi 1997 roku, jak ważna jest pomoc dla dzieci, od razu zaproponowałam, żeby zorganizować takie kolonie. A one już były zorganizowane! Dzieci wyjechały do Jastrzębia i Wicka, ludzie wykorzystali istniejące już kontakty z gminami partnerskimi.
Przychodzi pomoc psychologiczna. Będzie bardzo ważna, bo praca przy usuwaniu zniszczeń wyczerpuje nie tylko fizycznie.
Katastrofa zdarzyła się nagle.
Nie nagle. Lało u nas nieprzerwanie co najmniej od wtorku 10 września, a niż atmosferyczny działał depresyjnie. Każdy się czegoś złego spodziewał.
Widzieliśmy, jak wzbiera woda w rzece. Do ludzi docierało, że może być jak w 1997. I do tego się też samorząd przygotował. Ludzie mieszkający w zasięgu tamtej fali zostali powiadomieni o ewakuacji w sobotę. Ja powynosiłam co cenniejsze rzeczy z piwnicy – tak na wszelki wypadek.
Tylko że było dużo, dużo gorzej. Tego, że tama w Stroniu puści, nikt nie przewidział. Ilość wody, jaka spadła na te okolice była poza zakresem symulacji. Nasza Biała Lądecka normalnie niesie metr sześcienny wody na sekundę. Tuż przed katastrofą to było ponad 400 metrów sześciennych.
Mówi Pani, że to trwało tylko 50 minut?
A kiedy poszła fala i było wiadomo, że będzie źle, na ewakuację zostało 30 minut. Po ulicach jeździły samochody z megafonami, mówiły, dokąd uciekać.
Co się wtedy robi, jak zostało 30 minut na spakowanie wszystkiego, co ważne?
Wcześniej myślałam, że zostanę na miejscu. Ta straszna pogoda powodowała depresję. Ale wtedy, po tym sygnale, spakowałam się w trzy minuty. Wzięłam tylko dowód i jakieś pieniądze. Wtedy człowiek wie: trzeba ratować życie. Resztę się odbuduje. Pomoc przyjdzie. Zostaniemy zaopiekowani.
Skąd taka pewność?
Z działalności społecznej. Ja po prostu lubię pracę wolontariacką, wiem, jaka jest jej siła i możliwości. No i znam ludzi w Lądku. Nauczyłam się na to miasto patrzeć w sposób dający nadzieję. Dzięki “Mojemu Lądkowi-Zdrojowi”.
Przechodzi fala, niszczy miasta. Nie macie prądu, wody, gazu...
Najgorszy jest brak łączności. Nic, pustka, cisza. Nie możesz zawiadomić bliskich, że nic ci nie jest. Nie wiesz, co u bliskich i znajomych. Nie wiesz, czego potrzebują.
Ta woda, która rwącym potokiem przeszła przez miasto i brak kontaktu, to trauma dla wszystkich, także dla tych, którzy domu nie stracili. Bo spora część miasta ocalała.
Dlatego ludzie natychmiast wyszli z domów. Choć nie było bezpiecznie. Potrzeba komunikacji była silniejsza niż lęk. Służb jeszcze na miejscu nie było. Ale tuż po katastrofie nie mogło ich być, także przez brak łączności.
A jak tylko ludzie się zobaczyli, błyskawicznie ustalili, co jest potrzebne i ruszyli do sprzątania.
To, jak to robić, nie wymagało wielu słów. Po prostu dzielili się robotą. Podejrzewam, że to pamięć społeczna powodzi w 1997 roku tak zadziałała.
(Na zdjęciu u góry – Lądek 15 września 2024)
Ludzie pamiętali co i jak robić, ale myślę, że też to, jak ważne jest być razem i razem pracować.
I tak jest od dwóch tygodni. A szacować trzeba, że to zajmie jeszcze dwa. Ludzie pracują przy pomocy po osiem godzin, potem wracają do swojej pracy i tak w kółko. Nie uświadamiają sobie, jak bardzo są zmęczeni.
Jak pani zadzwoniła umówić się na rozmowę, to poszłam sprawdzić, jak jest. Wolontariuszki w punkcie pomocowym mówiły: „jestem zakręcona”, „żyję jak w matriksie”, „nie wiem, co się dzieje, ale pracuję”.
Tylko jedna powiedziała szczerze, „czuję się źle”.
Ale Pani nie pracuje punkcie pomocy?
Zaczęłam od tego. Ale dosyć szybko zdałam sobie sprawę, że bardziej się przydam, robiąc to, co robię. Chodzę po mieście, pomagam, przenoszę informacje, pokazuje, co się dzieje. Wychodzę na godzinę, wracam po dziewięciu. Bo tu coś było potrzebne i tam. Ważne jest przekazywanie informacji.
Taka off-line'owa forma Facebooka?
Trochę tak, ale też zbieram informacje o tym, jak przebiega pomoc, i cały czas publikuję to na Facebooku. Znam ludzi, udostępniam ich posty – pomijam tylko świadomie rozważania, co by było, gdyby było.
Jak tu zamieszkałam, to postanowiłam taki serwis zrobić. Pokazać, jakie to jest fajne miejsce. Inne od wielkiego miasta, w którym przedtem mieszkałam. Potem zgłosiłam się do akcji „Masz Głos” Fundacji Batorego i podszkolili mnie z sensownego działania, angażowania się społecznego.
Żeby to było coś więcej niż reagowanie na odruch serca. Pokazali, jak ważna jest diagnoza. Zebranie informacji.
Teraz prowadzę ten projekt dalej. A pokazywanie tego, co tu się dzieje dobrego, jest moim sposobem na tę katastrofę.
Z „Mojego Lądka-Zdroju” nie widać zmęczenia i frustracji. To serwis eksplodujący energią, dobrą wiarą, chęcią pomocy. Na przykład rodzice planują, jak odgrodzić zalaną salę gimnastyczną od reszty szkoły i uruchomić placówkę.
Tak, oni zrobili profesjonalny projekt techniczny, nie prowizorkę, do której za miesiąc doczepi się straż pożarna.
„Kochani, jeśli ktoś chciałby jeszcze włączyć się w odbudowę Księgarnia w Herbaciarni – Herbaciarnia Pod Filarami, która znajdowała się na Rynku w Lądku-Zdroju, to zachęcamy z całego serduszka”.
Przeczytanie tych wpisów od ludzi czyni człowieka lepszym.
Bo to jest nam teraz potrzebne.
Ale to, co na tym profilu jest, świadczy nie tylko o sile ducha mieszkańców miasta, ale o ich kompetencjach społecznych. Precyzyjnie diagnozują problemy, zbierają informacje, jak je rozwiązać i rozwiązują.
To jest miasto żyjące z turystyki. Działa tu dużo organizacji pozarządowych. Tu się pracuje zadaniowo, latem, w sezonie turystycznym, nikt tu nie ma wakacji. Społeczność jest przygotowana do wyzwań. Tydzień przed powodzią był np. festiwal górski, na który do sześciotysięcznego miasta zjeżdża się drugie tyle ludzi. Więc duże wyczyny ćwiczymy tu na co dzień. Zresztą wolontariusze z festiwalu zostali, żeby pomagać.
Ale ludzie się skarżą. Mówią, że było źle.
No dobrze, mam taką naturę, że nie dopuszczam do siebie załamujących informacji. Pomoc jest. Owszem, nie na pstrykniecie palcami. Ale działa – głównie dzięki solidarności i tym, jak ludzie umieją się organizować.
Szukanie winnych jest naturalne, ale teraz nie pomoże. Bo zwiększa doświadczenie katastrofy. Będziemy się komunikować lepiej, jeśli uwierzymy, że mamy prawo dostać pomoc i że ją naprawdę dostaniemy. Nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach. Nasza pani fotograf napisała: „ja jestem podwójna. Zalało mi i dom, i miejsce pracy. Nie mam nawet gdzie przyjąć pomocy, gdyby ktoś ją przywiózł”.
Ludzie przychodzą jednak z okropnymi żalami. Że utracili dobytek, że pomoc nie przyszła na czas, że ktoś dostał więcej, że u kogoś posprzątali szybciej. Potem okazuje się, że skarżący się nie zgłosił po pomoc. Bo jak się zgłosi, to przyjeżdżają nawet tego samego dnia.
A skąd ludzie mieliby wiedzieć, że trzeba się po to zgłosić?
Wiadomo, że o pomoc trzeba umieć prosić.
Przed naszą rozmową poszłam też sprawdzić, jak to naprawdę teraz działa. Dla sąsiadki, starszej osoby, która jest po powodzi w głębokiej traumie. Prosiła o ulubiony dżem, szampon. I grzejnik, bo się boi, że zaraz nadejdą chłody, a kaloryfery zimne.
Załatwiłam to w 30 minut, a grzejnik dostałam w rozmiarze, który pasuje do jej pokoju.
Jak będzie zimno, to obie się przy nim ogrzejemy.
Ale prosiła Pani o pomoc dla sąsiadki.
Jasne, że dla kogoś innego jest łatwiej.
A z tym grzejnikiem – postawiłam go na podłodze i okazało się, że już fizycznie nie mam siły wkręcić mu nóżek. A to tylko cztery śrubki.
Z tą pomocą jest jednak nawet tak, że czasem jest aż za szybka. Jak wezwiesz wojsko, to przyjadą w parę godzin. I 60 żołnierzy wyrzuci ci dorobek życia zniszczony przez wodę – zanim zdążysz się z nim pożegnać. To nie jest miłe.
Z drugiej strony ciężko się sprząta, jeśli służby nie wiedzą, które lokale są – tak jak my o tym mówimy – opuszczone. Tj. były tam rzeczy, ale do nikogo nie należą. Albo nikt już nie ma siły się tym interesować. Ludzie sprzątają to, co ich i to, na co mają siły. Resztę trzeba najpierw zewidencjonować, żeby móc posprzątać.
Znam ludzi, którym woda zmiotła firmę. Oni teraz to odgruzowują. Wszystko – narzędzia, całą dokumentację wykopują łopatami. I nagle w tym stresie i wysiłku dociera do nich „o Boże, przecież to dwudziesty dzień miesiąca. Trzeba płacić ZUS”.
Odruch z czasów przed potopem.
A odruchu, że trzeba w takiej sytuacji prosić o pomoc, nie ćwiczyliśmy.
Ale niech pani pomyśli, przy tym całym śmiertelnym zmęczeniu trzeba jeszcze wpaść na pomysł, że może z tym ZUS-em jest teraz inaczej, że mogli coś zmienić – więc trzeba o tym poszukać wiadomości.
ZUS ogłosił, że odkłada płacenie składek przedsiębiorcom z terenów dotkniętych powodzią. Urząd Ochrony Danych Osobowych uspokaja, że na terenach powodziowych rygory RODO dotyczące zgłaszania utraty danych stają się bardziej elastyczne.
Skąd jednak ludzie mają to wiedzieć, skoro czas na szukanie informacji w sieci został ograniczony do minimum?
Faktem jest, że organizatorzy pomocy przeoczyli fakt, że komunikacja w kryzysie nie tylko polega na dostarczaniu potrzebnych informacji. Trzeba je dostarczać inaczej.
Punktami wymiany informacji są na przykład kuchnie polowe World Central Kitchen. Przyjechały z ludźmi z Warszawy i Olsztyna. To miejsca, gdzie można przyjść, pomóc ziemniaki obrać, porozmawiać z ludźmi.
Zalana kawiarnia wystawiła stoliki, więc tu jest niesamowita możliwość zjedzenia czegoś ciepłego, porozmawiania, niebycia samemu.
Tyle że oni się zwijają. A do nas jedzie transport 500 kuchenek elektrycznych. Takich na miarę, żeby nie przeciążyły sieci elektrycznej – będzie można sobie ugotować w domu coś ciepłego.
Gdzie wy się teraz będziecie spotykać?
No i tu będzie problem. Tak się skupiamy na potrzebach materialnych, że te pozostałe umykają. Trzeba się będzie zastanowić.
Ale dziś był pogrzeb naszego sąsiada, lądeckiego grajka Oresta Vasiouty. Zmarł przed powodzią, ale czekaliśmy z pogrzebem, aż będzie można go pożegnać. Pogrzeb to też jest miejsce spotkania.
Nic nie mówi Pani o samorządzie.
Ja ich nie chcę oceniać. To jest zupełnie nowa ekipa, od wyborów wiosną. Problemem, z którym się mierzyli przed 14 września, było to, jak przekonać ludzi do podwyżek za śmieci. To jest mała społeczność – a nieszczęście spada nad nich takie, z jakim władze centralne nie mogą poradzić. Samorządowcy sami potracili domy, a żąda się od nich rzeczy nadzwyczajnych. Ja im po prostu współczuję.
Ale miejsca wymiany informacji na pewno będą nam potrzebne.
Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022
Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022
Komentarze