Codziennie na przejściu w Medyce pojawiają się młodzi - i nie tacy młodzi - mężczyźni, którzy chcą wstąpić do Legionu Międzynarodowego w Ukrainie, Rozmawiamy z tymi, co odeszli przed atakiem na ich ośrodek, tymi, co przeżyli atak i takimi, którzy dopiero jadą na Wschód
Spotykam ich w Medyce i Przemyślu, gdy zmierzają do Lwowa lub z niego wracają. Łatwo ich zauważyć – ubrania moro albo khaki, czasem kamizelki kuloodporne, rzadziej hełm. Nie znają rosyjskiego ani ukraińskiego, raczej nie chcą rozmawiać, prawie nigdy nie zgadzają się pokazywać twarzy, czy czegokolwiek, co mogłoby ich zidentyfikować. „Względy bezpieczeństwa” - tłumaczą najczęściej. Anglik: „To w moim mieście Rosjanie użyli nowiczoka, więc nie chcę skończyć, jak ci ludzie”.
Trójkę niedoszłych legionistów spotykam w Medyce 15 marca, dwa dni po ataku na Jaworów - Międzynarodowe Centrum Operacji Pokojowych i Bezpieczeństwa. To poligon, na którym szkoleni i zbierani są cudzoziemcy, ponad 20 km od granicy z Polską. Szkot wygląda na 55-60 lat, Norweg – ok. 30, Brytyjczyk ma 24 lata.
Noszą zwyczajne, cywilne ciuchy, nie rzucają się w oczy. Jak twierdzą, wszyscy mają 2-4 letnie doświadczenia w armii i przeżyli atak w Jaworowie dwa dni wcześniej. Na dowód pokazują swoje nagrania i zdjęcia tuż po bombardowaniach. Nie mam wątpliwości, że autentyczne - głosy na filmach należą do nich.
Norweg: Ze 4-5 dni.
Szkot: Ja coś około tygodnia. Właściwie nic w tym czasie nie robiliśmy – opierdalaliśmy się.
Szkot: Ukraińcy powiedzieli nam, że za granicą będzie autobus, który zawiezie nas prosto na poligon, do ośrodka. Tak się nie stało. Zabrali nas do warsztatu, stamtąd do jakiegoś ogrodzonego domu, a dopiero potem do ośrodka. W namiotach mieliśmy po 24 osoby. Musieliśmy z tego sami stworzyć dwie drużyny po 12 osób.
Niektórzy z nas nie mieli żadnego doświadczenia militarnego i nie szkolono ich. To mnie bardzo martwiło – jeśli z takim pójdziesz na bój, to jak masz z nim współpracować? Mieliśmy trochę się szkolić wzajemnie. Gdy nam powiedzieli, że po takim treningu pójdziemy na front, to odmówiliśmy.
Szkot: Obydwa zespoły. Domyślaliśmy się, że chcą nas posłać pod Kijów – tam wiele jest teraz walk. A nie dostaliśmy prawie niczego. Ani broni przeciwczołgowej, ani granatów, ani nawet środków ochrony osobistej.
Norweg: Ja miałem swój hełm, ale innym go nie dali.
Szkot: Właściwie mieliśmy iść z tym, co sami przywieźliśmy.
Szkot: Powiedzieli nam, że gdy zostaniemy przydzieleni i przetransportowani, to tam podpiszemy kontrakty.
Brytyjczyk: (właśnie dołączył): Mieliśmy ćwiczyć jakieś pieprzone taktyki w lesie. Bez karabinów.
Brytyjczyk: Dostaliśmy do wyboru AK-47 albo PKMy, do tego pistolety Makarowa, niektórzy Scorpiony.
Szkot: Nawet część była całkiem nowa.
Brytyjczyk: Zapakowane jeszcze w folię. Ale niektóre z nich nie działały poprawnie. Dlatego mieliśmy dwa przypadkowe wystrzały w namiocie, w lesie też się zdarzały.
Brytyjczyk: Same z siebie.
Norweg: Z początku też nie było amunicji – chodziliśmy bez magazynków. Niektórzy z tych karabinów nie zdążyli wystrzelić ani razu.
Szkot: Byliśmy w łóżkach, gdy wybuchły pierwsze bomby. Nie było żadnych syren, żadnych ostrzeżeń. Potem nam tłumaczyli, że nie było alarmu, bo lecieli nisko. Po pierwszej fali ataku dronami...
Skąd wiesz, że były to drony?
Szkot: Widziałem je.
Brytyjczyk: I słyszeliśmy samoloty.
Szkot: Te zrzucały wielkie bomby, a drony – te mniejsze. Widzieliśmy je, jak latały wkoło.
Po uderzeniu rozproszyliśmy się biegnąc w las. Wtedy zbombardowali las.
[video width="1280" height="720" mp4="https://oko.press/images/2022/03/telegram_video.mp4"][/video]
film z Jaworowa zaraz po ataku, przekazany OKO.press przez jednego z rozmówców
Szkot: Niewiele. Tak ze 4-5 minut?
Norweg i Brytyjczyk: Tak, tak.
Brytyjczyk: Zrzucili też chyba bombę próżniową.
Brytyjczyk: Normalnie czułem jak mi wysysa powietrze z płuc i wokół nas. Wyraźnie było to czuć.
Brytyjczyk: Bomba wybuchła za dużym budynkiem i to on przyjął na siebie uderzenie. I tam było wiele ofiar. Ale inne budynki dzięki temu ocalały. A tam gdzie my byliśmy, osłaniały nas też budynki. Szczęście. Wielkie szczęście.
Było wielu rannych. Mieli kawałki szkła w twarzy, u jednego widziałem nawet w oku. Pamiętam też chłopaka – tak z 19-20 lat - który miał masywne obrażenia połowy twarzy. Był martwy.
Szkot: Jakiś Amerykanin przybiegł i filmował to, co zostało po ataku, ale Ukraińcy zabrali mu telefon i jego samego. Już go nie zobaczyliśmy.
Brytyjczyk: Schroniliśmy się w lesie.
Norweg: Tu leżeliśmy w czterech facetów (pokazuje mi zdjęcie prymitywnego szałasu w zagłębieniu terenu). Potem powiedzieli nam, że wyślą nas na front. Odpowiedzieliśmy, że nie ma mowy, póki nie wypróbujemy swojej broni. Później dostaliśmy informację, że obóz zostanie powtórnie zaatakowany tego dnia, więc odeszliśmy. Musieliśmy oddać oczywiście broń.
Norweg: Nie. 28 osób. Wyszliśmy w grupie. Prawie wszyscy z doświadczeniem militarnym. Chyba jedna osoba go nie miała wśród nas. Ci bez doświadczenia zostali w ośrodku.
Wczoraj kolega z ekipy TV powiedział mi, że według jego informatora, który był w Jaworowie, z 23 osób w namiocie po ataku zostało tylko siedmiu. Reszta zrezygnowała. Tak mogło być?
Wszyscy: Oczywiście.
Szkot: Trzeba było stamtąd spierdalać.
Brytyjczyk: Jakiś ważny dowódca nowego oddziału wolontariuszy z zagranicy powiedział Ukraińcom, że jeśli nie dostaną kamizelek, hełmów, broni itp. do obrony samych siebie, to nigdzie nie idą. I odeszli.
Powiedziano mi, że ludzi praktycznie bez przeszkolenia – po dwóch dniach treningu – miano wysyłać na linię frontu.
Norweg: Tak. My zmieniliśmy batalion, bo dowodzący powiedział nam: dobra chłopaki. za dwa dni będziecie gotowi, by jechać na front. A tylko kilku z nas miało doświadczenie militarne. Reszta nigdy w życiu nawet nie dotykała broni. Gdy to im mówiono, to nadal jej nie mieli (śmiech).
Wszyscy: Też przedwczoraj, ale wieczorem.
Norweg: Już nas tam nie było, ale widzieliśmy zdjęcia i nagrania od kolegów, którzy tam zostali. Krążyły nawet plotki, że wylądowali rosyjscy spadochroniarze. Jeszcze w ciągu dnia słyszeliśmy wybuchy po drugiej stronie lasu. Nie wiemy, co to było.
Szkot: We Lwowie para Polaków ugościła nas w swojej restauracji. Dali nam jeść – kebaba - i mogliśmy się przespać na podłodze.
Ok. 02:00 w nocy podjechały terenówki z napędem na cztery koła i czarnymi szybami. Ubrani czarno mężczyźni zaglądali przez okna. Ktoś musiał nas sfilmować, jak maszerowaliśmy przez miasto, przestraszył się. Rano wyszliśmy kupić sobie cywilne ciuchy – ciągle byliśmy w moro. Pozbyliśmy się tych militarnych rzeczy. W drodze powrotnej spotkaliśmy dwóch gości, którzy razem z nami byli w tej restauracji. Powiedzieli nam, że do nich strzelano.
Szkot: Wyszli przed budynek i wtedy ci ubrani na czarno, z AK-47 otworzyli do nich ogień. Powiedzieli nam, że jednego z nich zabili strzałem w głowę, a drugiego postrzelili. Reszta się rozbiegła. Nie wiemy jednak, co się tam naprawdę stało.
Szkot: Tak. Pojechaliśmy tam, by być „brothers in arms” - braćmi broni. Ale sposób w jaki nas potraktowali, w prawie nic nas nie wyposażając – żadnych hełmów, kamizelek... Okłamywali nas.
Przyjechaliśmy tam im pomóc bronić się przed czystym złem. Bombardują ich dzieci, matki, zwierzęta, a ludzie w stolicy czekają na śmierć.
Norweg: Ja mam swoją rodzinę, dzieci, ale jechałem pomóc Ukraińcom.
Norweg: Nie była z tego powodu szczęśliwa. Powiedziała mi: „lepiej żebyś wrócił cały, bo inaczej zabiję cię jeszcze raz”. Dziś jej powiedziałem, że wracam. Ucieszyła się (potem dopiero wyjaśnia, że z żoną jest rozwiedziony - red.).
A ciebie (do Brytyjczyka) to chyba nie warto pytać o rodzinę, bo jesteś zbyt młody.
Brytyjczyk: Mam półrocznego chrześniaka, ale przyjechałem tutaj, by pomóc tym kobietom i dzieciom.
Norweg: Rosjanie powinni się od nich odpierdolić!
Dwa dni wcześniej w Medyce spotykam grupę kilkunastu mężczyzn w moro. Mają obóz z namiotami, duże ognisko.
To głównie to ludzie z USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec, jest też Portugalczyk - od 20-latków po mężczyzn w wieku ok. 60 lat.
Garry, Brytyjczyk, jest bardzo rozmowny, otwarty. Zgadza się gadać nawet przed kamerą włoskiej TV. „Wyjechaliśmy wczoraj z Jaworowa. Kazali nam oddać paszporty i podpisać kontrakt na rok. Chcieli nas wysłać w ciągu 48 godzin na linię frontu. Nawet osoby bez doświadczenia militarnego. Nie zgodziliśmy się na to. Wczoraj w grupie ok. 20 osób opuściliśmy Jaworów” - tłumaczy.
Mówi, że większość wśród nich to ludzie z doświadczeniem militarnym, ale są też i tacy bez. Nieformalne dowództwo oddali Butchowi – Brytyjczykowi, który długie lata służył w armii.
Butch nie jest tak wylewny, wręcz bardzo oszczędny w słowach – odpowiada krótkimi, treściwymi zdaniami. Jak żołnierz. Ale potwierdza informacje Garry'ego. Wrócili do Medyki, bo czekają na transport, który jedzie do nich z Portugalii. Chcą zdobyć tu też kamizelki kuloodporne i hełmy.
„Nie zgadzam się na taką formę. Ale nadal chcemy pomóc Ukrainie. Planujemy stworzyć własny oddział partyzancki i współpracować z Ukraińcami. Jak tego dokonać? Pracuję nad tym”. Bierze ode mnie kontakty do osoby, która może im przekazać kamizelki i hełmy we Lwowie. Przesyłam detale techniczne na temat tego wyposażenia. Butch mówi, że kamizelki są OK (4 poziom), hełmy gorsze, ale się nadadzą.
Garry mówi, że 12 marca – czyli dzień przed atakiem - w ośrodku w Jaworowie było ok. 1800 osób. Cała grupa ode mnie dopiero dowiaduje, że tego dnia gdy rozmawiamy – 13 marca - rano zbombardowano obóz, w którym jeszcze wczoraj byli. Pokazuję im zdjęcia jakie już zamieszczono na TT.
Budynków najpierw nie rozpoznają – te na zdjęciach uległy totalnemu zniszczeniu. „Ale tutaj jeszcze były drzewa” któryś wreszcie mówi, po chwili dopiero zdając sobie sprawę z tego, że wybuchł zmiótł także je. Któryś z nich był w budynku, który teraz jest kupą gruzu. Tak, to obóz w Jaworowie - w końcu konkludują. Cieszą się, że uniknęli bombardowania.
14 marca mieli wrócić na Ukrainę, by walczyć, ale część z nich spotykam tutaj jeszcze przez cztery kolejne dni. Ciągle się aprowizują, coś załatwiają. Reszta znikła.
Informacje od trójki, która przeżyła atak w Jaworowie, próbuję weryfikować we Lwowie. Docieram do członka tamtejszej obrony terytorialnej. „Nie słyszałem ani o tym, byśmy ostatnio rozbili jakąś grupę dywersantów, ani że strzelano do kogoś. Ale biorąc pod uwagę to, co tutaj się dzieje, to taka sytuacja jest możliwa” - uważa.
Rozmawiamy też z doradcą ds. bezpieczeństwa, byłym zawodowym żołnierzem z ośmioletnim doświadczeniem w brytyjskiej armii. We Lwowie od początku marca pomaga międzynarodowym mediom. Też chce być anonimowy. Rozmawiał z wieloma ochotnikami, którzy chcieli lub którzy dołączyli już do Legionu Międzynarodowego.
„Niestety wielu z nich to głupi ludzie. Niektórzy z nich nie byli nigdy w armii, nie mieli żadnego szkolenia, nigdy nie walczyli. Nie otrzymują tutaj żadnego wyszkolenia, bo nie ma na to czasu. Jest wojna. Więc albo bez treningu i odpowiedniego wyposażenia idą walczyć, albo uciekają.
Wielu z nich marzyło o takiej walce, a na miejscu okazało się, że to wygląda całkowicie inaczej niż myśleli"
- tłumaczy Brytyjczyk. Jego zdaniem, „jeśli idziesz walczyć do jakiegoś kraju jako wolontariusz, żołnierz czy najemnik, to powinieneś przywieźć ze sobą swój sprzęt. Być samowystarczalny. W ten sposób pomagasz krajowi, który desperacko tego potrzebuje. I nie możesz płakać, że nie dostałeś żadnego sprzętu".
Według oficjalnych danych atak na ośrodek w Jaworowie pochłonął 35 ofiar, a 134 osoby odniosły rany. Nieoficjalnie krążą informacje, że ofiar było 2-3 razy więcej. Na ośrodek spadło ponad 30 rakiet.
Jaworów od lat służy jako miejsce szkoleń wojska ukraińskiego przez specjalistów z krajów NATO. MON nieoficjalnie nam potwierdził, że w momencie ataku nie było tam polskich szkoleniowców. Na pytanie, czy byli eksperci z krajów NATO nie dostaliśmy odpowiedzi.
Jak duży jest Legion Międzynarodowy? Najczęściej przewija się liczba 20 tys., jednak podawana jest w wątpliwość przez analityków. Według oficjalnych danych prawie co trzeci członek Legii to Amerykanin (31 proc.), co piąty – Brytyjczyk (18 proc.), a 6,8 proc. stanowią Niemcy. Polacy wymienieni są na 11, pozycji pod względem udziału procentowego.
Na oficjalnej stronie Legionu są informacje, iż przybywający powinni mieć ze sobą sprzęt osobistego użytku. Średnio stronę odwiedza ponad 9 tys. osób dziennie Przeciętny wiek - 32 lat. Dwa tygodnie temu było więcej zainteresowanych - 30 tys. osób dziennie.
O tym, jak dołączyć do Legionu czytam też na stronie VisitUkraine.today – czyli tej która jeszcze niedawno była źródłem informacji dla... turystów. Pomagają w tym ambasady Ukrainy na całym świecie.
Kacper Rękawek z Center for Research on Extremism Uniwersytetu w Oslo, który obserwuje w internecie grupy, pragnące dołączyć do Legionu twierdzi, że sam dojazd do Lwowa już stwarza im problemy. „Czasami czytam takie rzeczy, że łapię się za głowę. Widać, że już samo to (dotarcie - red.) jest problemem, a co dopiero przejście za granicę do kraju, w którym jest wojna” - mówi w wywiadzie. Ale też: „Historycznie wartość bojowa takich ochotników jest niska. Trudności w komunikacji, kulturowe itd.” - mówi Rękawek. Dodaje jednak, że istnieje również oddział złożony z zagranicznych weteranów, który jest na takim poziomie, że ma współpracować z siłami specjalnymi Ukrainy.
Już po ataku na Jaworów codziennie w Medyce lub Przemyślu spotykam co najmniej kilku obcokrajowców zmierzających w stronę Ukrainy. Najczęściej to Amerykanie, rzadziej Brytyjczycy czy Niemcy, zazwyczaj 20-, 30-letni. Czemu jadą? „Bo tak trzeba”. „Żeby pomóc”, „By bronić kobiety i dzieci”.
20 marca na dworcu w Przemyślu tylko w ciągu godziny natykam się aż na trzy grupy legionistów, w sumie 13 osób, głównie młodych Francuzów. Mają dobre humory, głośno żartują, wybuchają śmiechem – zupełnie nie pasują do setek Ukraińców, którzy milcząco stoją w kolejce do pociągu do Lwowa. „Będziemy walczyć z rosyjskimi spadochroniarzami” - z uśmiechem na ustach fantazjuje rosły Francuz, który przewodzi największej grupie.
W milczeniu, bez zgiełku, transportu do Kijowa lub do granicy szuka dwóch Brytyjczyków i samotny Norweg. To byli żołnierze.
Jakiś cudzoziemiec, chyba dziennikarz, radzi samotnemu wilkowi z Norwegii: „Uważaj za granicą, bo tam na takich jak ty czatują ruscy agenci. Oferują podwózkę, a potem pach” - dłonią z wyciągniętym palcem symuluje strzelenie w głowę.
Norweg kiwa ze zrozumieniem głową. Dalej chce jechać sam. Taksówką. Potem na TaskAndPurpose.com czytam, że trasa przez Lwów jest faktycznie monitorowana przez agentów Kremla, a ukraińskie służby martwią się, że obcokrajowcy staną się tam celem sabotażystów z Moskwy, zanim dotrą na front.
Popołudniu 17 marca na przejście piesze w Medyce zmierza rudy czterdziestolatek. Mocna nadwaga, rozbieżny zez, strój khaki, na głowie hełm, który przypomina te używane przez siły specjalne. Dwa plecaki i dwie torby wojskowe. Ciężkie. Co chwila przekłada torby z ręki do ręki, odstawia. Dyszy i sapie, a przeszedł może dopiero ze 150-200 metrów. Pomagam mu. Wieziemy jego torby wózkiem z Biedronki do pieszego przejścia. Benjamin – tak się przedstawia – twierdzi, że ma cztery lata doświadczenia w amerykańskich marines. Jest dobrze wyposażony. W torbie ma leki, maskę gazową, kamizelkę kuloodporną 4. klasy – chronić też przed strzałami z kałasznikowa.
„Czemu tam jedziesz?" - pytam.
„Bo zło zwycięży, jeśli dobrzy ludzie nie zrobią nic”.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Komentarze