0:000:00

0:00

W niezwykłym wywiadzie lekarka opowiada o tym, jak wygląda walka z koronawirusem na pierwszej linii frontu - jak pacjenci znoszą osamotnienie, a personel medyczny radzi sobie z ciągłą gotowością. I studzi entuzjazm tych, którzy ufają, że epidemia w Polsce wyhamowuje.

Już po publikacji dr Pietraszek przysłała nam oświadczenie, w którym pisze, że sposób ujęcia autoryzowanego materiału nie oddaje jej intencji:

OŚWIADCZENIE DR MARZENY PIETRASZEK

Celem udzielenia tego wywiadu przeze mnie było pokazanie z jak trudną sytuacją mamy do czynienia. Nigdy wcześniej taka epidemia nas nie dotknęła w związku z tym nikt nie mógł mieć gotowych rozwiązań. Chciałam, aby społeczeństwo zobaczyło ogrom wysiłku całego personelu medycznego związany nie tylko z pracą, ale też z naszym życiem osobistym.

Tytuł artykułu oraz wybór cytatów był wyborem redakcji i nie był ze mną konsultowany. Nie chciałam, aby ten materiał miał jakikolwiek wydźwięk polityczny lub kogokolwiek atakował.

Wszyscy uczymy się tej nowej dla wszystkich sytuacji i szukamy najlepszych, choć nie zawsze idealnych rozwiązań występujących problemów. Przekaz mojego wywiadu miał być taki, aby ludzie zrozumieli, że stosowanie się do nałożonych ograniczeń może uratować wielu z nich zdrowie i życie, a nam ułatwić pracę. Mam nadzieję, że w niedługim czasie będę mogła po powrocie z pracy przytulić dzieci, zabrać je do kina, na lody, albo na weekend nad morze, spotkać się z przyjaciółmi i pójść z rodziną na kolację. Tego sobie i wszystkim Państwu życzę.

Marzena Pietraszek

Lekarz Kardiolog, ale też, a może przede wszystkim matka i żona.

ODPOWIEDŹ REDAKCJI

Tytuł, lead i wybór cytatów na wstępie - pochodził od redakcji. Przykro nam, że uwypuklenie najmocniejszych wątków wywiadu, odczytuje Pani jako deformację swoich intencji. Doceniamy jednak Pani obywatelski głos i intencję ostrzegania a nie krytykowania. Dlatego ograniczamy wybór cytatów z początku artykułu, niech zostaną tylko na swoich miejscach. Życzymy Pani zdrowia, podziwiamy Pani pracę i dziękujemy za nią. Tak powinniśmy wszyscy patrzeć na pracę służb medycznych i doceniać to, że troszczą się o swoje miejsca pracy i o nas, swoich obecnych i przyszłych pacjentów. Przepraszamy też Czytelniczki i Czytelników za zamieszanie.

Piotr Pacewicz

"Musiałam stworzyć rytuał powrotu do domu. Najpierw kąpię się w pracy, po przyjściu przemykam przez dom, by nie zetknąć się z dziećmi. Znów biorę kąpiel, wrzucam ubrania do pralki, dezynfekuję wszystko, co trzeba zdezynfekować. I dopiero witam się z bliskimi.

Niełatwo powiedzieć do dziecka: »nie przytulaj się« czy »nie podchodź«. Ale mam przeświadczenie, że ten nadzwyczajny stan będzie trwał miesiącami, więc kompletny brak kontaktu byłby za trudny"

— mówi OKO.press Dr Marzena Pietraszek, lekarka, specjalista kardiolog i chorób wewnętrznych w Centralnym Szpitalu Klinicznym MSWiA w Warszawie, który został przekształcony w jednoimienny szpital zakaźny.

"Boję się, że szczególnie młode osoby, które mają dość siedzenia w domach ruszą na miasto. Jeśli ludzie znów zaczną się spotykać, nie uda nam się wyciszyć epidemii".

"Mieliśmy pacjenta, który przyjechał z innego szpitala, córka już tam nie mogła się z nim skontaktować. Chciała, żebyśmy mu przekazali, że nie jest sam, że ktoś o nim myśli. Tyle możemy zrobić. Ale wiadomo, to kropla w morzu potrzeb. Nie zastąpimy bliskich. Proszę mi wierzyć, ciężko to opisać"

"Z testowaniem [red. - personelu] jest źle. W naszej Klinice, o ile mi wiadomo, wykonano testy u trzech osób. W innych klinikach ten odsetek jest zdecydowanie większy. Oczekiwanie na wynik zajmuje nie jak nam obiecywano cztery, ale ponad 24 godziny".

Przeczytaj także:

Anton Ambroziak, OKO.press: Jak wygląda sytuacja na pierwszej linii frontu? Udało się bezpiecznie zorganizować pracę szpitala?

Dr Marzena Pietraszek: Początki były trudne, w ciągu godziny dowiedzieliśmy się, że szpital, który nie jest do tego przygotowany staje się szpitalem jednoimiennym. Musieliśmy przewieźć wszystkich pacjentów, nie mieliśmy śluz, żadnych zabezpieczeń. Na szczęście szefowie stanęli po naszej stronie, powiedzieli, że nie będziemy mięsem armatnim, nie będziemy przyjmować pacjentów dodatnich ze stwierdzonym COVID-19, dopóki nie będziemy zabezpieczeni.

A teraz?

Praca odbywa się w niewielkich zespołach, a dyżury zmieniono nam z 24 na 12 godzin. Śluzy powstały, niestety w środku naszego holu. Przejazd pacjenta z windy do sali chorych odbywa się korytarzem biegnącym obok m.in. pokoju lekarskiego.

Gdy pada hasło, że jedzie pacjent dodatni, personel nie będący w danej chwili na sali chorych (w części ”bezpiecznej”), a więc ubrany jedynie w maski chirurgiczne, chowa się w pokojach.

Potem salowa, w pełnym sprzęcie, musi umyć hol i zdezynfekować całą przestrzeń. I dopiero wtedy możemy wyjść i dalej pracować. Jak widać, nie wszystko jest przemyślane.

Co ze sprzętem? Dużo słyszymy o tym, że szpitale zakaźne są dopieszczone i akurat środków ochronnych w nich nie brakuje.

Na ostatnim dyżurze mieliśmy ostatni fartuch barierowy, w zastępstwie używamy więc chirurgicznych. Na razie jestem ujemna, więc chyba wystarczają. Na pewno jest coraz lepiej. Doszły bezpieczniejsze maski FFP3, mamy gogle, mamy przyłbice.

Mówi pani, że na razie jest „ujemna”. To znaczy, że personel ma dostęp do testów?

Z testowaniem jest źle.

W naszej Klinice, o ile mi wiadomo, wykonano testy u trzech osób. W innych klinikach ten odsetek jest zdecydowanie większy. Oczekiwanie na wynik zajmuje nie jak nam obiecywano cztery godziny - to czas powyżej 24 godzin.

Miałam test po kontakcie z pacjentem chorym na COVID-19 w innymi szpitalu. Było to jeszcze zanim pojawiła się prośba, żeby ograniczyć miejsca pracy do szpitala macierzystego, a moja Klinika przygotowywała się do przyjęcia pierwszych pacjentów "dodatnich". Lekarz prowadzący zapewniał, że chory dwukrotnie miał wynik ujemny. Pacjent miał intensywny kaszel, dlatego zastosowałam maseczki chirurgiczne dla siebie i pacjenta oraz zwykły fartuch. Dwa dni po badaniu kolejny wynik tego pacjenta przyszedł dodatni. Chyba ktoś nade mną czuwa, bo po tym kontakcie mój wynik także był ujemny.

Ale generalnie by wykonać test w szpitalu, trzeba uzyskać zgodę przełożonego, który kieruje nas albo na SOR albo do medycyny pracy.

Czyli pracujecie w niepewności.

Nikt z nas nie miał objawów, ale przecież mogliśmy przechodzić chorobę bezobjawowo. Teraz będzie inaczej. Dyrekcja zdecydowała, że po dwóch tygodniach od kontaktu z chorym, personel medyczny będzie miał wykonywane badanie przeciwciał koronarowirusa z krwi.

Ilu pacjentów jest teraz podłączonych do respiratorów?

W tym momencie nie ma żadnego. Ostatnio mieliśmy dobry okres. Udało nam się wypisać sześciu pierwszych ozdrowieńców. To buduje. Oczywiście było kilka przypadków, gdy nam się nie udało. Często z góry wiedzieliśmy, że walka jest przegrana.

Póki co sytuacja nie wygląda dramatycznie, ale pamiętajmy, że jesteśmy przed szczytem zachorowań.

Jesteśmy na krzywej wznoszącej i w tym tempie moim zdaniem szczyt zachorowań osiągniemy za dwa lub trzy tygodnie.

Respiratory mamy głównie na OIOM-ach i to tam w pierwszej kolejności trafiają pacjenci w stanie ciężkim. Nasze respiratory, w klinice, gdzie leczymy pacjentów kardiologicznych, wykorzystujemy, gdy dochodzi u pacjenta do nagłego zatrzymania krążenia lub całkowitej niewydolności oddechowej. I do dyspozycji mamy tylko dwa takie urządzenia.

Jak wygląda leczenie pacjentów dodatnich?

Poruszamy się po nieznanym terytorium. Leczenie zakażenia SARS-COV-2 jest oparte na doświadczeniach chińskich i włoskich medyków. Pojawiły się także zalecenia Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, po których Komitet Terapeutyczny mojego szpitala zaproponował leczenie COVID-19 w oparciu o ocenę stanu pacjenta wyliczanej według skali MEWS [red. - zmodyfikowanej skali wczesnego ostrzegania].

Pacjenci, którzy do nas trafiają są obciążeni również innymi chorobami - kardiologicznymi, pulmonologicznymi, nefrologicznymi, reumatologicznymi, onkologicznymi. Musimy ich leczyć jak do tej pory, z pewnymi modyfikacjami, by nie kolidowało to z lekami, które stosujemy w zakażeniu COVID-19.

Szpital poinformował, że rozpoczyna zbieranie osocza od ozdrowieńców. Ma być wykorzystywane w leczeniu chorych.

To świeża sprawa, ale metoda ta była stosowana już podczas leczenia epidemii SARS, MERS czy Ebola. W trakcie epidemii SARS-CoV-2 zastosowano tą terapię w Chinach, Korei Płd. i w Stanach Zjednoczonych u pacjentów z ciężkim przebiegiem COVID-19. W moim szpitalu rozpoczęto nabór ozdrowieńców, którzy chcą pomóc pozostałym chorym.

Pacjenci z COVIDem chorują, a czasem też umierają, bez możliwości zobaczenia bliskich. Jak znoszą osamotnienie?

To najtrudniejszy temat. U nas większość hospitalizowanych to osoby zaawansowane wiekowo. Część z nich nie ma telefonów komórkowych, inni mają zespół otępienny i zupełnie nie są w stanie skontaktować się z rodziną.

Mieliśmy pacjenta, który przyjechał z innego szpitala, córka już tam nie mogła się z nim skontaktować. Chciała, żebyśmy mu przekazali, że nie jest sam, że ktoś o nim myśli. I tyle możemy zrobić. Ale wiadomo, to kropla w morzu potrzeb. Nie zastąpimy bliskich. Proszę mi wierzyć, ciężko to opisać.

Personel pracuje w pełnym składzie?

W tym momencie nie mamy nikogo w izolacji czy na kwarantannie. Tylko dwie młode matki wzięły urlopy opiekuńcze, bo nie miały z kim zostawić dzieci. Pracuje więc 99 proc. personelu.

Staramy się być solidarni, wiemy, że jeśli zabraknie jednego z nas, praca zostanie zepchnięta na kolegę czy koleżankę. Taki zawód wybraliśmy, etyka nie pozwala nam, żebyśmy schowali się w domach.

Od ponad miesiąca jesteście w ciągłym stanie gotowości. Nie czuje pani zmęczenia, frustracji?

Czuję się silna psychicznie, mimo że sama jestem poważnie obciążona. Choruję na astmę i zakażenie to dla mnie potencjalnie duże zagrożenie.

Mam małe dzieci, męża. Musiałam stworzyć rytuał powrotu do domu. Najpierw kąpię się w pracy, po przyjściu przemykam przez dom, by nie zetknąć się z dziećmi. Znów biorę kąpiel, wrzucam ubrania do pralki, dezynfekuję wszystko, co trzeba zdezynfekować. I dopiero witam się z bliskimi.

Pierwsze dni były trudne. Niełatwo powiedzieć do dziecka: „nie przytulaj się” czy „nie podchodź”. Ale mam przeświadczenie, że ten nadzwyczajny stan będzie trwał miesiącami, więc kompletny brak kontaktu z dziećmi byłby za trudny. Nie tylko dla dzieci, ale też dla mnie.

Oczywiście mamy przydzielony hotel. Gdyby okazało się, że jest na tyle ciężko, że nie możemy zapewnić bezpieczeństwa bliskim to możemy tam mieszkać. Część osób już tak robi. Albo wywożą rodzinę do teściów, na działki i wracają do pustych mieszkań.

Jesteście gotowi pracować w takim trybie nawet do końca roku?

Nikt nie przewidzi jak długo to potrwa. Ale proszę zobaczyć co dzieje się w samych DPS-ach. To są dziesiątki zakażeń za jednym razem. Do nas ostatnio jednym transportem przywieziono pięć osób z DPS-u.

Cztery miało wynik dodatni i jechało jedną karetką z osobą, która w ręce trzymała wynik negatywny.

Czasem przegrywamy ze zwyczajną bezmyślnością.

Co pani myśli o pomyśle powolnego otwierania Polski?

To tuszowanie problemu. Wcześniej gdy słyszałam, że oficjalne dane nie są takie jak być powinny, to traktowałam to z przymrużeniem oka. Myślałam, że to zwyczajne demonizowanie. Ale gdy zobaczyłam liczby zachorowań i zgonów w Polsce, to zmieniłam zdanie.

Według ministerstwa danego dnia w całym kraju było siedem zgonów. Jak to możliwe skoro tylko w naszym szpitalu było ich cztery? Myślę, że dane były nie kilka, ale kilkadziesiąt razy zaniżone.

[OKO.press: Z niedoszacowaniem ofiar COVID-19 mierzą się wszystkie kraje. Belgowie, żeby lepiej panować nad rozwojem epidemii, jako pierwsi zmienili sposób raportowania zgonów. I do statystyk wpisują nawet te przypadki, w których "zachodzi podejrzenie", że zgon mógł być powiązany z zakażeniem. Stąd Belgia ma najwyższy odsetek śmiertelności - 419 na milion mieszkańców. Dla porównania w Hiszpanii jest to 413, we Włoszech - 367, we Francji - 275. A w Polsce - 8]

Obawiam się, że otwieranie się to załatwianie problemu ekonomicznego, ale epidemiologicznie niczego dobrego nie wróży.

Wróćmy jeszcze do zgonów. Dlaczego oficjalne statystyki są zaniżone i nie zgadzają się z danymi zbieranymi np. przez samorządowców?

Na pewno nie dlatego, że pacjenci, którzy u nas umierają są z innych regionów Polski. Takie przypadki oczywiście się zdarzają, ale jestem przekonana, że jest to głównie podyktowane „wadliwym” ich raportowaniem.

Każdy kto ma obciążenia, czyli choroby współistniejące, był wpisywany do statystyk jako ofiara tego schorzenia, a nie COVID-19. To się trochę zmieniło od kiedy temat nagłośniono w mediach. Statystyki poszły w górę, ale nie dlatego że robimy więcej testów, tylko dlatego że ewidencjonowanie jest sprawniejsze. Dostaliśmy dodatkowy druk, gdzie możemy dopisać COVID-19 do przyczyn zgonu. Nadal to nie jest pełen obraz sytuacji.

Zdarza się (informacja z innego szpitala, z którym współpracuję), że przyjeżdża do nich pacjent w ciężkim stanie i umiera przed pobraniem testu. Według relacji lekarzy ma wszelkie dane na zakażenie COVID-19, ale nie może być tak zakwalifikowany.

A jak wygląda współpraca ze szpitalami niezakaźnymi: do was trafić może tylko osoba z pozytywnym wynikiem testu, a reszta oczekuje na wynik w zwyczajnych szpitalach?

Nie, mamy osobny budynek dla podejrzanych o zakażenie. Pacjenci mają na SORze zakładane historie choroby i przeprowadzane są testy. Przyjęcie na oddział obserwacyjny zależy od stanu klinicznego pacjenta i przebiegu choroby. Osoby młode, skąpoobjawowe zwykle są odsyłane do domu, na kwarantannę do czasu uzyskania wyniku. W razie pogorszenia ich stanu zdrowia mają bezzwłocznie zostać ponownie przewiezione do szpitala.

Co najbardziej panią martwi?

Niestety pogoda nam nie sprzyja.

Boję się, że szczególnie młode osoby, które mają dość siedzenia w domach ruszą na miasto. Jest też problem wyborów. Jeśli ludzie znów zaczną się spotykać, nie uda nam się wyciszyć epidemii.

Czego najbardziej teraz potrzebujecie?

Nam wystarczy zabezpieczenie. Żebyśmy mieli swoje kombinezony barierowe i maseczki FFP3, a wtedy możemy pracować dalej. Jeśli do tego dołożymy zdrowy rozsądek społeczeństwa m.in. w postaci przestrzegania zaleceń o ograniczeniu kontaktów to poradzimy sobie z epidemią.

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze