Wszystko, co chcecie i powinniście wiedzieć na temat testów, ale nie mieliście kogo spytać. Czym się różnią genetyczne od serologicznych, dlaczego kosztują tak dużo, jaka jest ich wiarygodność i kto to bada, czy w Polsce można testować więcej i dlaczego się tego nie robi, kto powinien płacić za testowanie - odpowiada prof. Krzysztof Łukaszuk
„W kwestii testowania jest dziś w kraju sporo chaosu. Trudno o jednoznaczne wytyczne - komu te badania można robić i jak uzyskać finansowanie. Na tym samym etapie epidemii w krajach ościennych, wykonywanych jest znacznie więcej testów niż u nas" - mówi prof. Krzysztof Łukaszuk, Kierownik ds. Medycznych firmy INVICTA i pracownik Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.
W obszernej rozmowie z OKO.press wyjaśnia zgłaszane przez czytelników i nas samych wątpliwości, prostuje świadome i nieświadome przekłamania dotyczące rodzajów testów i zasad testowania podczas epidemii.
Oto kilka fragmentów, cała rozmowa poniżej.
"Pod względem liczby badań na milion mieszkańców gorzej niż w Polsce jest tylko w Rumunii i Bułgarii. Firmy prywatne próbują zaangażować swoje zasoby do badań, ale jak dotąd państwo wykorzystuje te możliwości tylko w niewielkim stopniu”.
„Jak słyszę w telewizji, że tzw. polski test, opracowany przez naukowców z Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN z Poznania ma kosztować niewiele ponad 50 zł i rozwiąże problem finansowania, bardzo się denerwuję. To zupełne niezrozumienie tematu”.
„Testy komercyjne budzą mój sprzeciw o tyle, że nie podoba mi się w obecnej sytuacji dzielenie ludzi na tych, których stać na badanie i tych, których nie stać”.
„Z punktu widzenia państwa koszty testów są nieporównywalnie niższe w stosunku do kosztów ratowania gospodarki. A przecież to dopiero początek kryzysu”.
Oto cała - naprawdę wciągająca - rozmowa z prof. Krzysztofem Łukaszukiem, Kierownikiem ds. Medycznych firmy INVICTA i pracownikiem Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.
Sławomir Zagórski, OKO.press: Jak Pan ocenia dzisiejszą sytuację w Polsce z testowaniem w kierunku koronawirusa?
Prof. Krzysztof Łukaszuk*: To rozmowa dla mediów czy prywatna?
Chciałbym jednak dla mediów.
Jest sporo chaosu. Trudno o jednoznaczne wytyczne komu te badania można robić i jak uzyskać finansowanie.
Na tym samym etapie epidemii, w krajach ościennych, wykonywanych jest znacznie więcej testów niż u nas. Jesteśmy na szarym końcu w Europie. Pod względem liczby badań na milion mieszkańców gorzej jest tylko w Rumunii i Bułgarii.
Firmy prywatne próbują zaangażować swoje zasoby do badań, ale jak dotąd państwo wykorzystuje te możliwości tylko w niewielkim stopniu. Nasze laboratorium jest w stanie wykonywać w tej chwili ok. 1,5 tys. badań dziennie, ale na razie z uwagi na brak finansowania dostaliśmy tylko kilkaset próbek do przebadania. Głównie dzięki funduszom pochodzącym z samorządów i od darczyńców. A za parę dni będziemy gotowi robić kilka tysięcy testów dziennie.
To tyle, ile się robi teraz w całej Polsce.
Fakty mówią same za siebie – epidemia cały czas w Polsce przybiera na sile. W związku z tym mam poczucie, że nie wykorzystujemy potencjału – marnują się nasze moce przerobowe, nasze doświadczenie i zasoby.
Wrócimy za chwilę do organizacji testowania. Powiedzmy najpierw o jakie testy w ogóle chodzi.
Są ich dwa główne rodzaje.
Co konkretnie wynika z tych testów?
Wykrycie wirusa świadczy o tym, że człowiek się zaraził. Że może się u niego rozwinąć, lub już się rozwinęła, choroba COVID-19. I że w tym momencie stanowi zagrożenie dla innych.
Test ten ma więc bardzo istotne znaczenie dla ograniczania zakażeń w społeczeństwie. Naturalnie jest też ważny dla samej osoby badanej. W przypadku wyniku pozytywnego sytuacja jest oczywista, ale jeśli wynik jest negatywny, a ktoś ma podobne objawy, tj. gorączkę i bóle głowy, równie dobrze może mieć po prostu grypę. Oznacza to, że koronawirus może stanowić dla niego nadal zagrożenie.
Drugi test wskazuje tylko na to, czy badana osoba miała już kontakt z wirusem SARS-CoV-2, czy nie. W trakcie infekcji człowiek produkuje różne klasy przeciwciał. Wykrycie przeciwciał typu IgM świadczy o „świeżej” infekcji. Z kolei obecność przeciwciał typu IgG wcale nie znaczy, że dana osoba już nie zaraża. W obu przypadkach warto wykonać test genetyczny na obecność wirusa.
Ujemny wynik testu genetycznego i obecność przeciwciał IgG będzie wskaźnikiem nabytej odporności. Taka osoba może względnie bezpiecznie pracować i pomagać innym. Natomiast osoby kierowane na kwarantannę powinny przechodzić testy genetyczne, a nie badanie w kierunku przeciwciał.
Test warto wykonać po minimum 5 dniach od kontaktu z zarażoną osobą. Wynik negatywny powinien zostać uznany za wystarczający do ewentualnego skrócenia czasu odosobnienia.
Czy i komu jest sens robić wyłącznie badanie przeciwciał?
Badania serologiczne warto wykonać, by sprawdzić, czy ktoś już przeszedł zakażenie koronawirusem.
Na ten moment, by potwierdzić przebycie i zakończenie infekcji, powinniśmy dysponować dwoma wynikami – negatywnym wynikiem testu genetycznego i pozytywnym wynikiem testu serologicznego wykazującym obecność przeciwciał IgG.
Osoby, które przechorowały COVID-19 i wyzdrowiały, mogłyby po pierwsze wracać do pracy, a po drugie względnie bezpiecznie wchodzić w kontakt z dużą grupą ludzi.
Testy, o których liczbie raportuje codziennie ministerstwo zdrowia, to te genetyczne?
Tak. One się w skrócie nazywają RT-PCR, czyli Real Time Polymerase Chain Reaction. Po polsku: łańcuchowa reakcja polimerazy wykonana w czasie rzeczywistym.
Metodę PCR opracowano prawie 40 lat temu. Jej twórca Kary Mullis dostał za to nagrodę Nobla. PCR zrewolucjonizowała całą biologię molekularną.
Znalazła zastosowanie nie tylko w genetyce, ale także właśnie w diagnostyce klinicznej, kryminalistyce czy biotechnologii.
Na czym polega ta technika?
Najprościej mówiąc na powielaniu łańcuchów DNA w wyniku wielokrotnego podgrzewania i oziębiania próbki. Metoda jest bardzo czuła. W wypadku koronawirusa do wykrycia jego materiału genetycznego wystarcza ok. 100 kopii zarazka.
Dlaczego mówimy o „czasie rzeczywistym” reakcji?
W zwykłym PCR badana sekwencja jest wielokrotnie namnażana, a pomiar przeprowadza się na samym końcu. A w „Real Time” pomiar odbywa się ciągle, czyli po każdym cyklu. W przypadku testów na koronawirusa to ok. 40-50 cykli.
Ile to wszystko trwa?
Ok. 3 godzin plus 1,5 minuty na każdą z 96 próbek (tyle akurat mieści się w automacie). A zatem przebadanie 96 próbek zajmuje jakieś 4,5 godz. Każde następne 96 próbek bada się już znacznie szybciej.
Jakie są zalety, a jakie wady testu RT-PCR?
Zaletą jest, że on rzeczywiście wykrywa to, co powinien wykryć. A wadą – trudność i skomplikowanie procedury, zwłaszcza przy dużej skali. Bardzo istotne jest wszystko to, co się dzieje zanim próbka trafi do laboratorium. A zatem czy wymaz został właściwie pobrany, czy materiał odpowiednio zabezpieczono, jak przebiegał transport.
Na czym polega zabezpieczenie?
Na zobojętnieniu wirusa z zachowaniem możliwości jego wykrycia. W probówce, do której trafia wymazówka z materiałem od pacjenta, znajduje się specjalny płyn - bufor. Ma on za zadanie z jednej strony rozbić komórki ludzkie i rozbić białka wirusa, a z drugiej związać DNA i RNA, które się znajdują w roztworze, żeby się nie rozpadły. Czyli próbka staje się bezpieczna, bo wirus jest nieaktywny, ale jej zbadanie nadal pozwala uzyskać wiarygodny wynik.
Czy to znaczy, że diagnosta takim zabezpieczonym materiałem się już nie zakazi? A jeśli tak, to po co te zabezpieczenia w laboratoriach?
Próbka dzięki buforowi jest bezpieczniejsza. Nie możemy jednak mieć całkowitej pewności, że w 100 proc. nie będzie zakaźna. Zawsze może wystąpić błąd przy pobraniu – niedokładne odkażenie probówki z zewnątrz - lub niekompletne zanurzenie wymazówki w buforze. Lepiej zatem podjąć wszelkie możliwe środki ostrożności i odpowiednio zadbać o pracowników laboratorium, którzy pracują z tym materiałem.
Część testów daje wynik fałszywie negatywny. Co to znaczy?
Że nie wykryliśmy materiału genetycznego wirusa, tymczasem człowiek jest zakażony. I badana osoba uważa, że jest zdrowa. Wynik może być fałszywie negatywny, ponieważ materiał został nieprawidłowo pobrany, uszkodzony podczas transportu, a także z powodu niewłaściwego zaprojektowania procesu badania.
Po jakim czasie od zakażenia wynik testu RT-PCR jest miarodajny?
Tego nadal dokładnie nie wiadomo. Przyjmuje się, że po minimum 5 dniach od kontaktu.
Dlaczego dopiero po 5 dniach?
Bo wirus musi się najpierw namnożyć. Dostać się do wnętrza odpowiednio dużej liczby komórek i wytworzyć w nich miliony swoich kopii.
Ile kosztuje test RT-PCR?
Ok. 400-450 zł.
Dlatego jak słyszę w telewizji, że tzw. „polski test”, opracowany przez naukowców z Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN z Poznania ma kosztować niewiele ponad 50 zł i rozwiąże problem finansowania, bardzo się denerwuję. To zupełne niezrozumienie tematu.
Dlaczego?
Bo za taką cenę nie można tego badania w żaden sposób przeprowadzić. Z tego, co wiem akademicy z Poznania otrzymali środki na opracowanie tzw. kitów (zestawów) diagnostycznych. Zawierają one odczynniki, sondy, primery (startery) do PCR i kontrole. Sposób przygotowania tych elementów badania jest dokładnie opisany na stronach WHO i CDC [amerykańskie Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorób].
Przygotowania zestawów trudno chyba więc uznać za osiągnięcie naukowe, ale dobrze, jeśli będą łatwiej dostępne w Polsce. Może to otworzy drogę dla innych ośrodków eksperckich czy badawczych w kraju i takich miejsc, gdzie będą produkowane, będzie więcej. Jestem przekonany, że takie rozwiązanie byłoby korzystne dla wszystkich.
Wracając do kosztów – kity diagnostyczne mają kosztować, jak słyszę, 56 zł. Skąd tak duża różnica pomiędzy kosztem samego zestawu, czyli „polskim testem”, a rzeczywistym kosztem badania? Bo żeby zbadać pacjenta trzeba jeszcze ponieść wydatki związane z zestawem pobraniowym i samym pobraniem, transportem, przyjęciem materiału, rejestracją i obsługą próbki, przygotowaniem materiału do izolacji, izolacją materiału genetycznego, przygotowaniem materiału do RT-PCR, samą RT-PCR, analizą danych, wreszcie raportowaniem. To są koszty materiałów, urządzeń, pracowników laboratorium i całego procesu. Jak mówiłem razem to ok. 400-450 zł.
O „polskim” tanim teście donosił m.in. TVN24, bardzo upraszczając przekaz. Napisałem do nich, żeby nie wprowadzali społeczeństwa w błąd. Nie dostałem odpowiedzi.
A gdzie Pan kupuje startery?
W Wlk. Brytanii. Nasz rząd zresztą również się tam zaopatrywał. Ale ostatnio zakupiono również sporą partię testów w Azji. To nie jest optymalne rozwiązanie. Jeśli się działa np. na brytyjskich zestawach, nie sposób z dnia na dzień przestawić się na chińskie czy koreańskie. Zmiana tego rodzaju może wymagać nawet 2 tygodni, bo nową metodę trzeba zweryfikować, poddać walidacji.
Niestety tak się zdarza, jak za zakupy zabierze się ktoś, kto na co dzień nie ma do czynienia z tematem. To tak jakbym postanowił np. kupić żonie buty. Nie sądzę, żeby była zadowolona.
Powiedzmy jeszcze o drugim rodzaju testów. Tym, w którym wykrywa się ludzkie przeciwciała przeciwko wirusowi.
W tym wypadku bada się krew.
W tym celu trzeba też szczególne zabezpieczać diagnostów?
Diagnosta powinien być zabezpieczony tak samo jak do każdej pracy z ludzką krwią. W próbce może bowiem nie być koronawirusa, ale może występować np. wirus HIV albo wirus zapalenia wątroby typu C.
Ale dla osoby wykonującej test na koronawirusa bardziej niebezpieczny jest kontakt z wymazem niż z krwią?
Tak. Krew w tym wypadku nie zaraża. A jeśli chodzi o RT-PCR groźna pod względem ryzyka infekcji jest pierwsza faza badania, czyli izolacja materiału genetycznego.
W jakim czasie po potencjalnym zakażeniu można badać krew w kierunku wirusa?
Po ok. 5-7 dniach od wystąpienia objawów. Chodzi o tzw. okienko serologiczne. Organizm człowieka musi mieć czas na wytworzenie przeciwciał przeciwko wirusowi. Wykonanie testu wcześniej da wynik fałszywie negatywny. Za to przeciwciała tak szybko nie znikają. Nie wiemy jeszcze jak długo utrzymują się we krwi, ale to najpewniej kwestia miesięcy, lat.
Dzięki temu, ktoś, kto się z wirusem zetknął, powinien być już na niego odporny. Tymczasem słyszymy czasem o ponownych zachorowaniach.
To prawda, brakuje danych, które pozwalałyby jednoznacznie wytłumaczyć ten fenomen. I go potwierdzić. Na szczęście takie zachorowania zdarzają się rzadko.
Test serologiczny (z krwi) wykrywa od razu czy ktoś ma już za sobą chorobę wywołaną przez koronawirusa. Dodajmy, że wiele osób może przechodzić ją z bardzo lekkimi lub w ogóle bez objawów.
Po to, by wykryć taką infekcję za pomocą RT-PCR, trzeba wykonać kilka oznaczeń z pewnych odstępach czasowych. Jeśli ktoś był najpierw pozytywny, a potem przynajmniej dwukrotnie negatywny, można uznać, że wyzdrowiał. Ale obecność przeciwciał daje nam większą wiarygodność, bo jak ktoś ma przeciwciała, to znaczy, że sobie z tą infekcją poradził. Co więcej, może jako ozdrowieniec być pomocny w leczeniu innych.
Na jakiej zasadzie?
Podawania osobom, które ciężko chorują na COVID-19, surowicy ozdrowieńców zawierającej wspomniane przeciwciała.
Ale to się dzieje na niewielką skalę.
Znam jedną pracę, w której opisano leczenie surowicą 5 krytycznie chorych pacjentów.
Z jakim rezultatem?
Wszyscy wyzdrowieli. Podawano im sporą porcję surowicy (400 ml). A zatem tej krwi ozdrowieńców potrzeba stosunkowo dużo. Nie wystarczy dać każdemu po kropelce i ludzie od razu będą zdrowieć.
Ponadto nie jest pewne czy osoby opisane w publikacji wyzdrowiały rzeczywiście z powodu podania surowicy, czy też bez niej również poradziłyby sobie z wirusem. Brakuje na razie dużych badań na ten temat.
Wadą testów serologicznych jest ich niska czułość.
To nieprawda. One są bardzo czułe. Albo są te przeciwciała, albo ich nie ma.
To w czym tkwi problem?
Niektóre z nich mają stosunkowo niską wiarygodność.
Dlaczego?
Np. z powodu wrażliwości na temperaturę. Dotyczy to tzw. testów paskowych albo kasetkowych.
Kiedyś uczyliśmy studentów używania paskowych testów ciążowych i okazało się, że jak się je trochę dłużej przechowało w wyższej temperaturze, to wszystkie dawały wynik pozytywny.
Wystarczy więc, że testy będą jechać z Chin w nieodpowiednich warunkach, żeby stały się niewiarygodne.
Dlatego zdecydowanie lepsze od testu paskowego jest np. badanie immunoenzymatyczne np. ELISA. Nota bene ELISA to test nie tylko jakościowy, ale ilościowy.
W Polsce testów serologicznych się prawie nie wykonuje.
Rzeczywiście przeprowadza się ich mniej, ale z czasem będzie ich przybywać.
Test serologiczny jest tańszy od PCR.
To prawda. Nie wiem, ile kosztuje badanie ELISA w kierunku koronawirusa. Natomiast sam test kasetkowy kosztuje obecnie ok. 100 zł. Do tego dochodzi kwestia przeprowadzenia badania, czyli ok. 150-200 zł. Sądzę jednak, że ponieważ podaż będzie coraz większa, za jakiś czas koszt będzie niższy.
Krajem, który od początku masowo testował swoich obywateli jest Korea Płd. Koreańczycy robili testy PCR czy serologiczne?
Wydaje mi się, że obydwa.
Co oznacza termin „testowanie drive through”? W ubiegłym tygodniu rozpoczęto taki rodzaj testowania w Gdańsku.
Osoba, która ma być poddana badaniu, podjeżdża samochodem i pobiera się od niej wymaz z gardła. Nie musi w tym celu wysiadać z auta.
Początkowo wyobrażałem sobie, że od razu na miejscu dostaje wynik.
To by było za piękne. Jak wspominałem RT-PCR trwa kilka godzin.
W Polsce można też już zrobić test komercyjnie. Koszt RT-PCR w jednym z warszawskich punktów – 450 zł. Jest Pan za?
Tak, ale uważam, że powinno się mieć skierowanie od lekarza. Do tego wynik pozytywny powinien być raportowany do Sanepidu w celu kontroli sytuacji epidemiologicznej.
Nie powinno być więc tak, że np. jakaś firma przysyła test do domu i później nikt nie wie, czy wynik był pozytywny, czy negatywny. W takiej sytuacji nie jest też określony model kontroli jakości, standard zabezpieczenia próbki i całego procesu.
Testy komercyjne budzą ponadto mój sprzeciw o tyle, że nie podoba mi się w obecnej sytuacji dzielenie ludzi na tych, których stać na badanie i tych, których nie stać.
W sieci są oferty testów wysyłkowych. Zaledwie 129 zł. za RT-PRC.
A jaką ma pan gwarancję co do ich jakości? Kto sprawdza wiarygodność wyniku? Kto odpowiednio pobierze próbkę? Co z jej transportem? Obawiam się, że to nie jest bezpieczny model.
Wróćmy do kwestii organizacji badań w Polsce. Dlaczego wciąż robimy tak mało testów?
To nie do mnie pytanie.
My jesteśmy gotowi, żeby testować. I wspierać społeczeństwo oraz instytucje rządowe swoimi zasobami, przepustowością.
Lista laboratoriów COVID-19 jest bardzo długa. 8 kwietnia ministerstwo umieściło na niej 60 placówek. INVICTA też na niej jest.
A wie pan jak się na nią dostaliśmy? Cały proces trwał prawie dwa tygodnie. Kontaktowaliśmy się ze wszystkimi możliwymi instytucjami, żeby przekazać informacje na temat naszej dostępności i możliwości, jakie mamy. Posiadamy kilkunastoletnie doświadczenie w diagnostyce klinicznej zarówno w zakresie mikrobiologii, jak i biologii molekularnej. Mamy ludzi, park maszynowy, roboty, know-how i odpowiednie certyfikaty.
Po jakimś czasie otrzymaliśmy z ministerstwa zestawienie do wypełnienia w kwestii sprzętu i zasobów. Wiem, że pozytywną rekomendację naszemu laboratorium wystawili również przedstawiciele lokalnych instytucji i władz, mając na uwadze wieloletnią współpracę. Nie wiem, jak ten proces wyglądał w przypadku innych ośrodków.
Skąd więc wiadomo, że wszystkie placówki robią testy poprawnie?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Wprowadzanie kontroli jakości badań w sytuacji epidemii to nie lada wyzwanie. Ministerstwo Zdrowia musiało w bardzo krótkim czasie określić, które ośrodki mogą wykonywać badania. Część laboratoriów musiała się na te potrzeby przekształcić, część - swoją pracę organizowała wokół badań genetycznych i koronawirusa praktycznie od podstaw.
Na potrzeby walki z epidemią zaangażowano laboratoria o różnych profilach – naukowe, mikrobiologiczne, genetyczne, wyspecjalizowane w innych obszarach badań. Nie zawsze był odpowiedni sprzęt, nie zawsze był łatwy dostęp do wykwalifikowanego personelu. Ale w trudnych czasach trzeba czasem „uczyć się w boju” i szybko dostosowywać.
Po etapie szybkiego działania musi znaleźć się czas na analizę wiarygodności uzyskiwanych efektów. Czyli: kontrola jakości pobrania materiału, kontrola procesu izolacji RNA, kontrola reakcji RT-PCR. Do tego powszechność i automatyzacja badań, wreszcie możliwość powrotu do próbki badanej i jej ponownego przetestowania.
Taka kontrola jakości już się rozpoczęła. Na niedawny apel epidemiologa dr Pawła Grzesiowskiego o wdrożenie stałego aktywnego systemu nadzoru nad jakością badań odpowiedziała na Twitterze Justyna Martynowska, wiceprezes Krajowej Rady Diagnostów Laboratoryjnych: „Od 8 kwietnia został wdrożony program kontroli międzylaboratoryjnej próbek pod agendą Państwowego Zakładu Higieny. Standaryzujemy jako Zespół ds. Sieci Laboratoriów COVID poszczególne etapy procesu. Jest masa do zrobienia, ale pracujemy pełną parą”.
To dobra wiadomość. I potrzebna inicjatywa. Martwi mnie jednak cały czas ograniczona dostępność do możliwości zlecania badań.
Sam fakt dostania się jakiegoś laboratorium na ministerialną listę nie oznacza, że jego możliwości zostaną wykorzystane. Konieczne są środki, bo badania to realne koszty.
Z jednej strony otrzymujemy informacje ze szpitali, ośrodków opiekuńczych, pogotowia, że potrzeby są znaczne, z drugiej – że nie wiedzą, z jakich środków mogą pokryć koszty takiej diagnostyki. Czekają na obiecane fundusze z NFZ i wstrzymują się z wykonywaniem testów.
A Sanepid?
Sanepid działa na pełnych obrotach, wykorzystując zasoby, które posiada. Jestem pełen podziwu dla tych ludzi – ich zaangażowania i umiejętności radzenia sobie w tak trudnej sytuacji; i wysiłku, jaki wkładają w to, by wykonać tyle badań, ile mogą.
Tu również problemem są finanse. Gdyby były środki, jestem przekonany, że możliwości i przepustowość wszystkich pomorskich laboratoriów wykorzystano by maksymalnie. Bo potrzeby są. A na Pomorzu bada się bardzo niewiele osób.
Może koszty badań wykonywanych przez sektor prywatny mógłby pokryć samorząd lub lokalny biznes?
Prowadzimy rozmowy i z NFZ, i z samorządem, i z przedsiębiorcami. Z tego, co słyszę, w szpitalach udaje się testować na bieżąco chorych, którzy są pod ich opieką.
A co z resztą? Z personelem medycznym? Z tymi, co są na kwarantannie?
No właśnie.
Jeśli byśmy się zdecydowali na regularne badania lekarzy, pielęgniarek, ratowników, salowych, całego personelu transportowego raz na tydzień, to zapotrzebowanie byłoby znacznie większe.
Proszę pamiętać, że chorymi i wymagającymi opieki ludźmi musi mieć się kto zająć. Pracowników medycznych naprawdę trudno zastąpić.
Zresztą podobnie jest w przypadku służb socjalnych, pracowników mundurowych, strażaków, pracowników przedsiębiorstw miejskich etc. Należy również pamiętać, że oni też mogą zarażać innych. W tym kontekście bardzo istotne wydają się częste testy dla pracowników tych służb.
A gdybyśmy natomiast chcieli, np. po tygodniu kwarantanny, robić ludziom badania po to, by mogli wrócić do pracy, to potrzebujemy tysiące testów dziennie.
Załóżmy, że nie ma Pan w tym żadnego interesu i robi np. te badania po kosztach. Gdyby to od Pana zależało, zwiększyłby Pan wyraźnie liczbę osób testowanych?
Zdecydowanie tak. Bo z punktu widzenia państwa koszty testów są nieporównywalnie niższe w stosunku do kosztów ratowania gospodarki po długotrwałym zamrożeniu aktywności ekonomicznej i społecznej ludzi. A to przecież dopiero początek kryzysu.
Ekonomista z Cardiff University dr Wojciech Paczos w wywiadzie udzielonym Grzegorzowi Sroczyńskiemu (na stronie gazeta.pl) mówi, że podczas odmrażania gospodarki trzeba będzie testować ludzi masowo. „Nieograniczony dostęp do testów musimy zapewnić pracownikom służby zdrowia i kilku branż kluczowych dla gospodarki. Ale kto w drugiej kolejności? Supermarkety? Sklepy? I kogo testować: młodych, starych? (…) Jak ludzie zechcą wrócić do restauracji i kin, no to pójdą do tych, które już mogą być otwarte, czyli mają dostęp do testów”.
Wielka Brytania planuje pod koniec kwietnia przeprowadzanie 100 tys. testów dziennie. Podobne plany ma licząca 13 mln mieszkańców Bawaria.
A my? Uznaliśmy, że wirus „uszanował święta” i w ciągu ostatniej doby (poniedziałek wielkanocny) przeprowadziliśmy w całym kraju zaledwie 4,6 tys. testów. Przed świętami rzecznik ministerstwa zdrowia twierdził, że Polska jest w stanie testować 13 tys. osób dziennie i że do takiej liczby dąży.
14 kwietnia rano minister Szumowski ocenił potencjał kraju na 20 tys. testów na dobę i zaznaczył: „trudno powiedzieć, dlaczego go nie wykorzystujemy”. Zrzucił winę na lekarzy „Pacjenci nie są kierowani na testy. Apelujemy i prosimy, o to, by testów było jak najwięcej”.
Apelowanie nie wystarczy. Trzeba jeszcze to sfinansować i zorganizować w rozsądny sposób. Poszukując różnych rozwiązań. We współpracy z Business Center Club i stowarzyszeniem Lions Club Gdańsk Amber zorganizowaliśmy kampanię #testujeMY. W jej ramach zachęcamy przedsiębiorców i indywidualnych darczyńców do finansowania testów dla pracowników medycznych i personelu placówek opiekuńczych. Pierwsze darowizny już są, pierwsze badania wykonaliśmy. Co będzie dalej – zobaczymy.
Jest Pan pewien, że warto zwiększać moce przerobowe pańskiej firmy do kilku tys. testów na dobę, skoro możliwe, że zostaną niewykorzystane?
Jestem pewien. Przynajmniej będę miał poczucie, że zrobiłem, co było w moim zakresie, żeby pomóc w tej sytuacji.
*Prof. Krzysztof Łukaszuk jest Kierownikiem ds. Medycznych w INVICTA i pracownikiem Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Posiada specjalizację w dziedzinie położnictwa i ginekologii, endokrynologii oraz endokrynologii ginekologicznej i rozrodczości. Jest diagnostą laboratoryjnym i od ponad 20 lat rozwija obszar związany z badaniami genetycznymi w Klinikach i Laboratoriach Medycznych INVICTA. Jego praca habilitacyjna dot. diagnostyki wirusa HPV. Jest autorem ponad 100 publikacji w zagranicznych i krajowych czasopismach naukowych.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze