0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Slawomir Kaminski / Agencja Wyborcza.plSlawomir Kaminski / ...

„Wdrażamy taki mechanizm, procedurę, że każdy, kto jest przetestowany pozytywnie [w kierunku SARS-COv-2], każdy pacjent, obywatel mający co najmniej 60 lat, który ma koronawirusa, będzie mógł w ciągu 48 godzin być zbadany przez lekarza pierwszego kontaktu - zapowiedział w piątek, 21 stycznia 2022 premier Mateusz Morawiecki.

Premier dodał, że będzie możliwość zbadania również w domu, ponieważ osobom starszym i schorowanym ciężko jest opuszczać dom. „Dla wielu starszych ludzi to bardzo ważne, by lekarz stetoskopem przebadał, czy coś tam już niedobrego dzieje się w płucach” - wyjaśnił premier.

„Dziś ta możliwość była, ale poprzez dodatkowe mechanizmy zachęcamy do tego z jednej strony wszystkich pacjentów i wprowadzamy procedury, które będą umożliwiały wykonanie tego kontaktu w ciągu 48 godzin” - dodał Morawiecki.

Kancelaria Prezesa Rady Ministrów przygotowała specjalną grafikę:

O to czy to dobry pomysł i czy był on uzgadniany z lekarzami rodzinnymi, np. z Porozumieniem Zielonogórskim [federacja związków pracodawców ochrony zdrowia, działających głównie w zakresie podstawowej opieki zdrowotnej i specjalistyki ambulatoryjnej], pytamy dr. Tomasza Zielińskiego, wiceprezesa Porozumienia, lekarza rodzinnego z Wysokiego i Zakrzewia w woj. lubelskim.

Dr Tomasz Zieliński: Słyszałem premiera, ale nie widziałem zapisów prawnych. Nie było to z nami konsultowane w żaden sposób. W naszym przekonaniu to działanie, które nie ma uzasadnienia medycznego.

Badanie pacjentów powinno być uzależnione od tego, jakie pacjent ma objawy, jak się czuje, a nie tylko, ile ma lat. Badanie ma czemuś służyć. Jeżeli tylko temu, by się odbyło, bo taki jest nakaz, oczywiście da się to zrobić, tyle że kosztem innych pacjentów.

Sławomir Zagórski, OKO.press: Część osób przyjdzie na badanie, a część lekarz ma odwiedzić w domu.

Rzeczywiście ma być to albo osobista porada w poradni, albo osobista wizyta domowa. Z tym, że pojechanie na wsi po to, żeby odwiedzić pacjenta na wizycie domowej, to często godzina, półtorej godziny podróży. A zamiast tego można by było pięciu chorych zbadać w gabinecie.

Przeczytaj także:

Wydaje się, że rozsądniejsze byłoby, żeby ci pacjenci się u nas pokazywali, ale wtedy, gdy mają jakieś objawy, a nie tylko zakażenie. Przecież mamy takich pacjentów, którzy mają stwierdzone zakażenie, a objawów praktycznie żadnych. Idąc do poradni taki ktoś spotka po drodze kolegę, któremu będzie chciał opowiedzieć, że zachorował i jeszcze go zarazi. Bo do tej pory to były pojedyncze przypadki, a teraz mają być masowe ruchy ludności.

Jeśli mamy przyjmować wszystkie osoby powyżej sześćdziesiątki z COVID-em, to nie przyjmiemy pacjentów z nadciśnieniem, z cukrzycą, z astmą, tych, którzy do nas przychodzili, bo to miejsce zajmą im osoby z dodatnim wynikiem testu w kierunku SARS-CoV-2, nie zawsze nawet z objawami COVID-19.

Jeżeli to będzie pacjent zakażony w przychodni, zabierze półtora „zwykłego” pacjenta, bo ten covidowy zajmuje trochę więcej czasu. Innymi słowy jak przyjmę dwóch chorych z COVID-em, to nie przyjmę trzech z innymi chorobami. A jak pojadę na wizytę domową do dwóch osób z COVID-em, nie przyjmę dziesięciu z innymi chorobami.

Dzisiaj, 22 stycznia, odnotowano ponad 40 tys. zakażeń. Czy w takiej sytuacji w ogóle jest realne wypełnienie tego obowiązku? Mamy wystarczająco wielu lekarzy POZ?

Szpitale zamieniliśmy w covidowe, to teraz zamienimy POZy w covidowe i będziemy się tylko COVID-em zajmować.

Myśmy przez całą pandemię, przez prawie dwa lata, walczyli o to, żebyśmy byli tym ostatnim ogniwem, gdzie pacjent z innymi chorobami jest zawsze zaopiekowany.

Jak brakuje miejsc, to szpitale zamienia się w covidowe, nie przejmując się tym, czy są pacjenci z innymi chorobami. Bo tych z COVID-em trzeba gdzieś położyć. To zrozumiałe, bo jak się pacjenci duszą, trudno trzymać ich w domu czy na ulicy. Wstrzymuje się tych, którzy mieli mieć planowe leczenie.

Ale w POZ było inaczej. Myśmy zawsze byli dla chorych. Dla tych, których bolał brzuch, bo ich nie przyjęli gdzieś indziej. Ktoś miał kamienie pęcherzyka żółciowego, mieli go zoperować, ale przełożyli operację o dwa miesiące. A ponieważ go boli, przyszedł do nas i myśmy pomagali.

Dzisiaj nas się zamieni w placówki covidowe, tak jak szpitale. Różnica będzie tylko taka, że naszemu personelowi dodatków covidowych nie dają. Ale to już zupełnie inna sprawa.

A co pan sądzi o wyznaczonej granicy czasowej badania - 48 godzin od momentu stwierdzenia zakażenia?

Medycznie to nie ma znaczenia. To jakaś arbitralnie przyjęta wartość. Równie dobrze mogły by to być 24 albo 72 godziny. Zakładam - ale to tylko moja spekulacja - że 48 godzin wynika z tego, żeby uniknąć sytuacji, że będziemy mówić, że jak w piątek rozpoznanie, to wizyta dopiero w poniedziałek. Nie wiem co z sobotą, niedzielą. Chyba pacjent będzie do mnie do domu przyjeżdżał?

To nie ma żadnego uzasadnienia. Jedni pacjenci zgłaszają się w takim momencie, że trzeba już ich zobaczyć. Są tacy, których w ogóle nie trzeba oglądać. I wreszcie tacy, co będą się gorzej czuli dopiero po trzech, czterech dniach.

COVID-19 to nieprzewidywalna choroba. Bardziej szedłbym w kierunku poprawy monitorowania pacjentów niż ustalania, kiedy koniecznie trzeba ich zobaczyć.

Bo to spowoduje, że pacjent obejrzany w ciągu tych 48 godzin będzie miał problem z dostaniem się, jak będzie potrzeba go zobaczyć za dzień, dwa, gdyż wtedy będziemy zajęci oglądaniem kolejnych pacjentów.

To całkowicie zbędne zamieszanie. W medycynie raczej nie decydują godziny. Pomijam oczywiście nagłe wypadki i wyjątkowe sytuacje, takie jak np. „złota godzina” w przypadku zawału, kiedy od momentu wystąpienia objawów trzeba w ciągu godziny zacząć konkretne leczenie.

Albo taka sytuacja: Pacjent wybiera się do sanatorium i zrobił test. Test wyszedł dodatni. Ten ktoś nie ma żadnych objawów, ale pechowo ma 61 lat i nie ma samochodu. Mieszka 20 km od najbliższej poradni i co on ma zrobić? Według nowego pomysłu rządzących będzie czekał na wizytę domową. A ja będę musiał do niego pojechać w ciągu 48 godzin, bo potem wiadomo, co będzie następnym elementem.

Narodowy Fundusz Zdrowia zrobi zestawienie ze sprawozdanych przez nas porad z godzinami wykonania testu. I wyjdzie kto zdążył, a kto nie i będzie można takie osoby karać. Nie wiem, jakie Fundusz ma plany, ale może np. zerwać umowy z tego powodu.

Albo przyjmuję pacjenta, który od sześciu dni ma gorączkę. Gorączka narasta, ma coraz mocniejszy kaszel. Do tej pory udawał, że to nie COVID, ale ja mu zleciłem test. Test wychodzi dodatni i ja teraz w ciągu 48 godzin muszę znów go przyjąć lub do niego pojechać, a przecież on dopiero co u mnie był. Ja go przed chwilą słuchałem, oglądałem, to po co ta wizyta?

A co zrobić w sytuacji, kiedy mam pacjentów, którzy są do mnie zapisani, a wyjechali nad morze i tam złapią COVID? Mam jechać nad morze w delegację, żeby ich przyjąć?

Nie wydaje się panu, że to będzie martwy przepis?

Nie chcę się wpisać w narrację, bo w mediach jest dużo sygnałów - nie zawsze zawinionych przez dziennikarzy, tylko często są to głosy czytelników, słuchaczy czy widzów - że lekarze POZ nie chcą przyjmować pacjentów. Jak powiem, że to będzie martwy przepis, to tak, jakbym z góry zakładał, że my tego nie zrobimy.

Ja to mogę zrobić, mnie jest naprawdę wszystko jedno. Fundusz ode mnie kupuje czas pracy. Nie kupuje u mnie 743 czy 1800 wizyt w miesiącu, tylko że pomiędzy godziną 8 a 18 będę zapewniał opiekę dla pacjentów. I jak będą potrzebować, to ja im jej udzielę.

I czy ja się zajmę 12 chorymi z COVID-em, czy 60 z zawałem, nie ma dla mnie różnicy, bo jestem w pracy tyle godzin, ile wynosi mój czas pracy.

Ale przecież posługuje się pan rozumem i najlepszym interesem tych chorych.

Dlatego, jak mam swobodę działania, to robię tak, jak wskazuje wiedza medyczna, logika i potrzeby pacjentów. Natomiast teraz Fundusz zaczyna mi kształtować mój sposób pracy. Czyli mówi mi tak:

  • jak ma ktoś COVID powyżej 2. roku życia, to możesz mu zlecić test przez teleporadę,
  • jak ma poniżej 2. roku życia, to musisz go zobaczyć,
  • jak ma poniżej 6. lat, to jak jest chory musisz go zobaczyć osobiście, nie możesz mu nic wypisać zdalnie,
  • jak ma powyżej 6 lat, to możesz,
  • ale jak ma powyżej 60 lat, a stwierdzisz mu COVID-a, to musisz go w ciągu 48 godzin zbadać.
Fundusz układa za mnie mój sposób pracy. I jak tak Fundusz i minister chce, tak będzie miał, natomiast śmiem wątpić, czy to będzie dobre dla pacjentów.

Według mnie to złe rozwiązanie, kiedy narzucamy sztywne reguły. Medycyna tego nie lubi. Nie dlatego, że nie chcę stosować reguł, tylko dlatego, że choroby są różne. Ponadto jeden pacjent choruje bardzo szybko, inny bardzo wolno. I to jest coś, czego się nie da przepisem opisać, że zawsze ma być tak i tak.

Dlatego właśnie powstają wytyczne towarzystw naukowych, które opisują wariantowo. Nie ma tak, że jak masz rozpoznanie, to daj A i B, a jak stwierdzisz inną chorobę, to C i D. Bo tak naprawdę, to moglibyśmy to zamienić w lekomaty. Pacjent by podchodził, wpisywał objawy, a wyskakiwałyby mu tabletki czy zastrzyk i po sprawie.

Nie umiemy jeszcze tak wiedzy medycznej opisać. A coraz częściej decydenci, rządzący czy regulator systemu ochrony zdrowia zaczyna bardzo głęboko ingerować w część medyczną, co musi się źle skończyć.

Są tutaj trzy opcje:

  • Jedna, że decydenci mają szczęście i trafili z pomysłem idealnie. Bo przez przypadek można napisać taką regulację, która zadziała.
  • Druga opcja jest taka, że ani pacjenci, ani lekarze nie będą tego przestrzegać i robić po swojemu udając, że przepisu nie ma.
  • I trzecia opcja, że w ramach realizacji tego przepisu ktoś ucierpi. Jacyś pacjenci nie zostaną przyjęci, albo będą źle zaopiekowani.

Obawiam się, że w tym wypadku czeka nas opcja numer 3.

Próbuję zrozumieć rządzących. Chodziło im o zwiększenie poczucia bezpieczeństwa pacjentów. Wiadomość, że w razie zakażenia w ciągu 2 dni obejrzy mnie lekarz, ma nas uspokoić. Udowodnić że rząd panuje nad sytuacją.

Ludzie są przestraszeni tym, co dzieje się w systemie ochrony zdrowia. Minister nie chce żeby było tak, że to on jest zły, tylko przekazuje, że robi dobrze dla pacjentów. Minister Niedzielski od samego początku mówi, że on jest ministrem dla pacjentów. Że do tej pory ministerstwo pracowało na rzecz lekarzy, a on będzie robił wszystko z punktu widzenia pacjenta.

My jednak często widzimy, że pacjent wolałby, by leczyć go inaczej. Tymczasem rolą lekarza jest czasami powiedzieć, że tak się nie da. Bo przychodzi np. pacjent z wrzodem i chciałby, żeby go nie bolało. A my mówimy, że najpierw musimy go zoperować, że zaboli go jeszcze bardziej, ale efektem będzie wyzdrowienie.

Oczywiście, pacjent ma prawo do podejmowania decyzji, do współuczestniczenia, ale kiedy zostanie wyposażony w komplet wiedzy i to w taki sposób, żeby zrozumiał i świadomie tę decyzję podjął. Wtedy wola pacjenta jest dla nas wyższym prawem niż nauka medyczna.

Mówił pan, że w przestrzeni publicznej pojawiło fałszywe przeświadczenie, że lekarze POZ odgrodzili się od pacjentów i udzielają tylko teleporad. Ten nowy pomysł władz ma też chyba temu przeciwdziałać?

Ja sam byłem tym, który w pewnym sensie dał sygnał do pozamykania gabinetów 13 marca 2020 roku. Miałem wtedy jechać do Warszawy na konferencję prasową i mieliśmy z dzisiejszym ministrem a wtedy prezesem NFZ i ministrem Januszem Cieszyńskim wystąpić i zaapelować do pacjentów, żeby korzystali z teleporad, a ja do lekarzy, żeby zaczęli tych teleporad udzielać.

Ostatecznie nie pojechałem, bo rano odebrałem telefon, że już jest tak dużo zakażeń, że premier będzie miał konferencję i nie przebijemy się z tym przekazem.

A w międzyczasie korespondowałem z rzecznikiem praw pacjenta, czy to dopuszczalne, żeby pacjenci nie zakażali się u nas w gabinetach. I żebyśmy przekręcili klucz w drzwiach poradni, ale nie w tym celu, żeby nikogo nie przyjąć, tylko żeby wymusić na pacjentach przychodzenie na godzinę, na umówione porady. I przez pewien czas mieliśmy rzeczywiście zamknięte gabinety.

Przed budynkiem mojej poradni jest przystanek autobusowy, w tym samym budynku jest sklep, obok kościół, szkoła. I pacjenci, jak jest zimno, żeby nie czekać na przystanku, nie marznąć, przychodzą posiedzieć sobie u mnie pod gabinetem. Przed pandemią to mi nie przeszkadzało. Ale jak się zaczęła pandemia, nie mogłem sobie pozwolić, żeby pacjenci się zarażali.

A więc chodziło wyłącznie o takie odgrodzenie się, żeby wymusić na pacjentach rejestrowanie się na godziny. W momencie, gdy się tego nauczyli - nie nastąpiło to wszędzie, ale w większości miejsc - mogliśmy znów otworzyć gabinety.

Dużo ma pan w tej chwili wizyt domowych u pacjentów covidowych?

Niedużo. Pracuję na wsi, gdzie ludzie się tak nie zarażają i jak nie pójdą do kościoła, to nie mają się gdzie zarazić. Dzieci w szkołach już prawie nie ma. Wieś jest coraz starsza.

Ludzie na wszelki wypadek, żeby ich nie wzięli w kwarantannę, nie zgłaszają się na testy, więc nie wiemy o tym, że są chorzy. Dlatego wizyt pacjentów z COVID-em nie ma tak dużo. Natomiast będą miejsca, gdzie będzie ich dużo. A jak się nam teraz dołoży porad u osób, które nie potrzebują pomocy, to będzie problem.

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Przeczytaj także:

Komentarze