Oliwia Gęsiarz
Oliwia Gęsiarz
Nie reagowała na płacz ani krzyk. Prosiłam, żeby przestała, żeby zabrała rękę. Odpychałam się nogami, żeby znaleźć się jak najdalej od niej. A ona z niewzruszoną miną i skupieniem na twarzy kontynuowała najbardziej bolesne „badanie” w moim życiu
Nie znają się długo. Czym bowiem jest niespełna rok wobec całego życia? Łączy je jednak wiele. Młode matki. Obie rodziły w warszawskim Szpitalu im. Świętej Rodziny przy Madalińskiego. To doświadczenie sprawiło, że przekonały się na własnej skórze, co znaczy powiedzenie „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. Dziś chcą, by historia taka jak ich nie dotknęła już żadnej kolejnej kobiety.
Działający na warszawskim Mokotowie Szpital Specjalistyczny im. Świętej Rodziny to publiczna placówka lecznicza. Mieści się w nim zarówno blok porodowy, jak i mające stanowić alternatywę dla nieobecnych w koszyku świadczeń NFZ porodów domowych Centrum Porodów Naturalnych. Szpital regularnie zajmuje jedne z najwyższych pozycji w Rankingu Rodzić po Ludzku – zarówno w podsumowaniach rocznych, jak i miesięcznych.
Na refundowaną opiekę okołoporodową na zgodnym ze standardami poziomie mogą tu liczyć – przynajmniej w teorii – wszystkie ciężarne. Te, którym zależy na porodzie z konkretną położną, mają natomiast możliwość skorzystania z indywidualnej opieki – czyli dopłacenia 2300 złotych. Dzięki temu podczas porodu od początku do końca przebywają pod opieką tej samej osoby; niezależnie od tego, czy poród będzie trwał godzinę, czy piętnaście godzin; czy zacznie się w poniedziałek rano, czy może w nocy z piątku na przedświąteczną sobotę.
Na liście położnych świadczących takie usługi do niedawna znaleźć można było Hannę* – znaną w warszawskim środowisku położną z niemal 30-letnim stażem, o której słyszy się, że jest „położną gwiazd”. Po wpisaniu jej nazwiska w wyszukiwarkę dowiadujemy się, że nie raz występowała w programach telewizyjnych czy przyjmowała porody celebrytek.
Ewa: – "Poród rozpoczął się w nocy. Pojechaliśmy z mężem do szpitala. Gdy dotarliśmy na miejsce, a ja byłam badana na izbie, mąż wysłał SMS z informacją, że rodzę i pytaniem, czy może zadzwonić, do Hanny, która miała objąć mnie indywidualną, dodatkowo płatną opieką. Nie odpisała – co zresztą było zrozumiałe, mogła zwyczajnie spać. O 02:05 mąż dwukrotnie do niej dzwonił. Nie odebrała telefonu. Po chwili oddzwoniła, jednak zamiast wsparcia i przekazania informacji o tym, kiedy przyjedzie, zaczęła wygłaszać pretensje, że piszemy do niej w środku nocy, a przede wszystkim, dlaczego bez konsultacji z nią zdecydowaliśmy się pojechać do szpitala. Stwierdziła, że nie sądzi, że na takie działanie umówiliśmy się z naszą pierwotną położną – bo, co warto dodać, pod jej opieką miałam się znaleźć w zastępstwie za inną, niedostępną w terminie mojego porodu, osobę.
Powiedziała, że skoro sami »prowadzimy« sobie poród, to ona nie jest przekonana, czy nasza umowa nadal obowiązuje. Powtarzała, że należało zostać w domu i obserwować objawy – mimo że podczas zajęć w szkole rodzenia sama twierdziła, że w przypadku krwawienia powinniśmy niezwłocznie jechać do szpitala. Tak naprawdę nie będąc na miejscu, przez telefon, oceniła, że jest za wcześnie; że to dopiero początek i poród może potrwać jeszcze kilkanaście godzin, a ja spędzę ten czas na oddziale patologii ciąży. Powiedziała, że jej obecność na tym etapie jest zbędna. W rzeczywistości poród zakończył się 3,5 godziny później.
Przyjechała dopiero koło czwartej, jak już personel medyczny powiedział mojemu mężowi, że to jest ostatni moment, żeby po nią zadzwonić. Już na wejściu była taka obrażona, wyniosła, jakby poród w nocy był czymś wyjątkowym i niespotykanym. Od samego początku rzucała ironiczne komentarze.
Podtykała mi pod nos dokumenty identyczne jak te, które wypełniałam już wcześniej. Musiałam uzupełnić je ponownie, bo na poprzednich nie było numeru księgi głównej. Co chwilę przypominała, że najpierw formalności. Upominała mojego męża, że ma uzupełnić brakujące dane placówki, do której szpital ma wysłać kartę szczepień dziecka. Tak naprawdę nie pamiętam nawet, w którym momencie coś podpisałam.
To nie miało nic wspólnego ze świadomą zgodą. Nawet w sytuacji, gdy miałam już silne skurcze, a mąż chciał do mnie podejść i jakoś mi ulżyć, Hanna się irytowała i przypominała, że najpierw papiery.
Jednocześnie w drugą stronę działało to zupełnie inaczej – plan porodu dla niej nie istniał. Nawet nie było o nim mowy. Nikt ze mną o nim nie rozmawiał. Nikt chyba się z nim nie zapoznał. Gdyby Hanna go przeczytała, wiedziałaby, że zależało mi na tym, żeby zarówno w I jak i II fazie porodu przyjmować dowolne pozycje. Tymczasem mogłam tylko leżeć. Nawet wyjście do toalety było problematyczne, bo cały czas musiałam być podpięta pod KTG, w związku z tym, że tętno córki co jakiś czas spadało, a jego podstawa była niska już od momentu pierwszego badania na izbie przyjęć. Nawet jeśli mogłam wyjść do łazienki, to zza ściany co chwilę słyszałam ponaglenia.
I badała. Boleśnie badała. Tak bardzo, że wręcz można było krzyczeć z bólu. Bez pytania i bez ostrzeżenia wykonała masaż szyjki macicy, chociaż oczywiście w dokumentacji nie ma po tym śladu. Chwilę później przebiła mi pęcherz płodowy. Nawet nie ostrzegła, o pytaniu o zgodę nie wspominając.
Nie reagowała na płacz ani krzyk. Prosiłam, żeby przestała; żeby zabrała rękę. Odpychałam się nogami, żeby znaleźć się jak najdalej od niej.
A ona z niewzruszoną miną i skupieniem na twarzy kontynuowała najbardziej bolesne »badanie« w moim życiu. Gdy poród dobiegał już końca, rzuciła tylko, że poda mi oksytocynę celem wzmocnienia skurczu, ponieważ jeśli nie urodzę na tym nadchodzącym [przyp. skurczu], to konieczne będzie zastosowanie próżnociągu. Cały czas mnie tym straszyła.
W planie porodu zaznaczyłam opcję, że pozostawiam do decyzji personelu medycznego profilaktyczne nacięcie krocza, ale spodziewałam się jakiejś rozmowy na ten temat.
(Od autorki: W tym przypadku już sam wzór dokumentacji stosowany w Szpitalu im. Świętej Rodziny może wprowadzać kobiety w błąd. Termin „profilaktyczne nacięcie krocza” jest bowiem przestarzały – zgodnie z aktualną wiedzą medyczną nacięcie krocza nie chroni przed jego pęknięciem.
By użyć obrazowego porównania: stosowanie epizjotomii w ramach profilaktyki jest równie zasadne, co prewencyjnie złamanie nogi pacjenta przez ortopedę, żeby się dobrze zrosła, zanim w ogóle nastąpi jakikolwiek uraz. Lista realnych wskazań do zabiegu epizjotomii jest w istocie krótka i nie ma na niej nic związanego z jakąkolwiek profilaktyką).
Tymczasem Hanna w pewnym momencie powiedziała, że musi mnie naciąć. To nie było pytanie. To była sucha informacja między jednym a drugim narzekaniem na to, że nie potrafię przeć i że nic z tego nie będzie.
W tym samym planie porodu wybrałam też opcję, zgodnie z którą decyzja o powolnym prowadzeniu II fazy porodu została pozostawiona personelowi medycznemu – a więc właśnie Hannie. Tyle tylko, że i o tym nie było mowy. W rzeczywistości nikt mi tego nawet nie zaproponował. Nie wiedziałam, że tak można. II faza porodu trwała u mnie 13 minut.
Na samym końcu zaczęła naciskać na brzuch swoim łokciem pod moją prawą piersią. Przy lekarce, która tylko stała i patrzyła. Nie mówiła w ogóle, co robi i w jakim celu. Ból był okropny.
Czułam się tak, jakby mi ktoś wbijał w żebra jakiś rozżarzony pręt. Pamiętam jedynie mój krzyk i to, jak błagałam, żeby zabrała rękę.
O 05:33 urodziła się moja córka. Skończył się ból porodowy, ale nie skończył się koszmar. Położna zaczęła zaopatrywać mi krocze.
Szpital w jednej z odpowiedzi na skargę twierdzi, że zostałam znieczulona przed nacięciem, ale sama Hanna w szkole rodzenia mówiła, że »nie znieczula się krocza przed nacięciem, bo to się robi po prostu na skurczu, kiedy w ogóle się nie czuje«. Później niby mnie znieczuliła miejscowo do szycia, ale ja czułam każdą wbijaną igłę. Położna raz za razem mówiła, że tak, tak, ona już kończy; przecież dostałam znieczulenie, to nie ma prawa boleć. Za każdym razem, gdy zgłaszałam, że mnie boli i że ja czuję tę igłę, ona powtarzała, że kończy.
Jak wreszcie rzeczywiście skończyła, powiedziała, że mam wstać i iść do łazienki, umyć się i przebrać.
A ja zaraz po wstaniu z łóżka zemdlałam. Nie pozwoliła mężowi mnie podnieść. Sama też nie próbowała mi pomóc. Kazała doczołgać się do łazienki na czworakach, niemal nagiej.
Gdy już usiadłam na stołku pod prysznicem, zaczęła polewać mnie zimną wodą, podczas gdy ja trzęsłam się z zimna. Cały czas mnie pospieszała; mówiła, że już jesteśmy spóźnieni, że wykąpię się na sali na oddziale położnictwa. Zarzucała mojemu mężowi brak organizacji, ponieważ w stresie nie mógł na szybko znaleźć w walizce rzeczy, o które Hanna prosiła. Po wyjściu z łazienki nadal byłam bardzo osłabiona. Kiedy usiadłam w fotelu, czułam, że ponownie tracę świadomość.
Później okazało się, że mimo tego, że w mojej dokumentacji jest wpisany lek nawadniający (Sterofundin), położna nie kontrolowała, czy wkłucie, przez które mi go podawano, działa. Po porodzie okazało się, że wenflon wypadł mi z żyły. To nawodnienie zwyczajnie nie miało jak spełnić swojej roli – stąd osłabienie i omdlenia. Po upomnieniu przez mojego męża Hanna zmierzyła mi ciśnienie, które wynosiło 60/30, a puls 40. W dokumentacji nie ma po tym śladu – tak samo jak brakuje informacji o tym, że po omdleniach i pomiarze ciśnienia podano mi dożylnie trzy butelki glukozy.
W karcie zakończenia indywidualnej opieki jest wpisana godzina 07:40, a pierwszy wpis z położnictwa jest z godziny 08:41. Tak naprawdę nie wiadomo, co się ze mną działo przez tę godzinę. To znaczy, ja wiem, co się wtedy działo, ale nikogo to za bardzo tam nie obchodzi".
Słuchając historii Ewy, zaczynam się zastanawiać, co mogą zrobić kobiety, których prawa zostały złamane, a których papiery wyglądają nienagannie? Pytam Jolantę Budzowską, radcę prawnego, prawniczkę reprezentującą poszkodowanych pacjentów.
Jolanta Budzowska: "To, co powinno znajdować się w dokumentacji medycznej, wynika z Rozporządzenia Ministra Zdrowia z dnia 6 kwietnia 2020 roku w sprawie rodzajów, zakresu i wzorów dokumentacji medycznej oraz sposobu jej przetwarzania.
W skrócie rzecz ujmując: powinny się tam znaleźć na bieżąco wszystkie istotne informacje dotyczące przebiegu leczenia. Pacjent ma prawo uzyskania kopii i wglądu do dokumentacji medycznej na każdym etapie. Dobrze jest więc najpóźniej na etapie wypisu ze szpitala zażądać kopii pełnej dokumentacji medycznej wytworzonej podczas hospitalizacji – włącznie z kartą obserwacji lekarskich i pielęgniarskich/położniczych.
Jeśli okaże się, że są tam nieprawdziwe informacje albo brakuje istotnych danych – na przykład na temat tego, jakie objawy zgłaszała w danym dniu pacjentka – należy żądać sprostowania lub uzupełnienia dokumentacji, zwracając się o to na piśmie, a przynajmniej drogą mailową. Najlepiej jednak na bieżąco upewniać się, jaka jest treść wpisu dokonywanego przez personel medyczny do dokumentacji.
Kolejną ważną kwestią jest to, że jeśli od pacjentki wymaga się podpisu, to zawsze warto przy podpisie odnotować godzinę jego złożenia. Może mieć to rozstrzygające znaczenie w razie sporu o to, czy i kiedy, a także, w jakim stanie świadomości pacjentki została wyrażona zgoda na wykonanie zabiegu o podwyższonym ryzyku – na przykład cięcia cesarskiego.
Podobnie, jeśli składamy podpis pod informacją, że po rozmowie z lekarzem pouczono nas o ryzykach danej procedury, a takiej rozmowy nie było, bo – przykładowo – dokument podpisujemy przy przyjęciu w obecności recepcjonistki, to dobrze jest to dodać (na przykład »dokument podpisano przy przyjęciu, w recepcji, bez obecności lekarza«). Oczywiście, potencjalnie takie działanie może wywołać sprzeciw czy oburzenie personelu, ale jest jak najbardziej dopuszczalne".
Ewa: – "Na drugi dzień Hanna przyszła do mnie jak gdyby nigdy nic; zapytała, czy wszystko okej; mówiła, że byłam bardzo dzielna. Tyle ją widziałam. Trochę jakby chciała pokazać, że przecież jest, że się troszczy. Podobnie jak podczas porodu, kiedy była momentami, za przeproszeniem – muszę użyć tego słowa – do wyrzygania miła. Ciągle mówiła do mnie »Ewuleńku«. Ewuleńku to, Ewuleńku tamto. To mnie doprowadzało do szału. Czułam się jak mała dziewczynka, a nie dorosła kobieta.
To wszystko, co się wtedy zadziało, bardzo dotkliwie odbiło się na mojej psychice. Dzięki położnej środowiskowej w połowie kwietnia trafiłam do dobrego lekarza psychiatry, który zdiagnozował u mnie PTSD, czyli zespół stresu pourazowego.
Od tego czasu zaczęłam brać leki. Tak naprawdę dopiero gdzieś w połowie maja stanęłam na nogi po tym porodzie. Nie czułam w ogóle żadnej więzi z dzieckiem. Obwiniałam swoją córkę, że to wszystko wydarzyło się przez nią. Cały czas rozpamiętywałam poród. Wylałam chyba Ocean Spokojny łez, bo dzień w dzień na samo wspomnienie porodu – nieważne, czy byłam w domu, w sklepie, w komunikacji, w samochodzie czy gdziekolwiek – po prostu zaczynałam płakać".
Ewelina: – "Madaliński nie był moim pierwszym wyborem. Przeważyły… wanny. Mnie bardzo na wannie w porodzie zależało, a ten szpital słynie z tego, że ma ich sporo. Poszliśmy z mężem na spotkanie, żeby zapoznać się z oddziałem. Słyszeliśmy, że tam często jest pełne obłożenie i że różnie to bywa, ale położna zapewniała nas, że to bez znaczenia; że wszystkie rodzące są w pełni zaopiekowane i wszystkich traktuje się tak samo.
Pamiętam, że wtedy dopytywaliśmy, czy może w związku z tym warto wykupić indywidualną opiekę – bo wiedzieliśmy, że jest taka możliwość – ale raz za razem słyszeliśmy, że owszem, można. Ale nawet, jeśli tego nie zrobimy, to jakość opieki będzie taka sama i wszystko będzie dobrze. Że to opłacanie konkretnej położnej ma sens, jeśli z jakiegoś powodu bardzo zależy nam na porodzie z tą i żadną inną osobą, ale jeśli tego nie zrobimy, to i tak każda położna dyżurna przyjmie nasze dziecko na świat z taką samą empatią i zaangażowaniem.
Do szpitala trafiłam w dzień planowanego porodu. Jeszcze się nie zaczęło, tylko byłam na KTG i podczas badania się okazało, że jest pełna gotowość i w sumie lekarz sugeruje, żebym została.
Następnego dnia rozpoczęła się akcja. O 13:40, gdy miałam trzy centymetry rozwarcia, zeszliśmy wraz z mężem do sali porodowej. Drzwi otworzyła położna. Nie przedstawiła się wtedy. Do końca porodu tego nie zrobiła. Powiedziała tylko, żebyśmy się rozgościli, a ona niedługo wróci. To »niedługo« to było prawie półtorej godziny. Po 15:00 weszła do sali. Poprosiliśmy wtedy z mężem, żeby się trochę bardziej nami zajęła, bo to jest mój pierwszy poród i nie wiemy, co robić; co się dzieje. Odparła, że za ścianą są bardziej zaawansowane porody i to jest w tej chwili dla niej priorytet.
Chwilę później kazała mi się przygotować do badania. To badanie było tak okrutnie bolesne, że się popłakałam. Czułam tylko jej palce, które sprawiały ból. Jak zobaczyła, że płaczę, zapytała z powątpiewaniem: – Tak bolało? Naprawdę?
Hanna powiedziała, że mam cztery centymetry rozwarcia i żebym się zastanowiła, czy chcę znieczulenie. Zapytałam, jakie mam opcje; poprosiłam, żeby chwilę ze mną porozmawiała. Nie było w ogóle mowy o planie porodu. Nie miała czasu. Powtórzyła tylko pytanie o znieczulenie, wyraźnie się niecierpliwiąc. Odparłam, że pewnie w którymś momencie poproszę o znieczulenie zewnątrzoponowe, ale może jeszcze nie teraz; później zapewne chciałabym skorzystać. Wtedy powiedziała, że musi w takim razie przygotować mi wkłucie. Ja od zawsze mam gdzieś tam schowane te żyły i często są problemy, żeby mi się wbić. Prawie każdy ma z tym trudności, ale nigdy aż takie.
Położna, zamiast użyć stazy zaciskowej, owijała moją rękę lateksową rękawiczką, która non stop się rozwiązywała i spadała nawet na podłogę. Kiedy wreszcie się udało, miałam siną całą rękę. Wkłucie było bardzo niekomfortowe, wręcz bolesne. Zgłaszałam jej to kilkukrotnie, ale powiedziała, że skoro działa, to nie będzie nic zmieniać. Spytała, co teraz, na co ja ponownie zapytałam, jakie mam opcje i co powinnam robić. Zniecierpliwiona odparła, że mogę albo skakać na piłce, albo siedzieć w wannie. Wybrałam wannę. Mąż nalał wody, ja do niej weszłam, a położna wyszła z sali.
Spędziłam w ten sposób kolejne dwie godziny. Cały czas czułam to wkłucie. Zapytałam jeszcze raz, czy aby na pewno nie można go wymienić. Hanna powiedziała, że zrobi to wyłącznie pod warunkiem, że podpiszę dobrowolną rezygnację ze znieczulenia; inaczej ona mi tego wenflonu nie zmieni i koniec. Starałam się sobie jakoś radzić ze skurczami.
Po godzinie 17:00 skurcze były już bardzo częste i bolesne. Poprosiłam o znieczulenie zewnątrzoponowe. Hanna kazała mi wyjść z wanny i powiedziała, że zawoła anestezjologów, ale zbada mnie dopiero po znieczuleniu, żebym się przypadkiem znowu nie popłakała.
Niedługo później przyszedł anestezjolog. Zapytał mnie o rozwarcie, na co odparłam zgodnie z prawdą, że nie wiem, bo położna mnie nie badała i to ją należy zapytać. Zrobił to po chwili, gdy pojawiła się na sali. Odpowiedziała, że pięć centymetrów. Nie mam pojęcia, skąd wzięła tę wartość. Kilka minut później mnie zbadała i się okazało, że to już dziewiąty centymetr, ale nic sobie z tego nie zrobiła. Powiedziała tylko, żeby ją zawołać, jak będą parte. I znowu wyszła.
Ja po tym znieczuleniu absolutnie nic nie czułam. Wszystko było takie za mgłą, żadnych skurczy partych. Zresztą nawet nie wiedziałam, które to są; jak je powinnam czuć. Położna w ogóle nie uczestniczyła w moim porodzie. Nie znała przebiegu i dynamiki akcji, a mimo wszystko zostawiła mnie i męża ponownie zupełnie samych.
Po parunastu może parudziesięciu minutach do sali weszło dwóch lekarzy, mówiąc, że jest złe KTG i że zaraz będzie trzeba wyciągnąć dziecko przy pomocy próżnociągu. Razem z nimi weszła położna i powiedziała, że jeszcze chwilę, że ona teraz spróbuje urodzić. Ona. Nie ja. Ja wtedy mogłam tylko leżeć. Nie pozwoliła mi zmienić pozycji. Bolało".
Pytam Ministerstwo Zdrowia, czy posiada dane na temat pozycji, w jakich przyjmowane są w Polsce porody drogami natury. Po kilku tygodniach przychodzi odpowiedź. Ministerstwo nie zbiera takich informacji.
Dopytuję: jak w takim razie sprawdza lub planuje sprawdzać realizację przez poszczególne szpitale gwarantowanej w standardach opieki okołoporodowej możliwości przyjmowania dogodnej pozycji przez rodzącą? Jak zapobiega nadużywaniu podczas porodów pozycji horyzontalnych? Pracownicy ministerialnego Biura Komunikacji odpisują: Informacje o pozycjach przyjmowanych do porodu mają znaczenie jednostkowe, mogą być również wielokrotnie zmieniane podczas porodu zgodnie z preferencją rodzącej.
Ewelina: – "Niedługo później położna podniosła mi nogi i zaczęła z całej siły uciskać brzuch. Według mnie to był chwyt Kristellera. Szpital później twierdził, że nieprawda, że to była tylko stymulacja dna macicy. Ale dlaczego w takim razie aż tak bolało?
Po chwili, jak to nic nie dało, lekarz spojrzał i rzucił, że dosyć tego i on wyciąga dziecko. Użył vacuum. Syn urodził się w zamartwicy, nie oddychał. 4 punkty w skali Apgar. Zaraz potem wpadł cały zespół neonatologów. Resuscytacja. Zabrali go. Po wszystkim przyszła Hanna i powiedziała słodkim głosem: – »Kochana, byłaś taka dzielna. Już myślałam, że urodzisz bez znieczulenia«”.
Ewelina: – "Po porodzie spędziłam z dzieckiem 10 dni na OIOM-ie. Zgłaszałam skargi, miałam konsultacje z psychologiem, wszystko było omawiane. Poprosiłam o spotkanie z ordynatorem. Z mężem opowiedzieliśmy, jaka była sytuacja; że poród został zaniedbany. Pytałam, dlaczego położna mnie nie zbadała przed znieczuleniem i dlaczego wyszła zaraz po nim, mimo że miałam już prawie pełne rozwarcie.
Po wyjściu ze szpitala działałam dalej. Szpital na każdą skargę odpowiadał takimi samymi formułkami; że wszystko było okej, że dokumentacja medyczna jest w porządku, że to wyłącznie moje odczucia, bo oni wszystko przeprowadzili zgodnie z obowiązującą wiedzą medyczną".
Przeglądam dokumentację Eweliny. W odpowiedzi na skargę władze placówki im. Świętej Rodziny odpisały: Szpital nie może przejść do porządku dziennego nad Pani insynuacjami.
Akapit później: Szpital pragnie stanowczo zaprotestować przeciwko nieprawdziwym i tendencyjnym określeniom, takim jak „początek koszmaru, jaki spotkał nas w Państwa placówce”.
Dwie strony dalej: Ostatnim zarzutem jest odczucie własne Pacjentki, że „przez zaniechania i błędy zostały (rodzicom) odebrane pierwsze magiczne chwile z dzieckiem, których nigdy nie odzyskają”.
W odpowiedzi na informację o tym, że położna nie poświęciła porodowi Eweliny wystarczającej uwagi, dyrekcja stwierdziła, iż tego dnia trzyosobowy zespół położnych miał wyjątkowo trudny dyżur. O ile bowiem na swojej stronie internetowej szpital chwali się tym, że gwarantuje przyjęcie każdej pacjentki zgłaszającej się do porodu, o tyle nie dodaje, że w związku z tym dochodzi do sytuacji, w których – jak w dniu porodu Eweliny – jedna położna ma w tej samej chwili pod opieką cztery pacjentki w aktywnej fazie porodu.
A co na ten temat mówi prawo?
Jolanta Budzowska: "Przepisy nie określają liczby położnych, które muszą być obecne podczas konkretnego dyżuru, a skupiają się na minimalnej liczbie personelu zatrudnionego w danym oddziale, na przykład położniczo-ginekologicznym.
Kryteria w tym zakresie zawiera Załącznik nr 3 do Rozporządzenia Ministra Zdrowia z dnia 22 listopada 2013 roku w sprawie świadczeń gwarantowanych z zakresu leczenia szpitalnego. Zgodnie z tym dokumentem, w oddziale położniczo-ginekologicznym konieczne jest uzyskanie równoważnika zatrudnienia pielęgniarek i położnych co najmniej 0,7 etatu na 1 łóżko – nie ma osobnego kryterium dla położnych.
Dodatkowym wymogiem jest zapewnienie co najmniej dwóch etatów specjalistów w dziedzinach pielęgniarstwa: położniczego lub ginekologicznego, lub ginekologiczno-położniczego, lub opieki przed- i okołoporodowej, lub rodzinnego albo w trakcie specjalizacji w dziedzinie pielęgniarstwa ginekologiczno-położniczego lub rodzinnego.
Trzeba tu jednak zwrócić uwagę na dwie podstawowe kwestie. Po pierwsze, są to normy minimalne, a współczynniki liczby położnych na pacjentów powinny być dostosowane do specyfiki oddziału, organizacji pracy oraz liczby porodów i dlatego w innych krajach często przyjmuje się, że współczynnik ten powinien wynosić w oddziałach położniczych około 1:1 lub 1:2 podczas aktywnej fazy porodu.
Po drugie, w polskich szpitalach nawet te minimalne normy są w praktyce obchodzone lub nieprzestrzegane – na przykład przez brak zapewnienia zastępstwa podczas usprawiedliwionej nieobecności położnej lub decyzje wydawane przez przełożonych ad hoc o »odebraniu« sobie nadgodzin przez wcześniejsze wyjście z pracy w danym dniu".
Wracam do dokumentacji Eweliny. Kilka zdań później szpital pisze: świadomie zrezygnowała Pani z pomocy dodatkowej, dedykowanej położnej – być może licząc na to, że w dniu Pani porodu nie będzie takiej sytuacji, jaka akurat miała miejsce.
Ewelina zgłosiła tę kwestię Rzecznikowi Praw Pacjenta, zauważając, że zgodnie z obowiązującym prawem kobietom w ciąży przysługuje bezpłatna opieka medyczna o określonym standardzie. Pismo wysłała w marcu. Do dziś nie otrzymała na nie odpowiedzi.
Ewelina: – "Dzięki tej położnej środowiskowej, o której wspomniała Ewa, wszystko zaczęło toczyć się dalej. Poznałyśmy się i mobilizowałyśmy nawzajem do składania skarg. Jak już je napisałyśmy, to skonsultowałyśmy to z kancelariami. Potem Ewa skontaktowała się z Fundacją Rodzić po Ludzku, która zapoczątkowała interwencję w szpitalu.
A szpital? Szpital za każdym razem odpowiadał tak samo. Że to tylko nasze odczucia, że nic takiego się nie wydarzyło, a w ogóle to ta położna jest pełna empatii i bardzo lubiana przez pacjentki. Na dokumenty Ewy z SOR-u i od lekarza w kontekście stłuczenia klatki piersiowej/uszkodzenia żeber sugerowali, że mogła sobie uszkodzić te żebra w drodze do domu albo spaść ze schodów po powrocie. Bo przecież dokumentacja jest czysta i nie ma w niej śladu po zgłoszeniach".
Ewa: – "Tego lekarza też poleciła mi położna środowiskowa, która po przyjechaniu do nas widziała, w jakim jestem stanie. Pozycję do karmienia córki zmieniałam tylko z pomocą męża i trwało to znacznie dłużej niż gdybym była w pełni sprawna. To był specjalista z zakresu neurologii, anestezjologii i intensywnej terapii oraz leczenia bólu.
Oczywiście szpital podważa to wszystko, bo będąc u nich, nie zgłaszałam żadnych dolegliwości i nie skarżyłam się na ból. Do domu zostałam wypisana w stanie dobrym, więc według nich wszystko było okej.
Może w takim razie powinnam uznać, że personel medyczny na Madalińskiego nie wie, że adrenalina powoduje zwiększenie się progu bólowego? Dopóki była ona na wysokim poziomie, kiedy emocje jeszcze nie zdążyły opaść, nie czułam żadnego bólu. Wszystko zmieniło się w niedzielę, po powrocie do domu. To naturalne. Mój organizm się zorientował, że jest już w bezpiecznym miejscu i wtedy zaczął się dokuczliwy ból pod prawą piersią, którego nie potrafiliśmy początkowo z niczym powiązać. Dopiero na drugi dzień, gdy wpisywaliśmy w wyszukiwarce hasła ból pod prawą piersią po porodzie albo ucisk brzucha przy porodzie okazało się, że wszystkie strony odsyłają nas do artykułów na temat manewru Kristellera.
W dniu interwencji pełnomocniczka do spraw pacjenta była bardzo poruszona. Ale nie naszymi historiami, tylko tym, że Hanna się do niej zgłosiła i powiedziała, że tyle hejtu się na nią wylało w internecie i że ona już nie wie, co robić.
My z mężem za radą prawniczki napisaliśmy do niej pismo, że w związku z tym, że nie wywiązała się z umowy, prosimy o zwrot pieniędzy. Daliśmy jej na to siedem dni. Oczywiście w ciągu tych siedmiu dni nic się nie wydarzyło, więc wysłaliśmy później jeszcze trzecią skargę do szpitala, bo zarówno szpital, jak i Hanna twierdzili w odpowiedziach na skargi, że jest ona gotowa oddać nam pieniądze. To pismo dotarło do szpitala w środę i w środę wieczorem dostaliśmy pieniądze z powrotem. Po dwóch tygodniach od doręczenia do Hanny, bo zwrotkę też mamy.
Pełnomocnik do spraw pacjenta w dniu interwencji w szpitalu tłumaczyła tę sytuację zmianą miejsca zamieszkania położnej. I po tym wszystkim Hanna powiedziała, że ona te pieniądze zwróciła i nie ma pojęcia, o co nam jeszcze właściwie chodzi i dlaczego spadło na nią tyle hejtu. Nie wiem, czy sugerowano nam, że to my stoimy za tymi komentarzami? Padło również stwierdzenie, że Hanna rozważa podjęcie kroków prawnych z tytułu zniesławienia jej w tymże internecie".
Kontaktuję się z położną środowiskową, która pomogła Ewie i Ewelinie. Już na początku rozmowy wyraźnie zaznacza, że zależy jej na anonimowości. Po chwili dodaje: – „Nie chcę wystawiać się na pożarcie. Wiem, że Hanna zniszczyłaby mnie za to, że skontaktowałam ze sobą pacjentki. Tak naprawdę miałam sporo wątpliwości, zanim to zrobiłam, ale gdy widziałam w jednej i drugiej, z czym się mierzą, po prostu nie było we mnie zgody, żeby to trwało”.
Bo, jak mówi, ta sytuacja nie jest świeża. "Ona trwa od lat. Sama poznałam Hannę jeszcze jako studentka położnictwa. To było jakieś siedem, osiem lat temu.
Pamiętam prowadzony przez nią poród, w którym uczestniczyłam. To było jeszcze w szpitalu na Żelaznej. Wiadomo – my jako studentki garnęłyśmy się do tych porodów; chciałyśmy pomagać, żeby jak najwięcej się nauczyć. Miałam stanąć z nią do drugiego okresu porodu. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, na co się piszę.
Kazała mi stanąć w kroczu pacjentki i z całej siły ciągnąć ją za ręce. Zapierać się i ciągnąć. To działało identycznie jak Kristeller – chwila moment i dziecko na świecie. Nieważne, że nie było żadnych wskazań do szybkiego ukończenia porodu. Nieważne, że w takiej sytuacji dziecko rodzi się z zaburzeniami adaptacyjnymi i nie jest nawet w stanie przystawić się do piersi. A że pacjentka później musi wychodzić swoje u fizjoterapeuty uroginekologicznego, bo żadne krocze nie jest w stanie zaadaptować się w takim tempie? To też nieważne.
Hanna była w wiecznym niedoczasie. Powtarzała, że jej czas jest cenny; ona nie będzie nikogo głaskać po głowie, że usługa ma być wykonana i koniec tematu. A przecież cierpliwość jest jedną z podstawowych umiejętności w położnictwie.
To nie są przypadki ani jednostkowe sytuacje. Regularnie mam pod opieką kobiety, które zostały przez nią skrzywdzone.
Niedawno byłam u pacjentki, u której Hanna przeprowadzała wizytę poporodową, podczas której miała do świeżo upieczonych rodziców pretensje, że maluch za bardzo płacze. Jakiś czas wcześniej opiekowałam się dziewczyną, której bardzo zależało na karmieniu naturalnym; walczyła jak lwica o tę laktację. Od Hanny usłyszała, że jej oczekiwania są nieadekwatne do pracy, jaką wkłada w ten proces".
Z Mają spotykam się w sieciowej kawiarni w centrum Warszawy. Gdy pytam, jak chciałaby być podpisana, wyraźnie się dziwi: – „Jak to jak? Normalnie, imieniem, nazwiskiem, czym tam potrzebujesz. Nie mam nic do ukrycia. Nie zrobiłam nic złego. To nie ja powinnam się wstydzić”.
Hannę poznała około trzech lat temu. Była wtedy studentką, a na Madalińskiego odbywała konieczne do ukończenia studiów zajęcia praktyczne.
– "Wiesz, jak jest. Człowiek chciał się możliwie najwięcej nauczyć, więc chodziło się niemal jak cień za tymi położnymi. Któregoś dnia podczas dyżuru na porodówce miałam pecha i zabrakło dla mnie pacjentki. Tłumacząc ze studenckiego na polski: wszystkie pozostałe dziewczyny były już przydzielone do rodzących; zgodnie z zasadą jedna rodząca – jedna studentka. Chodziło o komfort pacjentek – nikt nie chciał robić sztucznego tłumu. Czekałam więc cierpliwie na swoją kolej, mając nadzieję, że może za chwilę zostanie przyjęta kolejna kobieta do porodu. Wtedy zauważyła mnie Hanna.
Podeszła i zapytała: – A ty tu czego? Czemu nic nie robisz? Po co tu w ogóle przyszłaś?
Zbiła mnie z tropu. Tego się nie spodziewałam. Odparłam, że no niestety, to chyba nie jest mój szczęśliwy dzień; że bardzo chciałabym móc dziś przyjąć jakiś poród, ale studentek jest więcej niż pacjentek. I że chętnie pomogę w jakichś innych czynnościach, żeby nie zmarnować dyżuru.
Hanna odparła: – To proszę iść do pacjentki na salę obok i zbadać ją wewnętrznie.
Zdziwiłam się, bo wiedziałam, że na tej sali nie ma rodzącej. To była sala poporodowa. Dopytałam: – Nie jestem pewna, czy dobrze usłyszałam. Mam iść do pacjentki po porodzie i zbadać ją wewnętrznie? Czy może pani iść ze mną i mi pomóc?
W odpowiedzi usłyszałam tylko: – Zejdź mi już z oczu i zbadaj po prostu tę kobietę.
Byłam kompletnie zdezorientowana. Pacjentek bezpośrednio po porodzie nie bada się rutynowo wewnętrznie. A już na pewno nie robią tego studentki. Poszłam na salę, zapytałam położnicę o samopoczucie, sprawdziłam prawidłowość krwawienia na podpasce, ale nic poza tym. Wróciłam do dyżurki. Hanna zapytała: – I jak? Udało Ci się?
Odpowiedziałam: – No byłam u pacjentki. Powiedziała pani, żebym ją zbadała wewnętrz…
Przerwała mi w pół słowa: – Czy ty jesteś jakaś głupia? Pacjentkę po porodzie bez powodu wewnętrznie zbadałaś?
Odparłam, że nie, nie zbadałam, bo wiem, że tego się nie robi. I że prosiłam ją o pomoc, ale odmówiła. Wtedy zaczął się prawdziwy cyrk.
Hanna położyła się na kanapie na środku korytarza. Dookoła przechodzą położne, studentki, lekarze, rodzące i ich mężowie, a ona leży i na mnie krzyczy: – Jak taka mądra jesteś, to chodź i pokaż, jak się bada pacjentki. Pokaż, jak sprawdzasz, czy macica się prawidłowo obkurcza. Pokaż, czy się do czegokolwiek nadajesz.
Czułam, że jestem na skraju płaczu, ale podeszłam do niej i zaczęłam badać. Z wyczuciem – tak, żeby nie sprawić jej dyskomfortu, ale jednocześnie czuć, co badam.
Znowu podniosła głos: – Co to ma w ogóle być? Ty tak delikatnie chcesz badać pacjentki? Na którym ty jesteś roku?
Ja badam, ona krzyczy, wszystkie oczy dookoła obserwują tę sytuację. To było dla mnie zbyt wiele. Popłakałam się, wzięłam swoje rzeczy i po prostu wyszłam.
Później oddziałowa starała się tak układać grafik zajęć praktycznych, żebym nie trafiała na nich na Hannę. Dla mnie było to o tyle komfortowe, że nie bałam się aż tak jej zemsty, ale ona tak naprawdę nie poniosła żadnych konsekwencji. Z jednej strony, gdy władze szpitala dowiedziały się o tej sytuacji, obiło mi się o uszy, że zostanie odsunięta od pracy ze studentkami. Z drugiej – wiedziałam, że nadal normalnie dyżuruje i moje koleżanki stają z nią do porodów.
Po tamtej sytuacji stwierdziłam, że nie chcę kiedykolwiek pracować na sali porodowej".
Ale czy szpital mógł (nie) zareagować właśnie w taki sposób? Czy w tej sytuacji nie powinny mieć zastosowania przepisy antymobbingowe? W jaki sposób przyszłe położne są chronione przed nieprawidłowościami ze strony osób, od których mają się uczyć zawodu?
Jolanta Budzowska: W pierwszej kolejności należy zwrócić uwagę, że pojęcie mobbingu w świetle przepisów prawa dotyczy wyłącznie stosunków pracowniczych, na podstawie Kodeksu Pracy.
Ewentualna reakcja szpitala na szerszą kategorię zachowań przemocowych wobec studentów i studentek zależy od kilku czynników. Podstawowe rozróżnienie należy poczynić na szpitale będące podmiotami uniwersyteckimi, bezpośrednio powiązanymi z uczelniami oraz na inne placówki, w których nauka zawodu odbywa się w ramach praktyk studenckich.
W pierwszym z przypadków szpital, a konkretniej nadrzędna wobec niego uczelnia, ma obowiązek reagować, ale wyłącznie na przewinienia dyscyplinarne nauczycieli akademickich. Niewątpliwie przemoc wobec osób studiujących może być uznana za delikt dyscyplinarny. Podstawą reakcji władz uczelni oraz komisji i rzeczników dyscyplinarnych są przepisy Działu VII Ustawy o Szkolnictwie Wyższym i Nauce. Działania mogą zostać podjęte z urzędu lub na wniosek, a przepisy regulują przebieg postępowania wyjaśniającego czy katalog kar.
Jednocześnie, co istotne, w praktyce nie wszyscy pracownicy, z którymi studenci i studentki mają styczność w trakcie zajęć praktycznych, są zatrudnieni jako nauczyciele akademiccy. Wobec pozostałej grupy ewentualnych sprawców brak jest przepisów chroniących w sposób szczególny osoby studiujące czy też zobowiązujących szpital do podjęcia jakichś działań.
Dokładnie taka sama sytuacja ma miejsce w przypadku odbywania praktyk studenckich na podstawie umowy między uczelnią a szpitalem. W przypadku zachowań przemocowych członków personelu medycznego, którzy nie są nauczycielami akademickimi, pokrzywdzonym pozostaje poszukiwanie ochrony jedynie na gruncie ogólnych norm. Mowa przede wszystkim o normach pochodzących z Kodeksu Karnego i penalizujących na przykład spowodowanie rozstroju zdrowia czy znieważanie".
Dopytuję dziewczyny: jak jest teraz? Czy Hanna dalej pracuje na Madalińskiego?
Ewelina: – „Po tym spotkaniu w ramach interwencji Rodzić po Ludzku, jak my wyszłyśmy i w ogóle nie rozumiałyśmy, co się tam wydarzyło, to na następny dzień zadzwoniła pełnomocniczka do spraw pacjenta i powiedziała, że położna zostanie od 1 lutego odsunięta z sali porodowej. I rzeczywiście tego 1 lutego została usunięta ze strony internetowej szpitala. Niestety, nie chcą tego oficjalnie przekazać na piśmie do Fundacji, ponieważ twierdzą, że postępowanie się toczy i nie chcą zaszkodzić położnej. Z drugiej strony dotarły do nas informacje, że Hanna jest nadal wpuszczana na sale porodowe. Na jednej z grup na Facebooku jakaś dziewczyna ostatnio pisała, że dzwoniła do szpitala i dowiedziała się, że tej położnej nie ma już na sali porodowej”.
Upewniam się: nie ma na sali porodowej czy w ogóle w szpitalu?
Ewa: – „W szpitalu dalej jest”.
Czy położna, która nieprawidłowo traktuje kobiety na sali porodowej, po otrzymaniu przez władze placówki niepokojących sygnałów od pacjentek, może dalej pracować w tym samym miejscu, zmieniając jedynie oddział lub zakres pracy? Czy istnieją przepisy zobowiązujące szpital do konkretnej reakcji na taką sytuację?
Jolanta Budzowska: "Szpital, dbając o bezpieczeństwo pacjentów, oczywiście powinien reagować na takie sytuacje. Pacjenci powinni zadbać, aby skargi zgłaszane były na piśmie. Bierność dyrekcji szpitala może być traktowana w razie sporu z pacjentem jako błąd organizacyjny przez zaniechanie wdrożenia procedur zapobiegającym kolejnym naruszeniem zasad wykonywania zawodu przez danego członka personelu.
Jeśli naruszenia mają charakter powtarzający się i poważny, i są udokumentowane skargami pacjentek, to Rzecznik Praw Pacjenta po zawiadomieniu pacjentek powinien wszcząć postępowanie w sprawie naruszenia zbiorowych interesów pacjentów. Kontrolę powinien też przeprowadzić NFZ. Właściwym organem do orzeczenia zawieszenia takiej położnej w prawie do wykonywania zawodu jest sąd izby pielęgniarek i położnych".
Sęk w tym, że Ewa z Eweliną próbowały działać również od tej strony. Niestety i tym razem zderzyły się ze ścianą. Rzecznik Praw Pacjenta miał zakończyć postępowanie związane ze zgłoszeniem Ewy 31 marca. Do dziś nie zdołał odnieść się do sprawy.
Z Warszawską Okręgową Izbą Pielęgniarek i Położnych jest podobnie. Ewa składała tam wyjaśnienia 27 lutego. Usłyszała wtedy, że w pierwszej kolejności zostanie przesłuchany jej mąż, po czym zostaną wezwani kolejni świadkowie. I w tym przypadku zamiast odpowiedzi jest jedynie cisza.
Po tygodniach rozmów z pokrzywdzonymi kobietami postanawiam skontaktować się ze szpitalem. Pytam, czy Hanna dalej pracuje na Madalińskiego. Staram się być możliwie najbardziej precyzyjna: dopytuję, na jakim oddziale i czy nadal przyjmuje porody. Kilka dni później otrzymuję odpowiedź:
Szpital informuje, że wspomniana położna w chwili obecnej nie pracuje na żadnym oddziale Szpitala, nie przyjmuje porodów, jak również nie świadczy usług w ramach indywidualnej opieki podczas porodu w Szpitalu.
Zatrzymuję się na słowach „nie pracuje na żadnym oddziale Szpitala”. Sprawdzam dokładniej. Okazuje się, że treść odpowiedzi nie jest przypadkowa. Dziewczyny miały rację. Hanna dalej jest związana ze Szpitalem im. Świętej Rodziny. Niepracowanie na oddziale nie jest bowiem w tym przypadku równoznaczne z niepracowaniem na innych odcinkach szpitala.
Próbuję dowiedzieć się, czy władze szpitala podjęły jakiekolwiek działania w związku z napływającymi skargami na temat postępowania Hanny. Jak planują zrekompensować skrzywdzonym Pacjentkom to, czego doświadczyły?
W odpowiedzi podpisanej przez dyrektorkę szpitala czytam, że w toku prowadzonych postępowań żaden organ nie stwierdził uchybień w pracy wskazanej położnej, ani tym bardziej naruszenia przez nią standardów opieki okołoporodowej, czy też naruszenia praw Pacjentek. Szpital nie znajduje żadnych podstaw do wypłaty rekompensat na podstawie niepotwierdzonych zarzutów.
Dwa akapity później:
Szpital podkreśla, że starannie analizuje wszystkie otrzymane opinie i stara się wychodzić naprzeciw oczekiwaniom Pacjentek, jednak jako podmiot publiczny zobowiązany jest do opierania się na obiektywnych faktach oraz ustaleniach poczynionych przez uprawnione organy w ramach prowadzonych przez nie postępowań.
W temacie sposobu, w jaki Hanna traktowała studentki, stanowisko placówki jest analogiczne:
Szpital zaprzecza również, jakoby kiedykolwiek otrzymał od studentek położnictwa i pielęgniarstwa odbywających zajęcia w Szpitalu jakiekolwiek zastrzeżenia dotyczące położnej Hanny.
Tymczasem Joanna Pietrusiewicz, szefowa fundacji Rodzić po Ludzku, wyraźnie podkreśla, że podobne sytuacje miały miejsce od dawna: – „Sprawę położnej Hanny monitorujemy od kilkunastu lat. Docierały do nas skargi na jej postępowanie. Trudno było jednak znaleźć kobiety, które odważyłyby się sprzeciwić przemocy, jakiej doświadczały; zawalczyć o sprawiedliwość dla siebie i dla innych kobiet. Dlatego kiedy zgłosiły się do nas Ewelina i Ewa, postanowiłyśmy razem z nimi podjąć interwencję, korzystając z pomocy pro bono kancelarii Lazer & Hudziak. Mamy nadzieję, że publikacja OKO.press dodatkowo zaalarmuje kierownictwo szpitala, samorząd zawodowy, a także Rzecznika Praw Pacjenta, żeby przyjrzeć się sprawie i stanąć po stronie kobiet”.
Przed publikacją tekstu podejmuję próbę skontaktowania się bezpośrednio z Hanną. Chcę dać jej możliwość wyjaśnienia sytuacji; przedstawienia swojego punktu widzenia. Dzwonię na jej służbowy numer telefonu. Początkowo nie odbiera, jednak po chwili oddzwania. Przedstawiam się; informuję, w jakiej sprawie dzwoniłam. Hanna momentalnie się rozłącza.
Tego samego dnia wysyłam pytania na dwa należące do niej adresy mailowe, o czym informuję ją SMS-em. Do momentu publikacji artykułu nie otrzymuję na nie odpowiedzi.
Pytam Ewelinę i Ewę, czego w tym momencie oczekują od szpitala. Co sprawiłoby, że poczują, że mogą zamknąć ten etap; że to już koniec. Odpowiadają niemal jednogłośnie: „Przepraszam”. Czekają na słowo „przepraszam”. Bo ono nigdy, ani ze strony szpitala, ani od samej położnej, nie padło.
Ewelina po chwili dodaje: – „Ja bym jeszcze chciała, żeby pojawiła się gdzieś informacja, że ona została odsunięta od kobiet przez szpital. Żeby ta informacja była oficjalna, a nie przekazywana tylko jakimiś bocznymi kanałami. I żeby wyraźnie zaznaczyć, że dokumentacja medyczna nie jest wyrocznią. Że często mogą być w niej błędy. I później jest olbrzymi problem, żeby z tym walczyć”.
*Imię położnej zostało zmienione.
Doświadczyłaś przemocy położniczej i chcesz opowiedzieć swoją historię? Jesteś położną i nie godzisz się na to, z czym spotykasz się w pracy? Napisz na [email protected]. Porozmawiajmy.
Absolwentka położnictwa, logopedka, pedagożka. Na co dzień marketing managerka OKO.press. Poza pracą propaguje położnictwo, w którym każda osoba ma prawo zakończyć swoją ciążę wtedy, kiedy chce i tak, jak chce.
Absolwentka położnictwa, logopedka, pedagożka. Na co dzień marketing managerka OKO.press. Poza pracą propaguje położnictwo, w którym każda osoba ma prawo zakończyć swoją ciążę wtedy, kiedy chce i tak, jak chce.
Komentarze