Amerykanie przyzwyczaili nas do pełnych zwrotów akcji prawyborów prezydenckich, które świat śledzi z zapartym oddechem. Tym razem jednak emocji brak. Czyżby wyścig rozstrzygnął się przed startem?
Ameryka to kraj permanentnej kampanii wyborczej. Kiedy tylko opublikowano wyniki ostatnich wyborów do Kongresu, media od razu zaczęły spekulować o ich znaczeniu dla wyścigu prezydenckiego w listopadzie 2024 roku. Oficjalne prawybory trwają już pół roku i w poniedziałek 15 stycznia (o godz. 20:00 czasu wschodnioamerykańskiego, w Polsce to już wtorek) czeka nas pierwsze republikańskie głosowanie w stanie Iowa. Ten spektakl zazwyczaj dominuje w amerykańskim cyklu medialnym, tym razem jednak śledzą go nieliczni, najbardziej zainteresowani polityką.
Zgodnie ze zwyczajem, Biden, jako urzędujący prezydent, będzie ubiegać się o drugą kadencję bez prawdziwego wyzwania ze strony partyjnych konkurentów.
Po drugiej stronie sceny politycznej wszystkie sondaże wskazują na miażdżące zwycięstwo Trumpa.
Żeby zobrazować Czytelnikom dominującą pozycję byłego prezydenta: w sondażach wygrywa w każdym (!) stanie, gdzie od jesieni przeprowadzono odpowiednie badanie, nieraz dwucyfrową przewagą nad kolejnym najpopularniejszym kandydatem, nieraz zdobywając dwie trzecie (!) wszystkich głosów. W tej chwili planuje poprzeć go ponad 60 proc. wszystkich Republikanów. Gdyby te głosowania odbyły się dzisiaj, Trump miałby realną szansę na wygranie pełnej 50-tki stanów.
Wydaje się więc, że czeka nas dogrywka między Bidenem i Trumpem. Kogo możemy spodziewać się w Białym Domu w 2025 roku? Odpowiadając na to pytanie, przyjrzymy się też trójce republikańskich konkurentów w Trumpa, których kariery są niezłą metaforą obecnego stanu Partii Republikańskiej.
Największą siłą i słabością Trumpa jest to, że w Amerykanach wywołuje skrajne emocje. Dwie trzecie Republikanów traktuje go dosłownie jak mesjasza. Jego słynne MAGA (czyli uczynić Amerykę na powrót wielką, make America great again) łatwo zinterpretować jako konserwatywną reakcję na postępującą liberalizację amerykańskiego społeczeństwa. Wedle popularnej narracji, rdzeń republikańskich wartości w zasadzie nie zmienił się od lat 1980. i tzw. rewolucji konserwatywnej Reagana, za to „oszalała” lewica dryfuje coraz bardziej na lewo. Problem w tym, że to tylko w połowie prawda.
Jeśli uczciwie spojrzeć na to, jak w Kongresie głosują reprezentanci obu partii (a więc – kogo wybierają i czego oczekują wyborcy), natychmiast objawia się następujący trend: Republikanie skręcają w prawo, i to wyraźniej niż liberałowie w lewo. Przypomnijmy, że konserwatywna kontrrewolucja i powrót do Ameryki Reagana odbyły się już raz, w 2000 roku.
Ośmioletnia kadencja Busha juniora zakończyła się jednak ideologiczną porażką całego ruchu.
Nieudane wojny w Iraku i Afganistanie, błędy w polityce wewnętrznej oraz kryzys gospodarczy z 2008 roku podkopały zaufanie wyborców do Republikanów i przyśpieszyły proces liberalizacji kultury. W dodatku następcą Busha został czarnoskóry Barack Hussein Obama.
W odpowiedzi na tę serię „afrontów” radykalizujący się republikański wyborca zapragnął konserwatywnego „przyśpieszenia”. I dokładnie to odnalazł w MAGA – nie tylko obietnicę powrotu nie tyle do wartości z lat 80. XX w., ale też flirt z metodami z lat 1960., kiedy na południu kraju istniała jeszcze segregacja rasowa. Stąd właśnie wyborcy Trumpa zakochali się w takich pomysłach jak zamykanie politycznych przeciwników (vide sprawa Clinton i Pizzagate), mur na granicy z Meksykiem czy „ban na muzułmanów”. Prawnicy byłego prezydenta otwarcie dziś przyznają, że Ameryka Trumpa to kraj, w którym prezydent nie jest ograniczony żadnym prawem i może kazać służbom specjalnym mordować politycznych rywali. MAGA-Republikanie wyraźnie lubią tę retorykę, a (jak sugerują wydarzenia z 6 stycznia 2021 roku) niektórzy zapewne gotowi byliby przejść od słów do czynów.
MAGA w liberałach powoduje kompletnie inną reakcję – szczerą nienawiść i strach przed rasizmem, mizoginią i homofobią tego ruchu. W dodatku Trump chaotyczną prezydenturą zraził do siebie dużą część wyborców niezależnych, których odstraszają też sekciarstwo i szalone teorie spiskowe jego wyznawców. Skutek? W ostatnim cyklu popierani przez Trumpa kandydaci do Kongresu świetnie radzili sobie w prawyborach, ale słabo w wyborach ogólnych. Zamiast spodziewanej czerwonej fali, Republikanie zdobyli minimalną przewagę w Izbie Reprezentantów i stracili jedno miejsce w Senacie.
Konserwatywny establishment zawsze pogardzał Trumpem, dlatego postanowił wykorzystać tę okazję do ostatecznej rozprawy z byłym prezydentem.
Pierwszą salwę odpalił Rupert Murdoch, największy mogul konserwatywnych mediów, do którego należy Fox News. Za nim od Trumpa odwrócili się najwięksi donatorzy Republikanów.
Na tym przetasowaniu najbardziej skorzystał gubernator Florydy Ron DeSantis, który zaczął regularnie pojawiać się w mediach i flirtować z ideą startu w prawyborach. Z początku wydawało się, że będzie idealnym dla establishmentu następcą Trumpa. DeSantis był popularny pośród MAGA-Republikanów i idealnie wpasował się w amerykańskie wojny kulturowe, na przykład w negacjonizm COVID-owy, a ostatnio w nagonkę na społeczność trans. Z drugiej strony, nie jest po trumpowemu nieokrzesany i wulgarnie bezwzględny, pasuje też to do establishmentu. W pierwszych sondażach jeszcze ze stycznia ubiegłego roku deptał Trumpowi po piętach.
Bardzo szybko okazało się jednak, trawestując Milne’a, że im bardziej wyborca zaglądał w DeSantisa, tym mniej w nim widział prezydenta.
DeSantisowi brakuje oryginalności, charyzmy i trumpowego „show”.
Co gorsza, start w wyścigu oznaczał otwarty konflikt z byłym prezydentem. A po co komu podróbka Trumpa, kiedy można zagłosować na autentycznego Donalda? Poparcie dla DeSantisa szybko zaczęło pikować, a w ostatnich miesiącach jego obecność w mediach sprowadza się do tak fundamentalnych kwestii, jak pytanie, czy niski wzrost ukrywa butami na obcasie.
Jakim cudem taki pozbawiony charyzmy i medialnej osobowości człowiek mógł stać się nadzieją konserwatywnego establishmentu na najważniejszy urząd na świecie?
Kariera polityczna DeSantisa zaczęła się w 2012 roku, kiedy wystartował w prawyborach do Izby Reprezentantów z 6 okręgu we Florydzie. Takich okręgów w Stanach istnieje 435, co razem z wyścigami do Senatu, na fotele gubernatora czy do lokalnej legislatury, daje nam tysiące mikro-prawyborów. Siłą rzeczy, większość z nich nie przebije się do mediów, dlatego liczy się skarbonka kandydata (czytajcie: zdolność do zalania okręgu reklamami). Z tego powodu zazwyczaj spełnia się jeden z dwóch scenariuszy.
Jeśli w takim wyścigu startuje urzędujący/a Reprezentant/ka (po angielsku „incumbent”) z poparciem waszyngtońskiego „big money” (wielkie pieniądze, zbierane przez kandydata pośród wielkich donatorów partii, często we współpracy z narodowym komitetem wyborczym partii), taki kandydat jest zbyt silny dla potencjalnych konkurentów z lokalnego oddziału partii. Alexandria Ocasio-Cortez zdobyła sławę właśnie dzięki temu, że udało się jej wygrać taki teoretycznie beznadziejny wyścig z Joe Crowley’em, który był uznawany za potencjalnego następcę Nancy Pelosi na stanowisku szefa Demokratów w Izbie. Na boku, ten system stwarza silną presję na mniej charyzmatycznych „świeżaków” w Kongresie, aby swój czas poświęcili głównie na zbieranie donacji wyborczych, starając się jednocześnie nie narażać establishmentowi partii i „wielkim pieniądzom”.
Szósty dystrykt we Florydzie to jednak przykład drugiego scenariusza. Poszczególne stany regularnie przerysowują mapy dystryktów (w teorii – aby lepiej oddać rozkład populacji w stanie) i Szóstka w 2012 roku była takim nowym dystryktem bez „inkumbenta”. Tutaj wynik prawyborów zależy od „kapitału początkowego” kandydatów na zaistnienie w polityce, zazwyczaj głębokości własnej kieszeni i kontaktów z odpowiednimi grupami lobbingowymi.
DeSantis takie kontakty zapewnił sobie studiami prawniczymi w Yale, a następnie praktyką prawną w wojsku i potem w Prokuraturze Środkowego Okręgu Florydy. Na cztery miesiące przed prawyborami w 2012 roku, udało mu się zebrać 227 tysięcy dolarów, z czego mniej więcej 30 proc. (niecałe 71 tysięcy dolarów) pochodziło spoza dystryktu (na przykład z PAC-ów sponsorowanych przez miliarderów braci Koch). Dla porównania główny kontrkandydat DeSantisa, Richard Clarke, w tamtym momencie miał na koncie niecałe 183 tysiące dolarów. Przewaga w środkach na kampanię pozwoliła zdobyć DeSantisowi 38.8 proc. głosów w prawyborach i pierwsze miejsce na podium (Clarke był drugi z 22.8 proc. głosów).
W liczbach bezwzględnych te niecałe 40 procent to 24 tysiące głosów spośród 62 tysięcy wyborców, którzy w ogóle wzięli udział w prawyborach, w dystrykcie liczącym sobie w sumie niecałe 813 tysiące mieszkańców. Od tej pory DeSantis nie musiał startować w wyborach z prawdziwą konkurencją. Szóstkę zaprojektowano jako głęboko czerwony (konserwatywny) dystrykt i we właściwych wyborach DeSantis wygrał przewagą prawie 16 punktów procentowych nad Demokratką Heather Beaven. W kolejnych prawyborach i wyborach w 2014 i 2016 roku doszła do tego wspomniana wcześniej przewaga inkumbenta. Innymi słowy, cała kariera DeSantis zbudowana jest na wyścigu, w którym wydał ćwierć miliona dolarów na zdobycie poparcia całego 3 proc. (!) ludności swojego okręgu, po którym mógłby wygodnie zaszyć się w Waszyngtonie aż do emerytury.
Po 2016 roku DeSantis podjął strategiczną decyzję: postanowił podczepić się pod Trumpa i ubiegać się dwa lata później o fotel gubernatora Florydy. Sławę na poziomie krajowym przyniosły mu spoty wyborcze, w których swojemu kilkumiesięcznemu dziecku czytał bajeczkę o tym, jak Trump buduje mur na granicy z Meksykiem i wyrzuca ludzi z pracy. Trumpowi wiernopoddańcza postawa DeSantisa wyraźnie przypadła do gustu i poparł go jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnych wyborów. Te okazały się trudne, choć nie powinny takie być.
Florydę od dawna uznaje się za stan czerwony, tymczasem kontrkandydat DeSantisa, demokrata Andrew Gillum to Afro-Amerykanin, w dodatku o relatywnie lewicowych poglądach. DeSantis wygrał o włos (33 tysiące głosów, czyli dwie piąte punktu procentowego). Na pocieszenie, znacznie lepiej poszły mu wybory gubernatorskie w 2022, gdzie startował przeciw znacznie mniej zmobilizowanym Demokratom, znowu z przewagą „inkumbenta”. I na takiego kandydata postanowił postawić republikański establishment.
Losy DeSantisa pokazują prawdziwy problem z jednomandatowymi okręgami wyborczymi, połączonymi z amerykańskim systemem prywatnego finansowania kampanii wyborczych.
Żaden lider ruchu politycznego na poziomie narodowym nie ogarnie osobiście tysięcy takich mikro-wyścigów na każdym szczeblu władzy. Siłą rzeczy, maszynę partyjną musi oliwić establishment lokalnych oddziałów oraz ich kontakty i zdolność zbierania funduszy wyborczych. W konsekwencji, Amerykanie nie ufają politykom w Waszyngtonie, bo większość z nich to takie wydmuszki i niewolnicy „big money” jak DeSantis.
Wyścig prezydencki rządzi się jednak innymi prawami, bo przyciąga uwagę wszystkich mediów. Każdy z kandydatów dostaje dość miejsca na szklanym ekranie, aby wyborcy mogli sobie o nim dobrze wyrobić zdanie. Nie wystarczy sprawna kampania marketingowa i kilka szkoleń medialnych, kandydat musi mieć „to coś”, musi pasować do Zeitgeist i wyborców swojej partii. Takiemu politykowi łatwiej też zbierać pieniądze bezpośrednio od zwykłych ludzi i pozostać niezależnym od partyjnej maszyny. Właśnie kimś takim jest Trump ze swoim MAGA.
DeSantis pokazuje więc istotę sporu w Partii Republikańskiej. Nie chodzi w nim o ideologię, ale o charakter samej partii i styl uprawiania polityki. Konserwatywni wyborcy domagają się od Waszyngtonu brutalnej rozprawy z postępującą liberalizacją amerykańskiej kultury, ale establishment boi się politycznego zawirowania, które mogłoby skończyć się odpływem wyborców i funduszy kampanijnych, a przez to zacięciem się maszyny na poziomie lokalnym.
Poza DeSantisem, w republikańskich prawyborach wystartowała kawalkada establishmentowych konserwatystów, stylem i ideologią przypominających „młode spluwy” (Eric Cantor, Paul Ryan i Kevin McCarthy, w poprzedniej dekadzie uznawani za przyszłość republikańskiego establishmentu, wszyscy trzej polegli w zderzeniu z radykalnym skrzydłem partii). Najzabawniejsza była chyba kampania Mike’a Pence, którego – przypomnijmy – 6 stycznia 2021 roku chcieli powiesić jego właśni wyborcy.
Ostatecznie najlepiej poradziła sobie była gubernatorka Południowej Karoliny Nikki Haley, wokół której w ostatnich tygodniach skupili się nie-trumpowi konserwatyści. Reprezentuje typowy miks tradycyjnego republikańskiego programu politycznego i jest blisko związana z neokonserwatywnym skrzydłem partii.
Do tego, inaczej niż DeSantis, nigdy nie udawała, że posiada jakąkolwiek osobowość, co paradoksalnie daje jej nieco uroku osobistego.
Nie odważyła się jednak nigdy zaatakować Trumpa, co doprowadziło do zabawnej sytuacji, kiedy w Fox News nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego właściwie startuje.
W ostatnich dniach media podchwyciły sondaż, w którym Halley nieco zbliżyła się do Trumpa w New Hampshire. Partyjny establishment od razu rozpaliła myśl, że Halley ma szansę wygrać, jeśli będzie powoli odbijać Trumpowi pojedyncze stany, sygnalizując tez wyborcom, że Trump nie jest jedyną możliwością. Przypomnijmy, że to właśnie tam swoje pierwsze prawybory wygrał w 2016 roku Bernie Sanders, co uznaje się powszechnie za moment, kiedy jego kampania nabrała rozpędu i z niepoważnego wybryku zamieniła się w prawdziwe wyzwanie dla Hillary Clinton. Problem w tym, że Trump nawet w tym jednym sondażu wciąż wygrywa (a Sanders ostatecznie przegrał).
Ostatnim ciekawym kandydatem w prawyborach jest Vivek Ramaswamy. Absolwent Harwarda i Yale, sprawnie wykorzystał kontakty, które nabył w trakcie studiów i potem pracując Goldman Sachs i w funduszach hedgingowych, aby założyć własny fundusz inwestycyjny, skupiony na rynku farmaceutycznym. Właśnie dzięki temu funduszowi został miliarderem. Komentatorzy spierają się, w jakim stopniu jego sukces opierał się na zmyśle trafnych inwestycji, a w jakim na nakręcaniu entuzjazmu pośród inwestorów.
Ramaswamy często zaliczany jest do grupy tzw. tech-bros, co można przetłumaczyć jako techno-ziomy – grupa bogatych inwestorów z przemysłów high-tech i Doliny Krzemowej, których łączy libertarianizm gospodarczy i wiara w to, że globalne problemy ludzkości rozwiąże mała grupa geniuszy-miliarderów, liderów firm technologicznych, w rodzaju Elona Muska. W trakcie kampanii wyborczej Ramaswamy chciał doprawić ten ideologiczny miks sugestią, że może być następcą, odmłodzoną wersją Trumpa.
Wyraźnie widać to było w trakcie debat, kiedy, na modłę Trumpa, postawił na pewność siebie przechodzącą w agresję. Nie przeszkadzało też mu to, że z ową pewnością siebie wypowiadał się na tematy, na które jego wiedza sprowadzała się do memów z 4chanu. Polskich Czytelników szczególnie może zaniepokoić fakt, że regularnie i bezmyślnie powielał rosyjską propagandę na temat Europy Wschodniej, na przykład nazywając Wołodymyra Zeleńskiego nazistą albo sugerując, że z Putinem da się jakoś ułożyć.
Ostatecznie nie zaskoczyło. To prawda, że wyborcy kochają brutalną bezpośredniość Trumpa, ale, jak każde ciężkie danie, musi być ona dobrze przyprawiona. Trump potrafi być zabawny, mówić prostym językiem, z którego łatwo zapamiętać dobitne slogany (jak właśnie genialne MAGA) i który brzmi znajomo dla prostych ludzi z amerykańskiej prowincji. Tej charyzmy nie da się w prosty sposób skopiować. Ramaswamy spróbował i wszystkim wydał się namolnym sprzedawcą „magicznych garnków”, przed którym lepiej schować portfel i kartę kredytową. Nigdy nie przebił sufitu 10 proc. popularności pośród Republikanów.
Wszystko wskazuje na to, że Trump zmiażdży konkurencję w prawyborach. Niezależnie od tego, że nie może podporządkować sobie w pełni aparatu partyjnego, na dobre zdobył dusze konserwatywnych wyborców. Wydaje się, że na drodze do republikańskiej nominacji może stanąć mu tylko jedno: prawo.
Przez ostatnie kilka lat Trump zaczął mieć poważne problemy z amerykański systemem sprawiedliwości. Od dawna podejrzewa się go o oszustwa w prowadzeniu księgowości i niedługo rozstrzygnie się kolejny proces w tej sprawie. Do tego dochodzą osobiste problemy Trumpa, w tym te związane z jego romansami, które starał się ukryć nielegalnymi płatnościami.
Dwie sprawy, które mogą mu naprawdę zaszkodzić, to przetrzymywanie tajnych dokumentów po przegranej w ostatnich wyborach i jego udział w wydarzeniach z 6 stycznia 2021. W tej drugiej kwestii nie chodzi o same zamieszki na Kapitolu, ile o próbę ingerencji w proces liczenia głosów w kolegium elektorskim, w tym na próbę wymuszenia na Georgii korzystnych dla niego wyników. Właśnie z uwagi na te kwestie Sądy Najwyższe Kolorado i Maine chcą usunąć go ze swoich list kandydatów prezydenckich.
Sprawa ta już trafiła do federalnego Sądu Najwyższego i Trump potencjalnie mógłby dostać zakaz startu w listopadzie w całym kraju. Nie sposób jednak przewidzieć, jak w tej sprawie zachowa się zdominowany przez konserwatystów Sąd Najwyższy, jaki miałoby to skutek dla amerykańskich instytucji i kultury politycznej, a przede wszystkim – jak zareagowaliby MAGA-Republikanie (najpewniej źle).
Co gorsza, większość tych procesów raczej nie rozstrzygnie się w tym roku, co może oznaczać groteskową sytuację, kiedy na karę więzienia za próbę insurekcji albo przetrzymywanie tajnych dokumentów zostaje skazany urzędujący prezydent.
W wyborach w listopadzie najpewniej czeka nas dogrywka między Bidenem a Trumpem. Czego się po niej spodziewać?
W tej chwili sondaże dają im w zasadzie równe szanse, w większości badań są w statystycznym remisie. Sprawę komplikuje osobliwy amerykański system kolegium elektorów, na przykład w ostatnim cyklu Biden miał 4,5 proc. przewagi w całym kraju, ale kolegium wygrał marginesem dosłownie 45 tysięcy głosów. Wchodzimy więc w wyścig bez wyraźnego faworyta, z całym rokiem na kampanię wyborczą i niespodzianki jak w 2008 (kryzys finansowy) i 2020 roku (pandemia Covidu), z procesowym bagażem Trumpa.
Olbrzymią jak zawsze rolę odegra amerykańska gospodarka, która wydaje się w dobrym stanie – pytanie, czy Bidenowi uda się do niej przekonać niezależnych wyborców.
Podsumowując, rzucamy właśnie monetą, a na wynik musimy poczekać 11 miesięcy. Warto przypomnieć, że jeden z kandydatów w tym wyścigu już raz zdołał podpalić swój kraj i bardzo szanuje pewnego wschodnio-europejskiego dyktatora, który lubi napadać na sąsiadów.
Na koniec chciałbym wspomnieć o ostatnim czynniku, który może wywrócić na nice całe te wybory i rozważania: biologia. Trump w czerwcu skończy 78 lat, ale jak na swój wiek wydaje się w dobrym stanie zdrowia, stąd ten temat raczej nie pojawia się w mediach. Znacznie więcej spekuluje się o zdrowiu Bidena, który jest o cztery lata starszy i w ostatniej dekadzie wyraźnie utracił, pisząc dyplomatycznie, młodzieńczą świeżość.
W każdym razie czeka nas nerwowy rok, od którego może zależeć przyszłość amerykańskiego systemu politycznego i roli Stanów na świecie.
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Komentarze