0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: MANDEL NGAN / AFPMANDEL NGAN / AFP

„I co teraz?”, krzyknął ktoś w Sali Izby Reprezentantów po tym, jak Republikanin Kevin McCarthy został pozbawiony funkcji spikera. Doszło do tego po raz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych, a żeby było ciekawiej, McCarthy stracił stanowisko… z inicjatywy członków własnej partii. Na owo pytanie, rzucone retorycznie w przestrzeń, nikt nie odpowiedział. I nic dziwnego – Izba Reprezentantów, a wraz z nią amerykańska polityka znalazła się na nieznanych wodach.

Liczył się każdy głos

Spiker Izby Reprezentantów to odpowiednik naszego marszałka Sejmu. To trzecia, po prezydencie i wiceprezydencie, osoba w państwie. Prestiżowa funkcja daje ogromną władzę zarządzania regułami pracy Izby: obsadą komisji i podkomisji, ale przede wszystkim tym, jakie ustawy będą głosowane i kiedy. Oczywiście jest tak tylko wówczas, gdy spiker cieszy się lojalnym poparciem swojego większościowego klubu.

Kongresman z Kalifornii Kevin McCarthy od dawna chciał objąć stanowisko spikera, ale w 2015 roku, kiedy szansa na to pojawiła się po raz pierwszy, sprzeciwiła się temu grupa jego partyjnych kolegów, w tym niejaki Jim Jordan, reprezentujący jeden z okręgów w stanie Ohio. McCarthy musiał wycofać się z wyścigu – spikerem został Paul Ryan.

Potem Republikanie stracili większość w Izbie, a McCarthy – pokonując w wyścigu Jordana – został ich liderem. Kiedy w 2022 roku jego partia znowu odzyskała większość, wszystko wskazywało na to, że marzenie kongresmana McCarthy’ego w końcu się spełni. Niestety, łatwo nie było. Zwycięstwo Republikanów okazało się mniej spektakularne niż sądzono, przewaga partii w Izbie była niewielka, a to oznaczało, że przy wyborze spikera będzie się liczył dosłownie każdy głos.

Nowowybrana Izba Reprezentantów zawsze rozpoczyna obrady od wyboru spikera. Bez niego nie można nawet odebrać ślubowania od zasiadających w niej członków. Zwykle partia większościowa wcześniej wyznacza swojego nominata, a imienne głosowanie – w czasie którego każdy wstaje i wypowiada nazwisko swojego faworyta – jest tylko formalnością.

W styczniu 2023 roku było inaczej.

Cena ustępstw

Do zwycięstwa niezbędne jest zdobycie większości spośród wszystkich głosów oddanych na różnych kandydatów. To się McCarthy’emu nie udało. Wszyscy Demokraci głosowali, oczywiście, na swojego lidera Hakeema Jeffriesa, a część kolegów i koleżanek McCarthy’ego z partii wskazywała innych republikańskich polityków, w tym… Donalda Trumpa. W teorii bowiem spikerem może zostać ktokolwiek, nie musi być członkiem Izby Reprezentantów.

McCarthy próbował przekonać do siebie buntowników – a przynajmniej nakłonić ich do wstrzymania się od głosu. Głos wstrzymujący obniża bowiem próg potrzebny do uzyskania większości. Udało mu się wreszcie, ale dopiero przy piętnastej próbie.

Od stu lat spikera wybierano przy pierwszym podejściu, a więcej niż piętnastu głosowań do wyłonienia zwycięzcy potrzeba było w latach 50. XIX wieku.

McCarthy został ostatecznie spikerem, ale za cenę daleko idących ustępstw. Jednym z nich była zgoda na obniżenie liczby kongresmanów potrzebnych do zgłoszenia wniosku o odwołanie spikera. Według nowych zasad wystarczył zaledwie jeden niezadowolony, żeby złożyć wniosek, nad którym musiała zagłosować cała Izba.

Strzelba zawisła na ścianie i kwestią czasu było, kiedy wypali. Kevin McCarthy przetrwał na stanowisku zaledwie 269 dni i była to najkrótsza kadencja od 140 lat – i trzecia najkrótsza w historii. W przeszłości karierę spikerów przerywały jednak zgony, przegrane wybory lub rezygnacje. A nie upokarzające odwołania przez członków własnej partii.

Co wzbudziło taki gniew kolegów i koleżanek McCarthy’ego? Mówiąc najkrócej – chęć uchronienia kraju przed katastrofą, a także niewybaczalny grzech dla wielu Republikanów: dogadanie się z Demokratami.

Przeczytaj także:

Wszystkie grzechy McCarthy’ego

W czerwcu Stanom Zjednoczonym groziła niewypłacalność. Kraj zbliżał się do ustalonego przez Kongres limitu zadłużenia (ang. debt ceiling) i gdyby nie został on podniesiony, rząd nie miałby prawa zaciągnąć nowych kredytów na spłatę już powziętych zobowiązań. To kuriozalna sytuacja, dotyczy bowiem wydatków, na które Kongres już wcześniej się zgodził.

Część Republikanów chciała jednak wykorzystać sytuację do tego, by wymusić na Demokratach ustępstwa – przede wszystkim radykalne cięcia budżetowe. Mimo, że ogłoszenie niewypłacalności miałoby katastrofalne skutki nie tylko dla amerykańskiej, lecz i światowej gospodarki.

Paradoks polega na tym, że Republikanie, którzy prezentują się jako partia fiskalnej odpowiedzialności, kiedy są u władzy generują rekordowe deficyty. Przeforsowana za czasów Donalda Trumpa wielka obniżka podatków, z której skorzystali głównie najbogatsi, przyczyniła się do wzrostu zadłużenia państwa z 25 bilionów dolarów w roku 2017, do prawie 32 bilionów w roku 2021.

Za czasów Ronalda Reagana dług publiczny wzrósł ponad dwukrotnie. Rósł także, gdy w Białym Domu urzędowali Bushowie – starszy i młodszy.

Kwestia ograniczenia zadłużenia staje się dla nich niezwykle ważna dopiero wtedy, kiedy trafiają do opozycji.

Problem w tym, że aby cokolwiek przegłosować w Izbie, Republikanie i tak potrzebują zgody Demokratów, którzy mają większość w Senacie, a w Białym Domu swojego prezydenta. Nie chcąc doprowadzić kraju do bankructwa, Kevin McCarthy doszedł do porozumienia z Demokratami. Joe Biden zgodził się na pewne oszczędności, a w zamian za to limit zadłużenia zawieszono na dwa lata, do 1 stycznia 2025 roku, a zatem tuż po wyborach prezydenckich zaplanowanych na listopad przyszłego roku.

Dla radykalnej części Republikanów uzgodnione cięcia były jednak zbyt skromne i zagłosowali wbrew zaleceniom swojego lidera. Ostatecznie porozumienie poparło 165 Demokratów i 145 Republikanów, a przeciw zagłosowało 46 Demokratów i aż 71 Republikanów. Był to kolejny dowód na to, że reprezentacja konserwatystów Izbie jest głęboko podzielona.

Jeszcze większy kryzys przyniosły jednak negocjacje budżetowe jesienią. Ustawy pozwalające na finansowanie poszczególnych gałęzi administracji utknęły w Izbie, bowiem grupa Republikanów znowu domagała się większej redukcji wydatków niż ta, wypracowana w porozumieniu z Demokratami. Gdyby Kongres nie podjął działań, doszłoby do tzw. shutdownu, czyli zamknięcia agencji federalnych, ponieważ nie byłoby podstawy prawnej do finansowania ich działalności. Termin upływał 1 października.

W ostatniej chwili Kevin McCarthy znów poszedł na współpracę z Demokratami. Uchwalono jednak nie normalny budżet, lecz prowizorium, przedłużające finansowanie rządu zaledwie do 17 listopada. Ale i to okazało się dla radykałów zbyt wiele. Matt Gaetz, kongresman z Florydy, który w styczniu przez czternaście rund głosowania blokował wybór McCarthy'ego, skorzystał z zawieszonej na ścianie „strzelby” i złożył wniosek o odwołanie spikera. Za – co oczywiste – byli wszyscy Demokraci (zgodnie ze starą zasadą „jeśli twój przeciwnik tonie, rzuć mu kowadło”). Wystarczyło więc, by tylko ośmioro Republikanów zagłosowało przeciw McCarthy’emu, a ten stracił stanowisko.

„Medal wolności” od Trumpa

Skonsternowani kongresmani rozjechali się do domów, ale wrócili po kilku dniach i rozpoczęły się próby wyłonienia następcy. Faworytów było dwóch.

Pierwszy to Steve Scalise, kongresman z Luizjany, konserwatysta pełną gębą, i fiskalny, i obyczajowy, wieloletni whip klubu, czyli rzecznik dyscypliny partyjnej. Od tego roku pełni rolę „lidera większości”, czyli zajmuje drugą najważniejszą pozycję w partii, a zatem jest niejako naturalnym następcą McCarthy’ego.

Drugi, to znany nam już Jim Jordan z Ohio, jeden z najzagorzalszych stronników Donalda Trumpa, stojący przy nim w najtrudniejszych momentach. Bronił go już w 2016 roku, kiedy tuż przed wyborami prezydenckimi ujawniono nagranie, na którym Trump chwalił się, że jako gwiazdor może całować kobiety bez ich zgody i „łapać je za ci..ki”.

Jordan wykazał się też lojalnością w 2020 roku. Powtarzał kłamstwa o sfałszowanych wyborach i zagłosował przeciw zatwierdzeniu wygranej Bidena. Zostało to docenione: ledwie kilka dni szturmie na Kapitol Jordan otrzymał od Trumpa „Medal wolności”, czyli najwyższe amerykańskie odznaczenie cywilne, przyznawane naprawdę wybitnym postaciom.

Przypadek Jordana to ciekawy przykład tego, jak radykałowie zmieniają Partię Republikańską. Jordan miał kiedyś opinię „politycznego terrorysty” – tak nazwał go lider jego własnej partii, ówczesny spiker Izby John Boehner, który mając dość nieustannego użerania się z radykałami, w 2015 roku po prostu ustąpił ze stanowiska i odszedł z polityki.

Jordan, który de facto przegonił Boehnera, dochrapał się natomiast prestiżowego stanowiska szefa komisji sprawiedliwości, w której próbował podważać zarzuty stawiane Trumpowi i szukał (na razie bez powodzenia) zarzutów, jakie mógłby postawić Bidenowi. Badał też (również bez sukcesów) sposoby, w jaki Demokraci prześladują konserwatystów przy pomocy Departamentu Sprawiedliwości.

Choć nie zmienił nawet o jotę ani poglądów, ani postaw, stał się przedstawicielem partyjnego establishmentu. I najlepszym dowodem na to, że kiedy radykałowie trafiają do głównego nurtu polityki, to nie oni się „cywilizują”. Przeciwnie – to ich radykalizm zmienia główny nurt. Z Trumpem było podobnie, nic więc dziwnego, że w wyścigu o fotel spikera eksprezydent poparł właśnie Jordana.

Chaos na Kapitolu

Tajne głosowanie wewnątrzpartyjne wygrał wprawdzie Scalise, ale minimalną przewagą głosów: 113 do 99. Decyzja podjęta w tajnym głosowaniu partyjnym w żaden sposób nie uspokoiła jednak sytuacji, bowiem część zwolenników Jordana od razu powiedziała, że kiedy dojdzie do głosowania na forum Izby, nie ma zamiaru popierać Scalise’a. Inni – w tym Matt Gaetz, który zainicjował ciąg wydarzeń, który doprowadził do chaosu, jaki teraz obserwujemy – opowiedzieli się za Scalisem. Wielu jest niezdecydowanych.

Skoro jednak Scalise wygrał wewnątrz partii, dlaczego po prostu nie zdecydowano się na zwołanie posiedzenia i zagłosowanie w Izbie, żeby zobaczyć, jak rozkładają się siły? Część Republikanów obawiała się powtórki ze stycznia, czyli upokarzającej dla nominata serii nieudanych głosowań relacjonowanych przez media i ujawniających głębokie podziały w partii.

Publiczne spory osłabiłyby też pozycję samego Scalise’a, nawet zakładając, że ostatecznie udałoby mu się uzyskać większość, tak jak poprzednio McCarthy’emu. „Zwycięski” kandydat próbował więc w kuluarach przekonywać niezdecydowanych kolegów do swojej kandydatury, ale im bardziej przekonywał, tym więcej głosów tracił.

Niektórzy mówili, że nie mogą go poprzeć z troski o jego zdrowie: Scalise jest chory na raka krwi, ale podobno terapia przebiega pomyślnie. Inni przekonywali, że skoro raz poparli Jordana, będą się tego wyboru trzymać, niezależnie od tego co zdecydowała większość kolegów z klubu. Jeszcze inni uznali, że Scalise jest dla nich zbyt establishmentowy, co jest o tyle paradoksalne, że to radykalny konserwatysta, który dwadzieścia lat temu powiedział o sobie, że jest jak „David Duke tylko bez bagażu”. David Duke to były lider Ku-Klux-Klanu, swego czasu najbardziej znany rasista i antysemita w Stanach Zjednoczonych.

Kilka lat później Scalise wygłosił nawet przemówienie na imprezie zorganizowanej przez organizację powiązanych z Duke’iem białych rasistów.

Przeprosił, tłumacząc się, że nie wiedział, z jaką organizacją ma do czynienia.

W karierze mu to nie przeszkodziło. Od lat był rzecznikiem dyscypliny partyjnej w Izbie, a po tym jak Kevin McCarthy został spikerem, awansował na lidera republikańskiej większość. To formalnie druga pozycja w partii, ale, jak widać, na realne wpływy się nie przełożyła. Kiedy jego próba przekonania do siebie klubu spełzła na niczym, Scalise zrezygnował z dalszej walki o stanowisko spikera.

Może jednak Kevin?

W międzyczasie do gry próbował wrócić McCarthy. Kiedy 3 października został odwołany, zapowiedział, że nie będzie starał się o ponowny wybór. Ale w poniedziałek 9 października – po ataku Hamasu na Izrael – zwołał konferencję prasową i ruszył do mediów, żeby zaprezentować się jako polityk o wyjątkowej znajomości Izraela. Przypominał, że w swoją pierwszą podróż zagraniczną wybrał się właśnie tam i że jako drugi spiker w historii został zaproszony do wygłoszenia przemówienia w Knesecie.

Przedstawił również pięciopunktowy plan działania, który jego zdaniem powinna wdrożyć administracja prezydenta. Choć, prawdę mówiąc, nazwanie prezentacji McCarthy’ego „planem” jest nadużyciem. To raczej lista życzeń co należy zrobić żeby było dobrze, bez żadnych szczegółów jak tego dokonać.

Zapytany o to, , czy zgodziłby się wrócić na stanowisko spikera, Kevin McCarthy niezwykle skromnie odpowiadał, że decyzja leży po stronie jego republikańskich kolegów, Przekonywał również, że ma duże poparcie wśród kongresmanów swojej partii, ponieważ został odwołany głosami wszystkich Demokratów, do których dołączyło jedynie 8 Republikanów. Pozostałych 210 zagłosowało za utrzymaniem go na stanowisku.

Czy miał rację? Fakty się zgadzają, ale rzeczywistość – jak pokazaliśmy wcześniej – jest bardziej skomplikowana. Kevin McCarthy od samego początku próbował zapanować nad głęboko podzielonym klubem. Szedł na ustępstwa wobec różnych stronnictw, składał sprzeczne obietnice, nikogo tak naprawdę nie zadowalając. A kiedy grupka buntowników rzuciła mu wyzwanie, jego los spoczął w rękach Demokratów. Ci jednak nie mieli żadnych powodów, aby McCarthy’ego ratować, zwłaszcza po tym, jak zgodził się na rozpoczęcie dochodzenia w sprawie ewentualnego impeachmentu prezydenta Bidena.

Radykałowie: spalić to miejsce

Co teraz? Nie wiadomo. Teoretycznie liderem w wyścigu o stanowisko spikera jest teraz Jim Jordan, który stosunkiem głosów 124 do 81 (czyli nieco lepszym, niż wcześniej Scalise), zdobył nominację swojego klubu. Nawet jeśli Jordan zostanie ostatecznie spikerem, to będzie się musiał mierzyć z tymi samymi problemami, co McCarthy. Klub jest podzielony w wielu sprawach, choćby w kwestii pomocy finansowej dla Ukrainy. Większość Demokratów i Republikanów zagłosowałaby za, ale część przedstawicieli prawicy – na czele z samym Jordanem – jest przeciw. Podanie tej i wielu innych kwestii pod głosowanie znowu wyciągnęłyby na światło dzienne podziały wewnątrz Republikanów, a to może nowemu spikerowi tylko zaszkodzić.

Ktokolwiek zajmie tę funkcję, stanie zatem przed prostym wyborem. Jeśli chce uniknąć zamknięcia rządu, które może nastąpić już 17 listopada, też będzie musiał porozumieć się z Demokratami. Ale jeśli to zrobi, znajdzie się w takiej samej sytuacji, jak niedawno Kevin McCarthy: wywoła gniew radykalnych polityków swojej partii. A przecież wystarczy jedna osoba, by złożyć wniosek o odwołanie i zaledwie kilku buntowników, by wspólnie z Demokratami kolejnego spikera odwołać…

Błędne koło, z którego trudno znaleźć wyjście.

Demokraci próbują jednak pokazywać się jako partia odpowiedzialności za państwo oraz dyscypliny. Przekonują Republikanów, by wskazali na spikera nie radykała, ale jakiegoś umiarkowanego konserwatystę, który mógłby uzyskać poparcie większości swojego klubu. A wtedy oni – Demokraci – dla dobra kraju poprą go w głosowaniu. To jednak wywołałoby, rzecz jasna, wściekłość skrzydła radykalnego, które od razu zaczęłoby mówić o „zdradzie ideałów”, „konszachtach z liberałami” itd.

Część Republikanów po prostu nie jest zainteresowana jakimikolwiek negocjacjami i to niezależnie od konsekwencji, jakie będzie miał przedłużający się paraliż Izby. Jak twierdził sam McCarthy, część jego kolegów po prostu „chce spalić to miejsce”. Trudno się z tym nie zgodzić. Szkoda tylko, że spiker McCarthy nie pamiętał o tym w styczniu, kiedy w pogoni za upragnionym stanowiskiem szedł wobec tej grupy na kolejne ustępstwa, byle tylko zdobyć upragnione stanowisko.

;
Łukasz Pawlowski

Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.

Piotr Tarczyński

Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"

Komentarze