0:00
0:00

0:00

Pod koniec sierpnia 2017 roku Ministerstwo Środowiska opublikowało projekt rozporządzenia przywracający możliwość strzelania do łosi przez myśliwych. Szef resortu Jan Szyszko chce, by na ten gatunek można było polować w sześciu województwach: kujawsko-pomorskim, mazowieckim, pomorskim, lubelskim, podlaskim i warmińsko mazurskim. Na byki będzie można polować od 1 września do 30 listopada, na klępy (samice) i łoszaki (młode) od 1 października do 31 grudnia.

Ministerstwo Środowiska w uzasadnieniu projektu używa czterech argumentów:

  1. w wyniku obowiązywania moratorium udało się już odbudować populację łosia w Polsce, więc można je znieść;
  2. wzrosły szkody wyrządzane przez łosie w lasach i w uprawach rolnych;
  3. wzrosła liczba wypadków komunikacyjnych z udziałem łosi;
  4. istnieje w Polce prawdopodobieństwo pojawienia się przewlekłej choroby wyniszczającej (CWD), na którą choruje zwierzyna płowa (łosie, sarny, jelenie, daniele).

Powyższe racje spotkały się z bardzo krytyczną ekspertów. OKO.press pisało o tym tu.

Projekt skierowano do konsultacji społecznych. Termin był bardzo krótki – zaledwie pięć dni. Do zaopiniowania dostały go: Polskie Towarzystwo Leśne, Krajowa Rada Izb Rolniczych, Stowarzyszenie Inżynierów i Techników Leśnictwa i Drzewnictwa, Liga Ochrony Przyrody oraz Klub Przyrodników i Polskie Towarzystwo Ochrony Przyrody „Salamandra”.

Tylko dwie ostatnie z wymienionych organizacji są krytyczne wobec polityki przyrodniczej ministra Szyszki. Jak się można było spodziewać, negatywnie odniosły się do pomysłu.

Krytycznie zaopiniowały projekt również inne organizacje: Centrum Ochrony Mokradeł, Fundacja Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt - Viva!, Kampania Niech Żyją, Stowarzyszenie Pracownia na Rzecz Wszystkich Istot, Stepnicka Organizacja Turystyczna Nie Tylko Dla Orłów, Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze, WWF Polska. Negatywnie odniosły się również ciała naukowe i instytucje: Uniwersytet w Białymstoku, Instytut Biologii Ssaków PAN oraz Centrum Dziedzictwa Przyrody Górnego Śląska. Krytyczne stanowisko wyraził również dyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego.

Ministerstwo Środowiska nie przychyliło się do żadnej z uwag krytycznych. Odpowiedzi resortu na wątpliwości organizacji i naukowców były zdawkowe, nie na temat, a niekiedy nawet błędne.

"Lektura ministerialnych odpowiedzi pokazuje, że resort środowiska nie liczy się z głosem strony społecznej i opiniami ekspertów" - mówi OKO.press Paweł Średziński z Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze i koalicji #jestemzłosiem. "Minister z PiS robi teraz to samo, co chciał zrobić resort środowiska za rządów koalicji PO-PSL w 2014 roku. Wtedy jednak ministerstwo zareagowało na głos sprzeciwu wobec odstrzału. Był dialog.

Teraz jest traktowanie społeczeństwa w charakterze petenta, z którym się nie rozmawia" - dodaje.

Przeczytaj także:

Ministerialna arytmetyka

Ministerstwo Środowiska szacuje ogólną liczbę łosi w Polsce na 20 tys. Zdaniem ministra to tyle, że można odwiesić zakaz odstrzału. Sama liczba jest jednak niepewna - jeszcze w kwietniu tego roku mowa była o 28 tys.

Na fundamentalny problem, jakim jest sprawa określenia wielkości polskiej populacji łosi zwrócił uwagę w swojej opinii Instytut Biologii Ssaków PAN. Metody, za pomocą których liczono do tej pory łosie w Polsce, to pędzenie próbne i całoroczne obserwacje. Jednak zdaniem naukowców są one obarczone dużym błędem: pierwsza metoda w ogóle nie nadaje się do liczenia łosi, a druga w ogóle nie jest naukowa.

Jeśli więc metody były niewłaściwe, to trudno z całą pewnością - nawet szacunkowo - określać liczbę łosi w Polsce.

Obserwacje całoroczne – myśliwi i leśnicy notują gatunek, płeć i liczbę zaobserwowanych w ciągu roku zwierząt. Te dane zbiera się pod koniec sezonu łowieckiego. Przy takiej „metodyce” błędy są nieuniknione, bo np. jedno zwierzę można policzyć wiele razy w ciągu roku.

Pędzenia próbne – określony fragment lasu obstawia się z trzech stron, a środkiem idą naganiacze. Płoszą oni zwierzęta w stronę ludzi, którzy je liczą. Potem za pomocą specjalnych metodologii statystycznych ekstrapoluje się ich wyniki na określone obszary, np. nadleśnictwo albo województwo.

Resort środowiska odpowiedział, że błąd przy metodzie pędzeń próbnych wynosi 20 proc. To znaczy, że jeśli na jakimś obszarze zinwentaryzowano np. 100 łosi, to znaczy, że może ich być 80 lub 120. Autor odpowiedzi dodał, że "do celów zarządzania populacją błąd ten nie ma znaczenia".

"Nie wiem, skąd się wziął błąd metody na poziomie 20 proc." - mówi OKO.press dr hab. Rafał Kowalczyk z Instytutu Biologii Ssaków PAN z Białowieży, ekspert od łosi. Naukowiec przypomina, że pędzenia próbne mogą być obarczone bardzo wysokim błędem.

W przypadku saren i jeleni, a więc gatunków o wyższych zagęszczeniach, rozmieszczonych bardziej równomiernie w środowisku, błąd w liczeniu może sięgać nawet 200 proc. liczebności populacji. Ma to szczególnie miejsce przy niskich zagęszczeniach populacji tych gatunków. "A co dopiero w przypadku łosi, które występują skupiskowo - szczególnie zimą, kiedy są liczone - i w zagęszczeniach niższych niż sarny i jelenie. Błąd może być dużo większy, bo aż kilkusetprocentowy" - zwraca uwagę badacz.

Mówi, że zna wyniki inwentaryzacji na niektórych obszarach - np. nadleśnictwie Rajgród - które wskazywały, że zagęszczenia łosi wynosiły nawet powyżej 90 osobników na 1000 ha:

"To są astronomiczne i nierealne liczebności. Osoba, która pisała tę odpowiedź ma więc nikłą wiedzę o statystyce i ekologii łosi".

Jeśli polować, to z głową

"Jeśli w ogóle chce się zarządzać populacją łosia - gatunku wrażliwego - poprzez polowania, a jednocześnie nie doprowadzić do drastycznego spadku jej liczebności, z jakim mieliśmy do czynienia w latach 90., to powinno się to rozwiązanie wprowadzać stopniowo" - mówi Kowalczyk. Zacząć je stosować tam, gdzie jest najwięcej konfliktów i zagęszczenie tych zwierząt są największe. Na przykład w województwie podlaskim.

"Bardzo ostrożnie wprowadzać odstrzał i obserwować, czy problemy - np. liczba kolizji drogowych czy poziom szkód - na które miał być remedium, zmniejszają się lub znikają" - mówi dr hab. Kowalczyk.

"W uwagach do projektu rozporządzenia była taka propozycja, ale ta - jak i wszystkie inne - zostały odrzucone" - dodaje.

Bardziej masakra niż polowanie

Paweł Średziński ostrzega, że przywrócenie polowań będzie oznaczało masakrę tych zwierząt. Dlaczego? Ponieważ łosie przez lata obowiązywania moratorium przestały bać się ludzi.

"Myśliwi będą strzelać nie tylko do samców, ale również do samic łosia i łoszaków. Te ostatnie będą miał problemy z przetrwaniem pierwszej zimy, jeśli zabiją ich matkę" - mówi Średziński.

Dr hab. Kowalczyk zwraca uwagę na to, że rozporządzenie wejdzie w życie w środku planowanego sezonu łowieckiego na łosie. A w przypadku byków łosia, nawet pod koniec, bo można na nie polować do końca listopada: "A to znaczy, że plany łowieckie będą ustalane "na szybko". A potem również "na szybko" będą prowadzone odstrzały, by te plany wykonać. Takie naprędce przygotowane plany i ich realizacja mogą mieć trudne do przewidzenia konsekwencje".

Winni są myśliwi

Ministerstwo Środowiska próbuje uspokajać - myśliwi nie zagrożą odrodzonej populacji łosia. I że nie można posługiwać się argumentem, że to właśnie gospodarka łowiecka omal nie wykończyła populacji tych zwierząt, bo "jako taka nie była prowadzona" w latach 90.

"Jeśli to nie była gospodarka, to - pytam - co to było? Kto prowadził odstrzały i ustalał plany? Przecież robili to myśliwi i leśnicy" - odpowiada Kowalczyk.

I właśnie to zarządzanie było oparte na nieprawdziwych danych liczbowych o populacji łosia. Zawyżano je, by móc więcej strzelać. "To więc była gospodarka łowiecka. Tyle, że kompletnie nieracjonalna" - dodaje.

Również Średziński w rozmowie z OKO.press podkreśla, że wprowadzenie moratorium w 2001 r. było rezultatem drastycznego spadku liczebności łosia w rezultacie polowań. "Sytuacja wymagała podjęcia natychmiastowych działań, bo mogliśmy stracić ten gatunek" - przypomina. "Jednak problem z moratorium polegał na tym, że nie służyło wprowadzenia trwałej ochrony gatunkowej. Łoś pozostał gatunkiem łownym i moratorium miało służyć odtworzeniu populacji, po to, aby potem można było do łosi strzelać" - dodaje.

Trzeba strzelać, bo można się zderzyć

Odpowiedź ministerstwa na zarzuty strony społecznej, że nie ma wystarczających danych, które pozwalałyby na obarczenie łosia winą za wypadki drogowe jest kuriozalna.

Czytamy, że rzeczywiście jest tak, że "nie każdy wypadek z udziałem dzikiego zwierzęcia to zderzenie z łosiem". Ale jak już dojdzie do zderzenia auta z łosiem, to efekty są na ogół tragiczne. Bo "punkt ciężkości łosia znajduje się wysoko" i kiedy uderza weń samochód, to podcina jego nogi a ciężki korpus spada wprost na przednią szybę i wpada do środka auta.

Stosując tego rodzaju logikę, należałoby wytępić wszystkie łosie w Polsce. Bo nawet jeśli będzie ich mało, to zawsze jest jakieś statystyczne prawdopodobieństwo, że dojdzie do wypadków z ich udziałem.

Dr hab. Kowalczyk wskazuje na to, że obszarom, na których dochodzi do wypadków komunikacyjnych z udziałem łosi, należy się przyjrzeć bardzo szczegółowo. "Może się bowiem okazać, że nie ma zbyt wiele kolizji tam, gdzie jest duże zagęszczenie łosi. Są za to w tych miejscach, gdzie łosie - by zdobyć wystarczająco dużo pokarmu - muszą intensywnie przemieszczać się pomiędzy przedzielonymi drogami płatami środowiska" - mówi.

Przypomina, że badania mówią, że tam, gdzie łosie żyją w bardziej zwartych kompleksach leśnych, ich ruchliwość jest mniejsza, rzadziej przekraczają drogi, co skutkuje niską liczbą kolizji.

Podkreśla też, że odstrzał to nie jedyna metoda unikania wypadków drogowych. Są miejsca w Polsce, np. w Biebrzańskim Parku Narodowym, gdzie np. wprowadzono ograniczenia prędkości i specjalne oznakowania. A także odlesiono pobocza dróg, przez co zwiększono widoczność.

"W tych obszarach liczba kolizji jest dużo mniejsza niż mogłoby wynikać z liczebności łosi. Takie działania mogą być więc bardziej skuteczne niż odstrzał" - mówi.

Ministerstwo wprowadza w błąd

Ale w odpowiedzi ministerstwa na uwagi strony społecznej znalazł się również ewidentny fałsz. Dotyczy on odniesienia się do uwagi Andrzeja Grygoruka, dyrektora Biebrzańskiego Parku Narodowego, który zaapelował do ministra o wyłączenie całej Doliny Biebrzy z obszaru odstrzału łosi.

Podkreślił, że konsekwencją odstrzału będą straty wizerunkowe parku, bo turyści przyjeżdżają tu oglądać właśnie łosie.

Przypomniał, że biebrzańskie łosie to genetyczne unikaty: są pozostałością populacji, której historia sięga jeszcze ostatniego zlodowacenia.

Ministerstwo napisało z kolei, że w otulinie parku jest "strefa ochronna, w której się nie poluje". I w razie czego, dyrektor parku może wnioskować do resortu o jej powiększenie. "To nieprawda, że w strefie ochronnej Biebrzańskiego Parku Narodowego nie można polować, bo można" - twierdzi dr hab. Kowalczyk.

"Poza tym, odstrzały określonych gatunków zwierząt są prowadzone również w samym parku". Przypomina też, że strefa ochronna podlega administracyjnie Lasom Państwowym, a nie Biebrzańskiemu Parkowi Narodowemu.

#jestemzłosiem, czyli przeciwko zabijaniu

Pomysł resortu środowiska, że czas zrezygnować z moratorium na polowania na łosie, oburza coraz więcej organizacji pozarządowych zajmujących się ochroną środowiska. Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze rozpoczęła akcję #jestemzłosiem, w ramach której przygotowano apel do Ministerstwa Środowiska i Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych .

A Paweł Średziński przypomina: "Łoś to nie tylko niezwykły gatunek, który pełni ważne funkcje w świecie przyrody. A więc kształtuje ekosystemy bagienne, łąki i wrzosowiska. Łoś to to nie tylko niewątpliwa atrakcja turystyczna, która generuje dochody dla osób zajmujących się świadczeniem usług turystycznych. Łoś to również symbol dzikości. Także dlatego warto go chronić".

;
Na zdjęciu Robert Jurszo
Robert Jurszo

Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.

Komentarze