„To, co zobaczyliśmy po drodze, to były najstraszniejsze widoki. Widzieliśmy kopce z ciał, w tym kobiet i dzieci. Leżały po obydwu stronach szosy. Przy blokadach ciała ludzi leżały też w rowach”
7 kwietnia mija 30. rocznica ludobójstwa w Rwandzie. W ciągu około 100 dni od 6 kwietnia do lipca 1994 roku ekstremiści Hutu dokonali masakry osób pochodzenia Tutsi. Jej ofiarą padło, według szacunków, od 800 tys. do ponad 1 mln ludzi.
Publikujemy rozmowę z Dariuszem Stępińskim, który jako franciszkanin trafił na misję w Rwandzie i był świadkiem ludobójstwa Tutsi w 1994 roku. Rozmowę przeprowadziła latem 2021 roku Magdalena Krysińska-Kałużna. Dwa lata wcześniej jej rozmówca zdecydował się odwiedzić Rwandę. Po raz pierwszy od 25 lat.
Na zdjęciu: Tancerze występują podczas obchodów 30. rocznicy ludobójstwa w Rwandzie w 1994 r. w Kigali 7 kwietnia 2024 r. Rwanda oddała w niedzielę uroczysty hołd ofiarom ludobójstwa.
Magdalena Krysińska-Kałużna, OKO.press: Teraz jest pan osobą cywilną, ale do Rwandy trafił pan jako franciszkanin, prawda?
Poszedłem do nowicjatu ojców franciszkanów prowincji wrocławskiej, kiedy miałem 19 lat. W czasie studiów poznałem Rysia Dzierzgę i Rafała Sygieta, franciszkanów z Wrocławia, którzy pracowali w Togo i na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Zachęcony ich przykładem i opowiadaniami bardzo chciałem jechać do Afryki, żeby poznać ludzi i żeby też pomagać. Na szóstym roku zadeklarowałem, że chciałbym wyjechać na misje. Akurat w Rzymie powstał projekt afrykański. Generałem zakonu franciszkanów był Amerykanin, ojciec John David Vaughn. Znałem trochę francuski i mój prowincjał zgodził się na wyjazd zaraz po święceniach.
W Watykanie zdecydowano, że pojadę po kursie językowym, który trwał rok. Mieszkałem wtedy we wspólnocie franciszkanów w Paryżu. Z braćmi mam kontakt do dziś. W ramach projektu afrykańskiego tworzono wspólnoty międzynarodowe, żeby nie było kolesiostwa. Mnie skierowano do Burundi. Jednak z powodu trwającej tam wojny domowej tymczasowo wysłano mnie do Rwandy. „Hutu i Tutsi mieszkają w obydwóch krajach. Oswoisz się z językiem”.
Pojechałem więc do Rwandy. Miałem wtedy 30 lat.
Na lotnisko przyjechał po mnie Pedro, Chorwat, kolega Vjeka [franciszkanina Vjekoslava Ćurića zwanego afrykańskim Oscarem Schindlerem]. I tak wylądowałem w Rwandzie na parafii, na której proboszczem był właśnie Vjeko.
To gdzie konkretnie pan wylądował?
W Kivumu. To jest 40 kilometrów od Kigali, 15 kilometrów od Gitaramy. W samym centrum Rwandy.
Był pan przygotowany na to, co pan zobaczył?
Przyleciałem 3 grudnia 1991 roku, a 1 grudnia Tutsi, Rwandyjski Front Patriotyczny [Front Patriotique Rwandais, FPR] przeprowadził serię ataków. Nic kompletnie o tym nie wiedziałem. Na północy wojna trwała przez kolejne trzy lata. W 1994 roku zaczęły się masakry.
Wcześniej, przed ludobójstwem, praca w Rwandzie była dla mnie fascynująca. Pomagaliśmy ludziom, opiekowaliśmy się m.in. dziesięciorgiem sierot. W formacji mieliśmy Rwandyjczyków, którzy byli wtedy kandydatami do zakonów. Jak byłem w Rwandzie dwa lata temu, to się spotkaliśmy. Niektórzy są proboszczami, niektórzy odeszli z zakonu, kilku wyjechało za granicę i tam pracują jako księża.
Wszyscy mówią, że Rwanda to bardzo piękny kraj.
Śliczny. Pagórkowaty. Temperatura naprawdę wyważona: 28-30 stopni, na południu trochę cieplej. A na północnym wschodzie jest piękny park Akagera, którego nigdy nie zobaczyłem, bo w tym rejonie toczyła się wojna. Są lasy tropikalne. I wspaniali ludzie.
Jadąc, wiedział pan, że w Rwandzie jest konflikt?
Wiedziałem, że mieszkają tam Hutu, Tutsi i Twa. I tylko tyle. Przez pierwsze dwa lata nie było szans, żebym odróżnił Hutu od Tutsi. Uczyłem się kinyarwanda, który jest bardzo trudnym językiem. Uczył mnie pastor anglikański, Holender ożeniony z Rwandyjką. Do szkoły chodziliśmy na pieszo 7 kilometrów. Na początku chcieliśmy realizować ideał franciszkański, żeby żyć jak najbardziej ubogo. Nie mieliśmy światła, ani ciepłej wody. Samochodów też nie mieliśmy. Na początku, bo później stało się to niemożliwe.
Vjeko – który był już w Rwandzie jakiś czas – musiał być zorientowany w naturze tych konfliktów.
Vjeko był tam już od blisko 10 lat i przewidywał, że będzie źle się działo. W 1994 roku chciał, żebym pojechał na urlop. Ale powiedziałem, że jeździmy na urlopy co trzy lata i jeszcze nie przyszła moja kolej. Vjeko mówił świetnie w kinyarwanda. Nie był łatwym człowiekiem do życia. Kiedy zostawaliśmy we dwójkę zawsze były między nami jakieś spięcia, ale bardzo go podziwiałem. Całym sercem był za Rwandą.
Powoli zaczynałem się orientować w lokalnych stosunkach. Przez dwa lata nie wiedziałem, kto wśród naszych braci jest Hutu, a kto Tutsi. Nie pytałem o to, bo to była delikatna sprawa. Później zacząłem już odróżniać ludzi z tych dwóch grup. Przynależność etniczną Rwandyjczycy mieli wpisaną w dowody. Nasz kucharz był Tutsi, a nauczyciel kinyarwanda, Herman, którego kilka miesięcy temu spotkałem, bo mieszka pod Paryżem, miał w dowodzie wpisane „Hutu”. W szkole mieliśmy też ucznia z ludu Twa, Pigmeja. Pomagaliśmy wszystkim.
Czyli do 1994 roku wasze życie toczyło się w miarę spokojnie?
Przez pierwsze dwa lata, tak. Po tym czasie wiedziałem już oczywiście, że wydarzają się masakry i że na północy jest wojna. Jeździłem tam czasem, ale od strony zajętej przez Hutu, bo mieliśmy w tym rejonie kaplicę. Byłem tam nawet z chłopakami, którzy byli u nas na formacji. To byli nowicjusze – i Hutu, i Tutsi.
Jakie były relacje pomiędzy nowicjuszami?
Bardzo dobre.
Czyli nowicjusze nie odnosili się do siebie wrogo ze względu na odmienną przynależność etniczną?
Nie. Przez cały czas się wspierali.
Pamięta pan, kiedy się zorientowaliście, że sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna także dla mieszkańców waszego regionu?
Czasem w nocy jeździliśmy z Vjekiem do hotelu Meridien w Kigali. Vjeko miał tam znajomych. Byli tam też Polacy: dwóch oficerów z misji pokojowej ONZ, Maciek i Wojtek. Jeździliśmy do Meridien po to, żeby się dowiedzieć, co jest grane. To był czas, kiedy były już blokady z powalonych drzew, ale nie było jeszcze masakr. Poza tym jeździłem kilka razy dziennie do Kigali, żeby przewieźć kogoś albo coś, więc mnie na tych blokadach znali.
Od strony Ugandy zbliżał się Front. Vjeko zabrał wtedy dziesięcioro dzieci, sieroty, którymi się opiekowaliśmy i zawiózł je do szpitala prowadzonego przez Holendrów. Oni robili dla dzieci kule, drewniane nogi. Jeśli dobrze pamiętam, ten szpital znajdował się kilka kilometrów od parafii Stasia.
Te dzieci ocalały?
Nie wiem... 7 kwietnia wszystko wybuchło. Kivumu jest na górce. W nocy z szóstego na siódmego został strącony samolot prezydenta Habyarimany, a następnego dnia rano zobaczyliśmy nad Kigali dymy. Wiedzieliśmy, że coś złego się dzieje. Po zestrzeleniu samolotu rozpoczęły się masakry na Tutsi. Oprócz tego Front z północy posuwał się w stronę stolicy, więc mieliśmy u siebie w Kivumu uciekinierów – i Tutsi, i Hutu. Mówiono mi, że w stolicy stacjonowało wtedy około tysiąca żołnierzy z FPR, którzy podjęli walkę.
Znaleźli się tam po zawarciu porozumień w Aruszy? [porozumienia zawarte w 1993 roku w Aruszy w Tanzanii pomiędzy zdominowanym przez Hutu rządem Rwandy, a kontrolowaną przez Tutsi partyzantką Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego – red.]
Tak. Po negocjacjach mieli zostać wcieleni do armii rwandyjskiej. Vjeko jeździł do Burundi i przywoził stamtąd wielkimi ciężarówkami lekarstwa, koce, żywność, mleko dla dzieci. Nie wiem, jak on to robił.
I co robił z tą przywiezioną z Burundi pomocą?
Rozdawał. Zostawiał u pallotynów u Stasia [ks. Stanisława Urbaniaka, uhonorowanego przez prezydenta Rwandy tytułem Obrońcy Pokoju i Jedności za ratowanie ludzi podczas ludobójstwa i budowanie jedności w społeczeństwie Rwandy], w Caritasie. U nas był wielki spichlerz. Młodzież – Hutu i Tutsi – zajmowała się przygotowywaniem zapasów fasoli.
Ta młodzież ze sobą współpracowała?
Dopiero teraz, kiedy byłem w Rwandzie z Olkiem [z Aleksandrem Edelmanem], dowiedziałem się, że w końcu maja jedna z osób zaczęła donosić, gdzie są Tutsi.
To był ktoś z tej młodzieży?
Nie, ten człowiek był w tak zwanym Trzecim Zakonie franciszkańskim, czyli był franciszkaninem świeckim. Miał dziewczynę, ale sympatyzował z franciszkanami i bardzo się udzielał, pomagając w piekarni. Nie mogłem uwierzyć, że Gatera donosił.
Już mniej więcej rok wcześniej, zanim zaczęły się masakry, krążyły listy z nazwiskami Tutsi. Wszyscy, którzy się na nich znajdowali, byli w niebezpieczeństwie. Tutsi przychodzili z nimi do Vjeka, a on próbował wymyśleć, jak tym ludziom pomóc. Wybudował na przykład salkę katechetyczna z dużą sceną, a pod sceną można było ukryć ludzi.
Czy to miejsce było później wykorzystane?
Nie.
Dlaczego?
Wszystko działo się zbyt szybko.
Słyszałam, że pan też musiał się chować przed bojówkami.
Byłem w Rwandzie w czasie ludobójstwa przez prawie trzy tygodnie, dokładnie dwa i pół. Raz była taka sytuacja w Kivumu. Chowałem się w kapuście (śmiech). Vjeka nie było. Mieliśmy u siebie uciekinierów. Była 10:00 wieczorem. Siedzę sobie cichutko z kucharzem, Oswardi – bardzo fajny człowiek, do dzisiaj mamy kontakt. Oswardi mówi: „To ja już idę do domu”.
I w tym momencie patrzymy, a podjazdem do klasztoru jedzie gazik z bojówkarzami ze szwadronów śmierci. Słyszałem, że szukają białych. Mówię: „To ja się chowam”, a Oswardi pokazuje na kapustę: „Schowaj się tam”. Kucharz do nich wyszedł – był pół Tutsi, pół Hutu – powiedział, że mnie nie ma i pojechali. Gdyby popatrzyli na psa, który skakał wkoło mnie na tym polu kapusty, to by mnie znaleźli.
W parafii byłem prawie sam, bo Vjeko pojechał po jedzenie dla uciekinierów, a siedmiu nowicjuszy pojechało na południe. Pojechali z franciszkanami, Vincenzo Brocanellim, Francesco Bonuccim i Francois Regisem. Ci nowicjusze to było trzech Tutsi i czterech Hutu. To byli ci chłopcy, którzy zaczynali nowicjat w Kivumu z Pedro, Vjeko i ze mną. Pojechali pracować w polu z biednymi w regionie Butare.
Kiedy wracali do klasztoru zaraz po rozpoczęciu masakr, musieli przejechać przez blokady postawione przez szwadrony śmierci. Na jednej z nich wyciągnęli z samochodu Georga Gashudiego, który był chudy i wyglądał jak typowy Tutsi i na oczach pozostałych, w tym Brocanelliego, Bonucciego i Regisa, go zabili.
Zapytałem, czemu nikt nie wysiadł z samochodu, nie próbowali go ratować? Usłyszałem: „Chciałbyś, żeby wszystkich zabili?”.
Pozostali Tutsi, było ich tam wtedy w samochodzie chyba jeszcze dwóch, uratowali się. Później zaczęły się dziać jeszcze straszniejsze rzeczy. Ale wróćmy do Kivumu, w którym zostałem bez Vjeka i seminarzystów.
Vjeko załatwił, żeby żołnierze z armii Rwandyjskiej od czasu do czasu przyjeżdżali i sprawdzali, czy nic złego się u nas w klasztorze nie dzieje, kiedy zostawałam sam, a on jechał do Burundi. Przychodzili do nas uciekinierzy, którzy byli i Tutsi, i Hutu. Było ich ponad 200 osób. Tutsi przyszli z buszu z jakimiś oszczepami. Mówią: „Chcemy wejść do kościoła.” A ja mówię: „Może uda nam się zmylić bojówki. Idźcie do szkoły”.
Były wśród nich przede wszystkim kobiety i dzieci. Kucharz zanosił im mleko i jedzenie. Z kolei w zakrystii mieliśmy schowanych dwóch, czy trzech Tutsi, których Vjeko już podczas ludobójstwa wywiózł pod samochodem do Burundi. Jeden z nich żyje do dzisiaj. Spotkaliśmy się i się upiliśmy. Niewiele rozmawialiśmy. Także dlatego, że on nie chce rozmawiać po francusku.
W klasztorze też mieliśmy uciekinierów. Wszędzie byli poupychani. Ci w klasztorze, to byli i Hutu i Tutsi.
Po trzech dniach ktoś rzucił granaty do szkoły. Akurat przyszedł ten oficer z armii, który miał do nas zaglądać, Pascal. Mówię, macie broń, idziemy tam, cały w panice, bo wziąłem lornetkę i widzę kilka trupów w pobliżu szkoły (zginęło wtedy dziesięć osób). Pascal powiedział: „Dobra, dobra” i zniknął. Pytam kucharza: „Co robimy?” A on na to: „Nie jedź tam” – czyli do szkoły – „Tam już są trupy. Jedź do biskupa, do Kabgayi”.
To było 14 kilometrów. Wsiadłem w samochód, który zostawiły siostry, Włoszki. Wziąłem – nie będę ukrywał – butelkę whisky. I brewiarz wziąłem – jeszcze miałem trochę wiary – i pojechałem do Kabgayi, żeby pomocy szukać. Jak dojeżdżałem do Kabgayi, spotkałem Francuzów, młodych ludzi. Leżeli na ziemi i płakali, i płakali. „Co się stało?” „Proszę nas o nic nie pytać”. Było ich dwoje, kobieta i mężczyzna.
W Kabgayi spotkałem księdza. Zastanawialiśmy się, co robić. Mówię mu: „Wracam do Kivumu”, ale on mi radził: „Nie jedź tam, jedź na południe, do seminarzystów”.
Spotkał pan w Kabgayi biskupa?
Nie. Rozmawialem tylko z tym księdzem, który pracował w kurii biskupiej. Tam było wtedy trzech biskupów: dwóch Hutu i jeden Tutsi. Dwaj z nich (Hutu i Tutsi) byli uciekinierami z północy. Trzeci był gospodarzem naszej diecezji Kabgay.
W jakich byli ze sobą relacjach?
Nie widziałem, żeby były jakieś problemy pomiędzy nimi. Były też wtedy w Kabgayi siostry z Kivumu, które nam wcześniej pomagały. Także Hutu i Tutsi. Nie mogły się zajmować prowadzeniem ośrodka zdrowia, bo bandyci wrzucali granaty do środka.
Bandyci z bojówek Interahamwe, Impuzamugambi?
Tak, wspierani przez żołnierzy z armii Rwandyjskiej. Na blokadach – oprócz nowych Hutu, którzy przemieszczali się pod naporem Frontu i tych, którzy przyszli z Kigali – od kilku miesięcy byli ci sami ludzie. Ja ich tam widywałem i oni mnie znali. Jednak teraz działali w jakimś amoku, mieli czerwone oczy. Pojawili się też przedstawiciele partii CDR w czarno-czerwonych czapeczkach. Niebezpiecznie robiło się dla wszystkich. Do mnie zaczęli mówić: „Ty, biały, za często tutaj jeździsz!”.
Ale wróćmy do Kabgayi. Ten ksiądz, którego tam spotkałem, poradził mi, żebym jechał do seminarzystów albo do Stasia [do księdza Stanisława Ubraniaka]. Stasiu był 30 kilometrów dalej w parafii w Ruhango. Pomyślałem, zobaczę, co się u niego dzieje.
Jak wyjechałem z Kabgayi, to na drodze nie było nikogo, kompletnie nikogo. Cisza. I smród palonych domów i rozkładających się ciał.
Im dalej jechałem na południe, tym bardziej mi się flaki ze strachu wywracały. Zatrzymywali mnie na drodze. Szarpali. Było nerwowo. Wtedy mówiłem, że jadę od Vjeko. On zawsze był moim piorunochronem. Pytałem: „Znacie Vjeko? Ja z nim pracuję”. „Vjeko? To jest prawdziwy mężczyzna” – mówili i mnie klepali. „Ty taki sam jesteś?” – pytali. A ja mówiłem: „Tak, jestem taki sam”.
Mówiłem też, że jadę do Stasia, który był tam od 20 lat: „Znacie go?” „Tak, znamy Stanislao”. Nie było żadnych „och” i „ach”, ale mnie puszczali i wreszcie dojechałem do Stasia. On oczywiście był zaryglowany, bo u niego w kościele schroniło się mnóstwo Tutsi. Stasiu mówił, żebym z nim został. Ale wydawało mi się, że muszę wracać do Kivumu albo jechać do seminarzystów.
Stasiu jeszcze wtedy palił. Przywiozłem mu papierosy. Zapaliliśmy, wypiłem kawę i pojechałem. Do tych seminarzystów do Mbazi. To było jeszcze 60 kilometrów, do samej granicy z Burundi. Mieli tam być też ci franciszkanie, o których już wspominałem: dwóch Włochów, Brocanelli i Bonucci i Francuz, Regis. Okazało się, że ich tam nie ma i nikt nie wiedział, gdzie są. A oni, po tym jak byli świadkami morderstwa brata Georga, schowali się pięć kilometrów dalej, bo mieli ze sobą jeszcze dwóch Tutsi. Schowali się u polskich pallotynów, których już tam wtedy nie było. Opowiedział mi to kucharz, jak byłem w Rwandzie dwa lata temu.
Jak dojechałem do seminarzystów, wszyscy witali mnie uśmiechnięci. Cieszyli się, że chociaż jeden ksiądz do nich przyjechał. Widziałem, że u nich sytuacja była jeszcze gorsza, niż w Kivumu, niż w Kabgayi. Wśród chłopaków była jedna osoba, która wyglądała jak typowy Tutsi. To był bardzo wysoki seminarzysta, który nazywał się Afrodis. Szwadrony śmierci krążyły wkoło klasztoru, który był ogrodzony i dobijały się do bramy: „Co tam padri?”. „Modlimy się. Czego od nas chcecie?” – odpowiadałem.
Wymyśliliśmy, żeby Afrodis schował się w pustelni, która była w ogrodzie. Była zbudowana po to, że jak ktoś chciał się modlić w odosobnieniu przez kilka dni, to tam mógł pójść. Później się dowiedziałem, że Afrodis przeżył w niej wszystkie masakry. Czasem ukrywał się w samej pustelni, czasem w ogrodzie.
Najpierw chcieliśmy ukryć Afrodisa w domu bardzo bogatego biznesmena Tutsi, który był darczyńcą klasztoru. Miał olbrzymi dom otoczony potężnym murem, ale nie zgodził się przyjąć Afrodisa. Na szczęście dla niego, bo później się dowiedziałem, że zabili całą rodzinę tego biznesmena. Nie mam pojęcia, jak weszli do jego domu, bo to była prawdziwa twierdza.
Pewnego dnia przyjechał do Mbazi prefekt z Butare z żołnierzami i z białą kobietą, starszą panią, która miała rękę w gipsie.
Prefekt był Hutu?
Tak. Teraz go oskarżają. Mówią, że pomagał we wszystkich działaniach, których celem było pozbycie się Tutsi. Przyjechał z tą starszą panią, która później okazał się Belgijką, świecką siostrą. Nazywała się Elsa Vandenbon. Prefekt chciał, żebym odwiózł ją do Burundi.
Na początku nie wiedziałam, że jest Belgijką. Belgowie – w przeciwieństwie do Francuzów – byli zabijani, bo rzekomo wspierali rebeliantów (już 7 kwietnia zabito 10 żołnierzy belgijskich ochraniających premier Rwandy). Raz miałem taką sytuację, że miałem wywieźć siostry klaryski, wśród nich była jedna Tutsi. To było w pierwszym tygodniu masakr, kiedy jeszcze byłem w Kivumu. Zatrzymano nas na blokadzie. Przede mną zabili strzałem w głowę mężczyznę Tutsi. Dwadzieścia metrów ode mnie byli belgijscy żołnierze, ale nie zareagowali. To wtedy było normalne.
Byli uzbrojeni?
Tak. Na blokadzie zapytałem: „Czemu zabiłeś tego człowieka?”. A on na to: „Co cię to obchodzi? Kim ty jesteś? Jesteś Francuz?”. „Nie, nie jestem Francuzem”. „Belg?”. „Nie”. „A co, może Amerykanin?”. „Nie, nie jestem Amerykaninem. Jestem Polakiem”. „Aaaa, Polak. Jan Paweł II, Wałęsa, Boniek…”. I nas przepuścili. Belgowie obserwowali tę sytuację. Może by strzelali, gdyby nas wyciągali z samochodu...
Mandat UNAMIR zakazywał oddziałom pokojowym użycia siły. Mogli jej używać tylko w obronie własnej lub gdyby ewentualnie było to konieczne podczas ewakuacji cudzoziemców. Widział pan, żeby żołnierze z UNAMIR kiedykolwiek strzelali w czyjejś obronie?
Nie. Nie widziałem żadnego żołnierza z misji ONZ, który używałby broni. Znam paru gości z Legii Cudzoziemskiej. To byli jedyni wojskowi, którzy robili coś konkretnego, tzn. kopali doły, chowali zmarłych. Jak się zaczęły ataki na północy, to przyszli do sióstr dominikanek z propozycją bezpiecznego wywiezienia ich stamtąd.
Francuzi ogłosili – mocno zresztą krytykowaną – Operację Turquoise dopiero w czerwcu. W 1994 roku w Rwandzie byli chyba legioniści z 2 Regimentu Powietrznodesantowego, prawda? Nie wiem, czy historia opuszczenia tysięcy Tutsi w regionie Bisesero w końcu czerwca i zdania ich na łaskę bojówek Hutu dotyczy akurat tego regimentu, ale na pewno dotyczy oddziałów francuskich. W regionie Bisesero był silny ruch oporu. Ci, którzy przetrwali masakry, oskarżają francuską „misję wojskowo-humanitarną” Turquoise i Francję o współudział w ludobójstwie. Również organizacje praw człowieka były zdania, że Francja świadomie nie zapobiegła masakrze w Bisesero.
Legioniści niewiele mówią. Znajomy przyszedł na spotkanie z Olkiem i ze mną w Kigali, ale tak naprawdę nic nie powiedział. Tylko tyle, że byli w Kigali już w 1991 roku i szkolili armię Rwandyjską. No i opowiadał, jak pomagali już po ludobójstwie, kiedy wybuchła epidemia cholery.
Wróćmy do tej sytuacji z prefektem i panią z Belgii.
Prefekt powiedział, że da nam ochronę i żebym odwiózł panią Elsę do Burundi. Bo ona ma złamaną rękę. Że później mogę wrócić. Powiedziałem chłopakom: „Panowie, na razie wyjeżdżam”. I tylko Aloys, który teraz jest proboszczem w Kivumu, powiedział: „Ty też nas opuszczasz...”. Odpowiedziałem: „Pojadę z siostrą i wrócę, jak tylko będę mógł”.
To była siostra?
To była siostra bezhabitowa, ubrana po świecku. Rozmawiałem z nią później (po powrocie do Europy spotkaliśmy się także w Polsce i w Belgii), że pozostanie wtedy w Rwandzie nie miało sensu. W jej obecności zamordowano mnóstwo ludzi. Po drodze do Burundi cały czas płakała. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że siostra jest Belgijką, a nie Francuzką, jak sądziłem. Zamiast wyrzucić jej paszport, schowałem go w majtki. Dojechałem do Butare i mówię, że będę z powrotem jak najszybciej. Mieliśmy wspólnotę w Gitega, w Burundi. Myślałam, że odpocznę trochę i wrócę.
Ten prefekt, tak jak powiedział, dał nam ochronę. Żołnierzy, którzy jechali osobnym samochodem. Siostra jechała ze mną. Do konwoju zorganizowanego przez prefekta dołączyło jeszcze czworo białych. To byli lekarze i pielęgniarki z Butare. Zapłakani. Mówią: „Tej nocy weszli do szpitala i zabili naszych pacjentów”. Dopiero później przyszło mi do głowy, że prefekt robił wszystko, żeby się pozbyć świadków. Wiem, że miał proces, ale nie wiem, czy został skazany.
Samochody z konwoju – obstawę z Holendrami – zgubiliśmy i jechaliśmy sami, małym suzuki pomiędzy lasami. To, co zobaczyliśmy po drodze, to były najstraszniejsze widoki. Widzieliśmy kopce z ciał, w tym kobiet i dzieci. Leżały po obydwu stronach szosy. Przy blokadach ciała ludzi leżały też w rowach.
Do Burundii mieliśmy tylko kilkanaście kilometrów, może dwadzieścia, ale to była bardzo długa droga. Na blokadach kazali nam wysiadać. Pytali, kim jesteśmy, czy jesteśmy Belgami. „Gdzie ta stara ma papiery?”. Tłumaczyła, że kiedy uciekała, dom się palił i spłonęły. Rewidowali nas, szukali broni, na szczęście nie znaleźli tego paszportu, który miałem w majtkach.
Przy każdej blokadzie bałem się, że to już koniec. Po przejechaniu kolejnej zapory pociągaliśmy z siostrą whisky z gwinta. Przed samą granicą natknęliśmy się na strasznie agresywnego gościa, który okropnie darł się na nas. Chciał wiedzieć, czemu wyjeżdżamy z Rwandy. Wkładał do kabiny miotacz ognia, machał nam nim przed nosem. Chyba był pod wpływem narkotyków.
Słyszałam, że niektórzy uważają, że bojówkarze z Interahamwe zabijali pod wpływem narkotyków.
Jestem tego pewien na sto procent. Upijali się także alkoholem. Mieli nienaturalnie czerwone oczy. I tylko chcieli zabijać.
Dojechałem do Burundi zapłakany, zasmarkany i trochę pijany. Tutsi nas przyjęli na granicy. Siostra od razu dostała pomoc zorganizowaną przez ambasadę belgijską i ewakuowała się z innymi Belgami, czy z Holendrami. Żadnej pomocy ze strony rządu polskiego oczywiście nie było.
Ja szukałem jakiegoś miejsca, żeby przenocować, a potem chciałem jechać do polskich sióstr albo braci w Burundi. Wchodzę do knajpy i kogo spotykam? Vjeko!… A przy granicy dwie ciężarówki załadowane jedzeniem, lekarstwami, czekają, żeby wjechać z nim do Rwandy. Kierowcami byli Hutu.
Mówię do Vjeka: „Jadę z powrotem”, a on na to: „Nie ma mowy”. Dał mi adres polskich sióstr w Burundi i do nich pojechałem. A on do Rwandy. Po drodze odwiedził seminarzystów w Mbazi. W jakiś sposób dowiedział się, gdzie są ukrywający się z Tutsi Włosi i Francuz. Umiał rozmawiać z ludźmi. Tego poklepał po ramieniu, z tamtym zażartował. Ale też ocierał się o śmierć. Raz go rozebrali do naga i chcieli zastrzelić, ale udało mu się uratować, bo znaleźli się tam jacyś ludzie z jego parafii.
Vjeko przetrwał ludobójstwo ratując innych. Zginął w Kigali w 1998 roku. Wie pan dlaczego? Kto mógł go zabić? Po 1994 przeżył kilka zamachów. Lekceważył groźby.
Herman, mój dawny nauczyciel kinyarwanda uważa, że zabił go żołnierz, który był jego ochroniarzem od czasu, gdy władze przejął Front Patriotyczny, i który po śmierci Vjeko zniknął. Vjeko nie był człowiekiem łatwym w kontaktach, być może się pokłócili i tamten go zabił. Po zabiciu biskupów (Hutu i Tutsi) przez Front Patriotyczny, Vjeko i Stasiu przejęli zarządzanie diecezją w Kabgayi. Myślę, że mieli wielu wrogów.
Chciałam zapytać o refleksje dotyczące roli Kościoła katolickiego, a także postaw i działań misjonarzy podczas ludobójstwa.
W tym, co się wydarzyło, była na pewno w jakimś stopniu wina Kościoła. Niektórzy biskupi Hutu oraz prymas Rwandy byli honorowymi członkami partii prezydenta Habyarimany, czyli jedynej legalnie wtedy działającej partii politycznej w Rwandzie. Ewidentnie istniał sojusz ołtarza z tronem. Byli też ekstremistyczni księża Hutu, którzy brali bezpośredni udział w ludobójstwie. Słyszałem o jednym z takich księży, który sam przyprowadził szwadrony śmierci do kościoła, w którym ukrywali się Tutsi.
Było też jednak mnóstwo sióstr i księży, którzy zginęli, ratując innych albo dlatego, że byli Tutsi. I tacy duchowni jak Vjeko, Stasiu i nasz sąsiad, ksiądz Michel Gigi, misjonarz z Belgii, który umarł razem z Tutsi, bo nie chciał ich opuścić. Michel był w Rwandzie od 25 lat. Umarł w drodze z wyczerpania.
Opowiadałem o zabiciu Georga, kleryka. Nie wiem, jak powinni byli zareagować Vincenzo, Francesco i François, którzy mu towarzyszyli. Czy mieli bić się z mordercami Georga, czy raczej zadbać o bezpieczeństwo pozostałych kleryków Tutsi, tak jak to zrobili?
Na pewno można mówić o winie Kościoła. Ale trzeba też ważyć słowa i na przykład twierdzenie, że abp Hoser ma krew na rękach, bo mógł przejeżdżać swobodnie pomiędzy blokadami, jest przesadą. Vjeko też to robił i ja do pewnego momentu także. Raz kazali mi wyrzucić dziecko Tutsi do rowu. Jechaliśmy wtedy ambulansem. Ale tak się złożyło, że przejeżdżałem już kilka razy koło tego, który stał na blokadzie i zawsze musiałem mu dać 10 dolarów albo 50 albo łyka whisky z gwinta czy mu butelkę, poklepać po ramieniu: „To co puszczasz nas?”. I puścił.
A jak pan ocenia zachowanie arcybiskupa Hosera w Rwandzie?
Spotkałem księdza Hosera kilka razy. Znałem go jedynie o tyle, że jak jechałem opiekować się kaplicą w Ninawimana na północy Rwandy, to Vjeko zawsze mówił: „Darek, to jest daleko. Jedź do polskich pallotynów. Tam się prześpij. Oni mają ciepłą wodę”. Myśmy nie mieliśmy ani ciepłej wody, ani prądu. „Mają telewizor, pooglądaj, posiedź tam sobie jeden wieczór i dopiero jedź na północ”. Czasem więc tam spałem i Hosera pamiętam. To był czas, kiedy na północy już się zaczęły masakry, ale w Kigali był jeszcze spokój.
Co stało się z Tutsi, którzy ukrywali się u was w szkole?
Wspomniałem o tych dziesięciu, którzy zginęli, zanim wyjechałem z Kivumu. Reszta ocalała. Vjeko, gdy wrócił do naszej parafii, dokonywał heroicznych czynów. Zbudował specjalną platformę pod ciężarówką, którą woził dary i w ten sposób mógł wywozić ludzi. Kucharz opowiedział mi dwa lata temu, nie słyszałem o tym wcześniej, że Vjeko przeprowadził setki ludzi przez blokady. Miał jechać samochodem, a Tutsi iść za nim. I na tych blokadach ich przepuszczali. Mieli go opluwać, ale przepuszczać.
Brzmi to jak przypowieść albo legenda o świętym…
Tak. Ale faktem jest, że ocalił życie setkom ludzi.
Etnolog, dr hab. Prowadzi badania z zakresu antropologii prawa, przede wszystkim w Ameryce Łacińskiej. Zajmuje się także m.in. kwestiami związanymi z wielokulturowością, przemocą kulturową, konfliktem, dyskryminacją, rozwojem jako koncepcją kulturową.
Etnolog, dr hab. Prowadzi badania z zakresu antropologii prawa, przede wszystkim w Ameryce Łacińskiej. Zajmuje się także m.in. kwestiami związanymi z wielokulturowością, przemocą kulturową, konfliktem, dyskryminacją, rozwojem jako koncepcją kulturową.
Komentarze