Każdy, kto zgodzi się zasiadać w komisji do badania wpływów rosyjskich powołanej przez PiS, powinien przeczytać życiorys senatora McCarthy’ego, który w latach 50. stał na czele podobnej komisji w amerykańskim Senacie. Czego uczy historia jego wzlotu i upadku?
Na zdjęciu: senator Joseph „Joe” McCarthy podczas konferencji prasowej, ok. roku 1954.
Komisja do spraw „badania wpływów rosyjskich na bezpieczeństwo wewnętrzne Rzeczypospolitej Polskiej w latach 2007-2022” ma swój historyczny prototyp. To komisje amerykańskiego Kongresu i Senatu, przed którymi przesłuchiwano osoby podejrzewane – czy nawet tylko posądzone – o bycie komunistą, agentem sowieckim czy sympatykiem komunizmu.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
W amerykańskim Kongresie taka komisja działała od 1930 roku. W 1938 roku nadano jej sławną w historii nazwę – „Komisja Izby Reprezentantów ds. Działalności Nie-Amerykańskiej” (ang. „House Un-American Activities Committee”, HUAC). Formalnie zlikwidowano ją w latach 70. XX wieku, ale szczyt politycznego znaczenia przypadł na okres największego natężenia zimnej wojny – w drugiej połowie lat 40. i na początku lat 50.
W amerykańskim Senacie w latach 1950-1954 podobne przesłuchania prowadził Joseph „Joe” McCarthy, senator z Wisconsin. W marcu 1950 roku „Washington Post” użył po raz pierwszy słowa „makkaartyzm” – na określenie terroru strachu i podejrzeń, które ten polityczny demagog rzucał bez ograniczeń i bez związków z rzeczywistością.
Przesłuchania przed tymi komisjami łamały życia i kariery.
W latach 40. liczni intelektualiści, aktorzy i reżyserzy tracili pracę – i środki do życia – kiedy zostali oskarżeni o „sprzyjanie komunistom”. Niektóre ofiary tych polowań na czarownice popełniały samobójstwa i wpadały w depresje.
Politycznie to „szczucie Czerwonym” (ang. Red baiting) było narzędziem amerykańskiej prawicy, konserwatystów z Partii Republikańskiej, walczących wówczas o odzyskanie władzy po blisko dwudziestoleciu rządów Demokratów. Odegrało też z ich punktu widzenia użyteczną rolę – i zostało wyciszone po drugiej wygranej ich kandydata, Ike’a Eisenhowera, w wyborach prezydenckich w 1954 roku.
Brzmi znajomo? Oczywiście.
Początkiem polowania na czarownice były przesłuchania przed HUAC Algera Hissa, urzędnika Departamentu Stanu. Komitet do spraw działalności nie-amerykańskiej – jak napisał historyk David Halberstam – składał się wówczas w dużej części z „najbardziej nieatrakcyjnych ludzi w amerykańskim życiu publicznym: bigotów, rasistów, reakcjonistów i zwyczajnych bufonów”.
Przesłuchania Hissa stały się jednym z symbolicznych początkowych momentów zimnej wojny i rozpoczęły szczytowy okres publicznej obsesji na punkcie komunizmu w USA. Do dziś nie jest jasne, czy Hiss rzeczywiście był agentem, chociaż z pewnością miał związki pośrednie z partią komunistyczną. Ostatecznie został skazany na 5 lat więzienia, z których odsiedział niecałe cztery.
Jego kariera – podobnie jak kariera jego przyjaciół i kolegów – została złamana.
Do końca życia Hiss utrzymywał, że jest niewinny. Z punktu widzenia amerykańskiej prawicy proces Hissa pokazywał coś bardzo ważnego: że rozmaici socjaliści, „postępowcy” i liberałowie są de facto wszyscy sprzymierzeńcami komunizmu.
To samo oskarżenie Republikanie kierowali wobec administracji prezydenta Harry’ego Trumana. Oskarżano ją, że jest de facto prokomunistyczna, że dopuściła do opanowania Chin przez komunistów (Mao Tse-Tung wkroczył do Pekinu w październiku 1949 roku), a także – iż w Jałcie w 1945 roku oddała pół Europy Stalinowi. Miało to być możliwe dzięki powszechnej komunistycznej infiltracji oraz lewicowym sympatiom elit, nie tylko polityków i urzędników, ale także intelektualistów, pisarzy czy aktorów.
Znów: brzmi znajomo?
Chociaż Joe McCarthy był senatorem z Wisconsin od 1947 roku, jego prawdziwa kariera zaczęła się trzy lata później.
9 lutego 1950 roku, podczas uroczystego obiadu wygranego przez „Stowarzyszenie Pań Republikanek” w mieście Wheeling w Zachodniej Wirginii McCarthy nagle oświadczył, że „wie” o poważnym zagrożeniu stwarzanym przez komunistów pracujących w Departamencie Stanu. Szczegółowe notatki na ten temat miał nosić ze sobą w teczce.
Wymachiwał papierami przed publicznością, krzycząc dramatycznie „trzymam w ręku dokumenty…”.
Był to zabieg retoryczny, który potem stosował wielokrotnie podczas swoich przesłuchań w Senacie – z powodzeniem.
Senator miał posiadać listę „205 członków partii komunistycznej, którzy nadal pracują i tworzą politykę Departamentu Stanu”. Ówczesna sekretarka McCarthy’ego powiedziała później, że oczywiście nie miał listy, a liczbę rzekomych komunistycznych agentów po prostu zmyślił.
Kiedy się okazało, że prasa podchwyciła temat i że senator znalazł się na pierwszych stronach gazet, McCarthy zrozumiał, że odkrył polityczną żyłę złota. Podobno, ściskając w ręku gazety, biegał po swoim biurze w Senacie, krzycząc „mam to, mam to”. Wydawało mu się, że dzięki temu zabiegowi zrobi wielką polityczną karierę i zapewni sobie miejsce w Senacie dożywotnio.
W 1954 roku senator Joe McCarthy był drugą najpopularniejszą osobą w Stanach Zjednoczonych – zaraz po prezydencie Eisehnowerze, który walczył wtedy o reelekcję. Przez lata McCarthy’emu nie szkodziło nic: ani oskarżenia o tchórzostwo w czasie II wojny światowej, ani plotki o alkoholizmie, ani to, że atakował wielu ludzi bez cienia dowodu. Bardzo prawdopodobne jest, że McCarthy był gejem, czego ujawnienie w bardzo konserwatywnych wówczas Stanach Zjednoczonych oznaczało śmierć cywilną i koniec kariery politycznej. Nikt się jednak na to nie odważył.
Został senatorem bardzo wcześnie: miał zaledwie 38 lat, kiedy obejmował urząd w styczniu 1947 roku. Zmarł dziesięć lat później, w wieku 48 lat, na chorobę wątroby, niemal na pewno z powodu zatrucia alkoholem. Kiedy po wyborze przyjechał z Wisconsin do Waszyngtonu, był już alkoholikiem zaawansowanym. Zawsze nosił w teczce butelkę whisky. Pił przez cały dzień – od rana. Najprawdopodobniej był bardzo często pijany podczas swoich publicznych wystąpień, chociaż bardzo sprawnie to maskował.
Miał też liczne polityczne talenty.
Potrafił kłamać bez mrugnięcia okiem, był absolutnie cyniczny i traktował innych ludzi w sposób czysto instrumentalny.
Równocześnie miał ogromne kompleksy – wobec ludzi wykształconych, pochodzących z elit, z wielkich miast Wschodniego Wybrzeża. Kompleks niższości w ogóle zresztą odgrywał ogromną rolę w jego osobowości, zdaniem licznych biografów. Bardzo inteligentny, nie miał nigdy żadnych kłopotów w nauce. Ale poza żądzą władzy nie miał żadnych zainteresowań; podobno nigdy nie przeczytał żadnej książki od początku do końca.
McCarthy cały czas mówił o zdradzie i o tym, że Truman w Jałcie „sprzedał Amerykę Rosjanom”. „Zdrajcy nie powinni dłużej przewodzić zdradzonym” – powtarzał.
Równocześnie – rzucając najcięższe oskarżenia – wyrażał się w sposób bardzo niejasny. Liczba rzekomych agentów w Departamencie Stanu zmieniała się stale: raz mówił o 205, raz o 57, raz o 4. Dziennikarze, którzy z nim rozmawiali, wspominali później, że miał niebywałą umiejętność insynuowania znacznie więcej, niż naprawdę mówił.
Jego „karnawałowe tournée oskarżeń, zarzutów i gróźb” – jak napisał Halberstam – trwało cztery lata. Dotknęło czegoś bardzo głęboko zakorzenionego w amerykańskim życiu politycznym. McCarthy skrystalizował i upolitycznił, pisał Halberstam, niepokoje i lęki kraju, który nagle znalazł się w nowych, niebezpiecznych czasach.
Politycznie działalność McCarthego wymierzona była w Demokratów. Przez cztery lata polityk nie schodził z pierwszych stron gazet. Cały czas oskarżał, insynuował, jeżdżąc od miasta do miasta otoczony grupą dziennikarzy śledzących każde jego słowo.
Kiedy przyjaciel Algera Hissa w 1950 roku popełnił samobójstwo, wyskakując przez okno, jeden z sojuszników McCarthy’ego powiedział dziennikarzowi: „poznamy nazwiska komunistów, kiedy będą wyskakiwali przez okna”.
Cała grupa Republikanów wygrała wybory na fali takich emocji i retoryki.
Czy ktoś mógł powstrzymać polowania na czarownice? Niektórzy biografowie McCarthy’ego wskazują na prezydenta Eisenhowera. Jako jedyny był bardziej popularny niż senator z Wisconsin i miał autorytet, który pozwoliłby go powstrzymać. Jednak Eisenhower przyglądał się z boku, kiedy McCarthy łamał kariery i niszczył ludzi. Prezydent nie zabrał głosu nawet wówczas, kiedy McCarthy oskarżył jego przyjaciela i mentora, generała George'a Marshalla, o to, że był częścią ogromnego lewicowego spisku wymierzonego w Stany Zjednoczone.
Zamach na armię – McCarthy próbował się zabrać za kadrę oficerską – stał się jednak początkiem końca jego kariery. W maju 1954 roku Senat nałożył na niego karę (ang. censure), którą stosował zaledwie kilka razy w swojej historii. W sondażu Gallupa aż 34 proc. amerykańskich wyborców nadal jednak oceniało McCarthy’ego pozytywnie.
Jeden z badanych powiedział wówczas ankieterowi:
„nawet gdyby okazało się, że McCarthy zabił pięcioro niewinnych dzieci, prawdopodobnie i tak by go ludzie popierali”.
Co sprawiło, że polowania na czarownice było tak popularne? Przede wszystkim gigantyczny lęk przed zagrożeniem komunistycznym. To strach dawał napęd McCarthy’emu i prowadzonej przez niego antykomunistycznej krucjacie.
Stany Zjednoczone nie poddały się jednak całe dyktaturze strachu. Wielkie liberalne gazety, takie jak „Washington Post” czy „New York Times”, krytykowały go niestrudzenie i stawały w obronie wolności obywatelskich, w tym prawa do obrony dobrego imienia przed sądem.
Upadek McCarthy’ego nastąpił szybko. W 1954 roku prasa zaczęła go ignorować. Republikanom przestał być potrzebny: Eisenhower wygrał wybory w cuglach. Sam senator nie rozumiał, co się wydarzyło. „Dlaczego?” – pytał jednego ze znajomych dziennikarzy – „coś, co byłoby newsem w roku 1950, nie jest już nim w 1955?”.
W 1955 roku zdecydował się dokonać zwrotu: wygłosił przemówienie, w którym wyznał, że jest wielkim zwolennikiem wolności demokratycznych i że polowanie na „Czerwonych” było błędem. Prawie nikt jednak o nim nie napisał.
Historia, oczywiście, nigdy się nie powtarza: czasy i ludzie mijają bezpowrotnie. Mechanizmy rządzące zbiorowymi emocjami zmieniają się jednak powoli, o ile w ogóle. Strach jest potężną siłą. To lęk przed zagrożeniem – czerwoną Rosją za granicą i komunistami, jej agentami, wewnątrz – napędzał polowanie na czarownice i pozwolił niszczyć ludzi bez wyroku, często w świetle kamer, po demagogicznych przesłuchaniach w Senacie czy Kongresie.
To są emocje, na które liczy PiS: że lęk jego elektoratu przed Rosją jest tak duży, iż pozwoli skompromitować politycznych przeciwników w oczach opinii publicznej. I że Polki i Polacy tak się boją, iż uwierzą we wszystko, osądzając polityków demokratycznej opozycji bez procesu i dowodów.
Rządzący mogą jednak przestrzelić: polskiej opinii publicznej brakuje jeszcze wiele do tego poziomu zbiorowego lęku i histerii, który panował w zimnowojennych Stanach Zjednoczonych. Jeżeli historia HUAC i McCarthy’ego czegoś uczy, to tego, że nie procedury, ale właśnie zbiorowe emocje mają tu znaczenie.
Uczy również tego, że demagodzy mogą mieć błyskotliwe kariery, ale zazwyczaj są one krótkie i kończą się żałośnie. Każdy, kto zgodzi się zasiadać w komisji powołanej przez PiS, powinien przeczytać najpierw życiorys McCarthy’ego.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Komentarze