0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Robert Kowalewski / Agencja Wyborcza.plFot. Robert Kowalews...

Mniej więcej pięć lat temu przepisy o prawie autorskim na chwilę wyszły z niszy, którą zwykle zajmują. Spory dotyczyły uchwalanej wówczas dyrektywy o prawie autorskim na Jednolitym Rynku Cyfrowym, zwanej w skrócie dyrektywą CDSM (Copyright in the Digital Single Market). Szczególnie kontrowersyjne były wówczas dwa rozwiązania.

Pierwszym był przepis dotyczący odpowiedzialności platform internetowych, takich jak Facebook czy YouTube, za rozpowszechnianie utworów wgrywanych przez użytkowników. Celem miało być wymuszenie na platformach, by zawierały z uprawnionymi umowy i płaciły za udostępniane treści, a w braku takich umów – blokowały do nich dostęp, co w praktyce oznacza konieczność filtrowania tego, co wgrywają użytkownicy. Gdy jedni nazywali to „końcem cyfrowego Dzikiego Zachodu” zdominowanego przez Google, Amazon, Metę i Apple, platformy ostrzegały przed końcem Internetu.

Drugie kontrowersyjne rozwiązanie zakładało wprowadzenie nowego prawa wydawców prasowych, dającego im dwuletnią wyłączność na korzystanie z publikacji prasowych online. Miała być to odpowiedź na rosnące znaczenie platform i serwisów agregujących treści, odbierających prasie przychody. Krytycy określali ją złośliwie jako „podatek od linków”. Ponieważ chodzi o unijną dyrektywę, każde państwo członkowskie Unii Europejskiej ma obowiązek wprowadzić u siebie przepisy wdrażające jej postanowienia. Polska jest ostatnim, które jeszcze tego nie zrobiło.

Zagadnienia jeszcze niedawno rozpalające emocje okazują się już nie zasługiwać na uwagę. Pojawiają się za to nowe, ignorowane przez kilka ostatnich lat, a teraz zajmujące czołówki portali i gazet.

Problematyka jest wielowątkowa i bardzo złożona, ale spróbujmy przyjrzeć się przynajmniej kilku aspektom.

Zanim jednak przejdziemy do rzeczy, konieczne jest małe zastrzeżenie. Dyskusja wokół dyrektywy i jej wdrożenia angażuje ogromne grupy interesów, a zabranie głosu często grozi kolizją z nisko latającymi zarzutami o konflikt interesów. Mogę tu zadeklarować, że wypowiadam się wyłącznie we własnym imieniu, nie reprezentując nikogo. To oczywiście nie znaczy, że mam rację. Mam jednak ten luksus, że mogę pisać bez obaw, czy klient będzie zadowolony – w najgorszym razie ktoś uzna, że piszę głupoty albo się nie znam.

Przeczytaj także:

Odpowiedzialność platform: temat już nie tak gorący

W marcu 2019 roku Jarosław Kaczyński wystąpił na regionalnej konwencji PiS przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Ocenił, że dyrektywa CDSM, a konkretniej wspomniany już przepis dotyczący platform, „w wolność godzi, a przynajmniej może godzić”. Idąc za ciosem, rząd Mateusza Morawieckiego złożył skargę do Trybunału Sprawiedliwości UE. Wbił w ten sposób całkiem pokaźny kij w mrowisko, bo skarga wywołała w całej Unii Europejskiej potężną dyskusję na temat prawa autorskiego, swobody wypowiedzi i roli platform internetowych.

Po kilku latach zapadł wyrok, w którym skargę Polski co prawda oddalono, ale z ważnym zastrzeżeniem. Według Trybunału państwa członkowskie powinny interpretować kontrowersyjny przepis tak, by zapewnić równowagę między ochroną praw autorskich a wolnością wypowiedzi. Ta ezopowa formuła sprawiła, że dyskusja rozgorzała na nowo: jedni twierdzili, że wystarczy dosłownie przekopiować przepis z dyrektywy, bo jest wystarczająco zrównoważony; inni apelowali o bardziej kreatywne rozwiązania, dające więcej swobody użytkownikom. Na to ostatnie wyjście zdecydowały się np. Niemcy.

Gdzie w tym wszystkim Polska, która zapoczątkowała całe zamieszanie? Otóż nigdzie.

Jeszcze za kadencji premiera Morawieckiego, i to przed ogłoszeniem wyroku, rząd zadeklarował zamiar wdrożenia przepisu, który sam zaskarżył, metodą „kopiuj-wklej”. Ostatecznie przyjęta wersja nie odbiega istotnie od tego założenia. W trakcie ostatnich prac rządowych wprowadzono pewne odstępstwa od dosłownego tekstu dyrektywy – zdaniem uprawnionych zbyt daleko idące, zdaniem części organizacji pozarządowych nadal zbyt wąskie – a potem część z nich usunięto w parlamencie. Jednak w publicznej dyskusji dawniej głośny temat „cenzury Internetu” praktycznie już nie istnieje.

Szarża lekkiej brygady na generatywną sztuczną inteligencję

Problem narzędzi zdolnych do automatycznego generowania treści zbliżonych do ludzkiej twórczości był jeszcze niedawno całkiem niszowy. Sytuacja oczywiście jest już zupełnie inna, a treści generowane przez modele językowe (np. GPT) czy dyfuzyjne (np. DALL-E czy Sora) zalewają nas na każdym kroku. Jeden z kluczowych zarzutów stawianych przez środowiska twórcze można streścić następująco: trenowanie sztucznej inteligencji to żerowanie na naszej twórczości po to, by stworzyć konkurencję dla nas. Co to ma wspólnego z dyrektywą o prawie autorskim?

By wytrenować model generatywny, potrzeba ogromnych ilości tekstów czy ilustracji, z reguły chronionych prawem autorskim.

Choć jeszcze niedawno było to dyskusyjne, obecnie raczej dominuje zdanie, że nie da się tego zrobić zupełnie „obok” prawa autorskiego. Przyczyna jest tyleż prawna, co techniczna: prawo autorskie gwarantuje wyłączność zwielokrotniania (kopiowania) utworów, a przy okazji trenowania sztucznej inteligencji nie da się obecnie uniknąć wytwarzania takich kopii.

Dyrektywa CDSM zawiera dwa przepisy pozwalające kopiować utwory dla potrzeb tak zwanej eksploracji tekstów i danych (text and data mining, czyli TDM). To nazwa zautomatyzowanych technik analizy treści, które pozwalają wydobyć z nich informacje takie jak wzorce, tendencje i korelacje. Przewidziane są dwa wyjątki: jeden dla organizacji badawczych, drugi dla wszystkich, czyli także potencjalnie dla przedsiębiorstw technologicznych. Ten ostatni daje uprawnionym prawo sprzeciwu, choć wciąż nie jest do końca jasne, jak w praktyce byłoby realizowane.

Tegoroczny rządowy projekt wdrożenia dyrektywy zakładał jednak, że eksploracja tekstów i danych ma nie dotyczyć analiz dla potrzeb trenowania generatywnej sztucznej inteligencji. Uzasadnienie było prozaiczne: twórcom dyrektywy w 2019 chodziło o różne formy analizy danych, ale o generatywnej sztucznej inteligencji nikt nie myślał, więc na pewno nie o to chodzi w przepisach o TDM. Podczas styczniowych konsultacji społecznych rozgorzała potężna dyskusja, a o skali kontrowersji może świadczyć fakt, że w tej samej opinii Konfederacji Lewiatan znalazły się dwie przeciwstawne rekomendacje (jedna od branży technologicznej, druga od branży medialnej i audiowizualnej).

Z argumentem przedstawionym przez rząd były przynajmniej dwa problemy. Pierwszy dotyczy tego, czy w ogóle tak wolno rozumować na temat prawa unijnego. Mamy niemało przepisów, które uchwalano w czasach, w których o współczesnych technologiach legislatorom się nie śniło. A jednak obowiązują i staramy się interpretować je, dostosowując do nowych wyzwań. Można zgodzić się z tezą, że instytucje Unii Europejskiej wykazały się krótkowzrocznością, a nawet uznać, że przepisy o TDM są głupie. Kłopot w tym, że Polska nie bardzo może (jako jedyne państwo członkowskie) uznać, że wie lepiej, o co chodziło. Tym bardziej że w uchwalonym niedawno Akcie w sprawie Sztucznej Inteligencji niemal wprost potwierdzono, że przepisy o TDM dotyczą także generatywnej sztucznej inteligencji. W ustawie, która trafiła do Sejmu, wyłączenia dotyczącego generatywnych modeli już nie było. Nie wróciło też podczas prac w Sejmie.

To wszystko oczywiście nie znaczy, że problemu nie ma. Przeciwnie: generatywna sztuczna inteligencja już teraz odbiera przychody (np. freelancerom) i grozi zatruciem debaty publicznej zalewem fejków. Rzecz w tym, że wprowadzenie w jednym kraju zastrzeżenia spod znaku „tu nie trenujemy generatywnej AI” nie zahamowałoby pochodu korporacji technologicznych. Aby cokolwiek tu osiągnąć, trzeba czegoś więcej, niż symbolicznych gestów.

Niestety nic nie wiadomo o tym, by rząd próbował takie kroki podejmować na szczeblu unijnym, choćby podchwytując postulaty, by twórcom płacić specyficzne tantiemy od AI, czyli wynagrodzenia z tytułu korzystania z modeli generatywnych.

„Tantiemy z internetu” to nie wszystko

Pierwsze miesiące prac nad tegorocznym projektem zmian prawa autorskiego zostały zdominowane przez problem wynagrodzeń dla twórców i wykonawców za udostępnianie utworach w serwisach streamingowych. To kolejny wątek, w którego szczegółach kryje się niejeden diabeł podnoszący temperaturę dyskusji. Zanim do nich przejdziemy, spójrzmy na sprawę z lotu ptaka.

W polskim prawie najważniejszy potencjał komercyjny mają autorskie prawa majątkowe. To one dają wyłączność eksploatacji utworu, w tym komercyjnego korzystania z niego. Twórcy mogą jednak przenieść je na inny podmiot i często się tak dzieje. W praktyce majątkowe prawa autorskie mogą przysługiwać pracodawcy, wydawcy, producentowi filmowemu i muzycznemu. Podobna sytuacja dotyczy praw artystów wykonawców.

W przypadku współtwórców utworów audiowizualnych (na przykład reżyserów czy scenarzystów filmowych) oraz ich wykonawców, od lat funkcjonuje mechanizm, który można określić jako wynagrodzenie postumowne albo tantiemy. Nawet jeśli współtwórca lub wykonawca przeniósł prawa na producenta, takie wynagrodzenie dalej się należy. Sęk w tym, że dotyczący tego zagadnienia art. 70 ust. 2[1] ustawy bardzo słabo się zestarzał. Wymienia wynagrodzenie za wyświetlanie utworu w kinach (kina nadal działają, ale to nie to, co dawniej…), najem egzemplarzy i publiczne odtwarzanie z nich (kto ostatnio widział wypożyczalnię kaset lub płyt?), nadawanie w telewizji i innych środkach publicznego udostępniania (ale streaming to nie jest nadawanie…) oraz reprodukcję na egzemplarzach do użytku prywatnego (zjawisko powoli wymierające). Najważniejszy obecnie model dystrybucji po prostu w tej formule się nie mieści. Stąd pomysł, by do listy dopisać eksploatację w Internecie.

Uczciwe streszczenie wszystkich wątków dyskusji jest szalenie trudnym zadaniem, bo nakładają się tu dwa problemy. Po pierwsze, mamy ewidentnie sprzeczne interesy dwóch grup: twórców i artystów wykonawców po jednej stronie, biznesu cyfrowego po drugiej stronie. Po drugie, już w dotychczasowym „analogowym” wydaniu przepis o postumownym wynagrodzeniu należał do najbardziej kłopotliwych w interpretacji i praktycznym zastosowaniu. O to, czy przepis ma w ustawie się znaleźć, rozbiła się pierwsza próba wdrożenia dyrektywy jeszcze za rządu Mateusza Morawieckiego. Projekt rządu Donalda Tuska najpierw też go nie zawierał. Potem, po protestach środowisk twórczych, został do niego przywrócony.

Niezależnie od oceny, czy kierunkowo to słuszne wyjście (osobiście uważam, że tak), sposób wprowadzenia nowych przepisów grozi niespodziankami. Weźmy na warsztat chyba najprostszy problem: dyskusja toczy się o „tantiemach od Netflixa i HBO”, ale przepis używa formułki o „publicznym udostępnianiu utworu w taki sposób, aby każdy mógł mieć do niego dostęp w miejscu i czasie przez siebie wybranym”. Ten tasiemiec językowy obejmuje jednak nie tylko platformy streamingowe. Niewykluczone, że po tantiemy będzie mógł zgłosić się także youtuber (w tym twórca patostreamów). Ten błąd bardzo łatwo naprawić, ale najwyraźniej uznano, że kontrowersyjnego przepisu lepiej w tym zakresie już nie ruszać. Zamiast tego, podczas prac sejmowych do wyliczanki nieoczekiwanie dodano także reemisję, czyli zupełnie inny sposób eksploatacji utworów – prawdopodobnie pod wpływem Związku Artystów Scen Polskich ZASP, a przy sprzeciwie przedsiębiorców telekomunikacyjnych, którzy ostrzegali przed wzrostem opłat.

Na etapie prac rządowych przewidziano również postumowne wynagrodzenie dla wykonawców utworów muzycznych i słowno-muzycznych, także z myślą o platformach streamingowych. Poprawki wprowadzone w Sejmie, w zamyśle, mają rozszerzać tę kategorię o lektorów i twórców audiobooków. Zostały jednak napisane tak, że jeszcze długo będziemy głowić się nad tym, co tak naprawdę uchwalono.

W całym zamieszaniu zginęła gdzieś jednak dyrektywa, która nakazuje państwom członkowskim zapewnienie, by twórcy i wykonawcy, którzy udzielają licencji lub przenoszą swoje prawa na kogoś innego, mieli prawo do „odpowiedniego i proporcjonalnego wynagrodzenia”. Wszyscy twórcy i wykonawcy, a nie tylko ci z branży muzycznej czy filmowej. Dyrektywa daje tu państwom członkowskim spore pole do popisu, o czym świadczy różnorodność podejść w innych krajach. W Niemczech i we Włoszech dano twórcom prawo żądania dodatkowego wynagrodzenia. W Grecji ustalono minimalne stawki. A w Polsce?

W Polsce kolejne rządy przeczytały w dyrektywie, że należy „uwzględnić zasadę swobody umów” i zrozumiały to w sposób, delikatnie mówiąc, radykalny – umowa to świętość, a jeśli twórca umówi się z wydawcą na wynagrodzenie niskie albo żadne, to trudno.

Dlatego konstrukcja przepisów dotyczących odpłatności umów zawieranych przez twórców ma pozostać bez zmian. Przepis, który określa kryteria godziwości wynagrodzenia, ma działać tylko, gdy strony nie umówią się co do kwot, a przy tym nie przesądzą, że umowa jest nieodpłatna. To bardzo nieliczne przypadki.

W trakcie prac parlamentarnych złagodzono nieco kryteria zastosowania tzw. klauzuli bestsellerowej. Do tej pory pozwalała twórcom domagać się dodatkowych pieniędzy, gdy między wynagrodzeniem a przychodami nabywcy istniała rażąca dysproporcja. W praktyce był to przepis niemal martwy. Po poprawkach przyjętych w Sejmie mowa już o wynagrodzeniu niewspółmiernie niskim. Jednak klauzula bestsellerowa to wentyl bezpieczeństwa, a dyrektywa CDSM przewiduje ją nie zamiast, ale niezależnie od zapewnienia twórcom odpowiedniego wynagrodzenia od samego początku. Pominąwszy dyskusję o „tantiemach z internetu”, przepisu o odpowiednim i proporcjonalnym wynagrodzeniu po prostu nie wdrożono, zostawiając większość twórców na lodzie.

Wydawcy prasowi kontra Big Tech

Konflikt między dużymi korporacjami technologicznymi a wydawcami prasowymi trwa już od ponad dekady. Najpierw wyszukiwarki i agregatory treści, a teraz serwisy społecznościowe systematycznie odbierają wydawcom ruch, a tym samym także przychody. W mocnym uproszczeniu: po co klikać i otwierać reklamy, skoro można u kogoś innego przeczytać nagłówek i streszczenie? Jednym z pomysłów, by wzmocnić sytuację wydawców, było wprowadzenie nowego prawa własności intelektualnej, funkcjonującego obok prawa autorskiego. Konstrukcja jest prosta: skoro wydawca dostaje wyłączność eksploatacji online materiału prasowego, korporacja technologiczna musi uzyskać na nią zgodę, a ta zgoda nie jest za darmo. Problem rozwiązany? Niekoniecznie.

Początkowe eksperymenty w Niemczech i Hiszpanii zakończyły się nie najciekawiej. Zwłaszcza przykład tej ostatniej jest symptomatyczny, bo odpowiedzią Google na pojawienie się prawa wydawców było wycofanie serwisu, którego działanie miałoby skutkować opłatami. Innymi słowy, zamiast płacić za korzystanie, korporacja postanowiła nie korzystać i powiedzieć mediom: radźcie sobie bez nas.

To jednak nie koniec historii, bo prawo wydawców prasowych wróciło we wdrażanej właśnie dyrektywie CDSM – tym razem jako mechanizm, który muszą wdrożyć wszystkie państwa członkowskie. Problemem, który obecnie rozpala dyskusję, jest sposób negocjacji umów między korporacjami technologicznymi a wydawcami. Jest oczywiste, że te pierwsze są w stanie negocjować z pozycji siły. Ich dominacja na rynku reklamy oraz to, w jak ogromnym stopniu od nich zależy liczba odsłon internetowych wydań prasy, daje im bardzo silną pozycję. Bardzo niewiele mediów może poradzić sobie wyłącznie dzięki „organicznemu” ruchowi z bezpośrednich wejść na strony. W polskich realiach to tylko garstka największych portali. Pozostali są na łasce i niełasce technologicznych gigantów.

Lewica chce włączyć UOKiK, Google grozi palcem

Poprawka zgłoszona przez posłanki Lewicy zakładała, że po trzech miesiącach nieudanych negocjacji, rolę mediatora miałby przejąć Prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Z kolei po trzech miesiącach nieudanych mediacji, wydawcy lub usługodawcy mogliby wystąpić do Prezesa UOKiK o ustalenie warunków korzystania z publikacji w drodze decyzji administracyjnej.

To nie jest całkiem oryginalny pomysł. Organy państwowe zostały włączone w ten proces choćby we Włoszech, w Belgii czy w Czechach.

Za każdym razem wiązało się to z niemałą awanturą – można dyskutować, czy to rozwiązanie zgodne z dyrektywą, która tego faktycznie nie wymaga, ale i nie zakazuje. Sporo zależy od tego, jak głęboko państwo decyduje się ingerować w negocjacje. We Włoszech i w Belgii toczą się już o to spory sądowe, a w Czechach… Cóż, przykład Czech chyba pokazuje, gdzie leży prawdziwy problem.

Pilotujący ustawę podsekretarz stanu w MKiDN Andrzej Wyrobiec wypowiedział się dla PAP tak: „Przyjęcie przepisów wykraczających poza ramy dyrektywy DSM w Czechach spowodowało usunięcie treści prasowych z wyszukiwarek internetowych”. Neutralny ton sugeruje, że doszło tu do jakieś obiektywnej, naturalnej katastrofy. Więcej możemy zrozumieć, czytając wypowiedź Marty Poślad (dyrektorki ds. polityki publicznej Europy Środkowo-Wschodniej i transatlantyckiej w Google), która napisała na portalu X: „W 19 krajach, które zaimplementowały [dyrektywę – przyp. aut.] zgodnie z europejskim prawem, podpisaliśmy z wydawcami umowy i te wypłaty już działają, bez arbitrażu. W tych, które poza nią wykroczyły, trwają spory sądowe (Belgia, Wlochy) lub byliśmy zmuszeni wycofać usługi, na czym stracili wszyscy (Czechy)”.

Trudno odczytać to inaczej, niż jako sugestię – nie wychylajcie się, bo będzie jeszcze gorzej.

Rzecz w tym, że przynajmniej z punktu widzenia prawa własności intelektualnej, argument Google nie jest całkiem absurdalny. Nowe prawo daje wydawcom prasowym tylko i aż wyłączność korzystania z publikacji. Innymi słowy, jeżeli ktoś inny chce z tych publikacji korzystać online, ma dostać zezwolenie i za nie zapłacić. Ale to, że wydawcy mają wyłączność, nie znaczy jeszcze, że usługodawcy muszą z tych publikacji skorzystać. Samo prawo własności intelektualnej nie pozwala uprawnionemu zmusić kogoś do korzystania z jakiegoś dobra.

Gdyby usługodawcy postanowili wziąć wydawców prasowych głodem, nowe prawo po prostu nie pomoże. Zmianę podejścia mogłoby wymusić raczej prawo konkurencji, czyli tak zwane prawo antymonopolowe.

Postępowania przeciwko gigantom internetowym w związku prawami wydawców prasowych prowadzono już we Francji (gdzie nałożono na Google setki milionów euro kar). To wszystko część szerszego zjawiska. Po latach pobłażliwego traktowania biznesu internetowego największe gospodarki dopiero zaczynają zmieniać podejście, o czym świadczy choćby obowiązujący od niedawna w Unii Europejskiej tzw. Akt o Rynkach Cyfrowych, wycelowany wprost w największe korporacje Big Tech. Po dekadach hodowania internetowych gigantów trudno jednak oczekiwać natychmiastowych zmian. Zresztą można spotkać głosy oskarżające część wydawców prasowych o współudział w praktykach internetowych korporacji. Gorzko wypowiedziała się na ten temat Fundacja Panoptykon, wskazując na wypuszczanie do mediów społecznościowych “clickbaitów” niskiej jakości, w walce o uwagę użytkowników, którą można spieniężyć na rynku reklamowym.

Realne ryzyko: postępowania trwające długie lata

Przyjrzyjmy się nieco bliżej poprawce Lewicy, która została odrzucona (głównie głosami Koalicji Obywatelskiej, Polski 2050, PSL i Konfederacji). Jej treść mocno przypomina poprawki zgłoszone np. przez Stowarzyszenie Kreatywna Polska i ZAiKS na etapie prac rządowych jeszcze w 2022 roku, gdy do wdrożenia dyrektywy przymierzał się rząd Mateusza Morawieckiego. Wówczas rząd odmówił uwzględnienia tych postulatów, uzasadniając to brakiem powodu, by interweniować w “cywilne, kontraktowe relacje między profesjonalnymi uczestnikami obrotu”. Gdy projekt w nieco zmienionej wersji został podjęty przez obecny rząd, to stanowisko zostało podtrzymane.

Co by było, gdyby poprawka została jednak uchwalona w zaproponowanej treści? Poważnie obawiam się, że skutki mogłyby być inne, niż życzyliby tego sobie jej zwolennicy. Jeżeli strony są skłonne do porozumienia, regulacje dotyczące sposobu prowadzenia negocjacji nie są potrzebne. Ale rozważmy czarny scenariusz, w którym negocjacje idą źle. Jest skrajnie mało prawdopodobne, że skończą się w trzy miesiące, zatem przechodzimy do kolejnego kroku, czyli mediacji. Jednak tu także ustawowe trzy miesiące raczej upłynęłyby bezskutecznie. Kolejny krok to już postępowanie przed Prezesem UOKiK w sprawie ustalenia wynagrodzenia. Mielibyśmy tu bardzo specyficzną sytuację: warunki cywilnoprawnej umowy między przedsiębiorcami ustalałby organ państwa, który w dodatku pełnił w tej samej sprawie funkcję mediatora. Zapewne spotkałoby się to z głośnymi zarzutami sprzeczności z zasadami gospodarki rynkowej (tak jak we Włoszech), ale przyjmijmy na chwilę, że to nie problem, by zająć się kluczowym kłopotem. Poprawka nie wprowadza żadnych szczegółowych reguł, więc postępowanie toczyłoby się na podstawie kodeksu postępowania administracyjnego.

Wydanie decyzji (nie nastąpiłoby to szybko) byłoby tylko początkiem drogi, bo niezadowolona strona mogłaby ją zaskarżyć do wojewódzkiego sądu administracyjnego. A potem do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Uchylenie decyzji przez sąd oznaczałoby powrót na początek planszy.

W obecnych realiach takie postępowanie trwałoby długie lata. W tym czasie usługodawcy mieliby w rękach wspaniały argument, żeby „głodzić” wydawców: nie ma umowy, więc nie korzystamy, nie płacimy, trwa postępowanie, musimy poczekać.

A to tylko problem formalny. Zostaje jeszcze merytoryka. Na jakiej podstawie Prezes UOKiK miałby ustalić to wynagrodzenie? Poprawka nie wprowadza tu żadnych kryteriów, pozostawiając organowi bardzo dużo swobody. Idąc dalej: proponowany przepis można interpretować jako nałożenie obowiązku negocjowania. Jedno i drugie to prosta droga do zarzutu arbitralnego ograniczenia swobody działalności gospodarczej, który pojawił się we włoskim sporze o podobne przepisy.

Niezależnie od tego, trudno dziwić się obawom wydawców o przebieg negocjacji z największymi korporacjami na świecie. Dlatego pomysł włączenia się państwa w te rozmowy zasługuje na poważną dyskusję – w interesie publicznym, bo naprawdę powinno zależeć nam na tym, by prasa nie umarła z głodu, a obieg informacji nie był kontrolowany przez wąską grupę korporacji. Warto zadać pytanie, jak sam UOKiK odnosi się do tego pomysłu i czy gdyby powierzono mu tę rolę, miałby praktyczne możliwości (zwłaszcza odpowiednie zasoby ludzkie), żeby się takimi sprawami zajmować. Szkoda, że do dyskusji nie powrócono na etapie prac w rządzie, który nadal sceptycznie odnosi się do samego pomysłu. Niestety mam spore wątpliwości, czy można się tą sprawą poważnie zająć na obecnym, zaawansowanym etapie prac parlamentarnych.

(Nie)dozwolony użytek edukacyjny

W cieniu dyskusji o tantiemach i prasie toczyła się nie mniej ważna dyskusja na temat korzystania z utworów w dydaktyce i w badaniach naukowych. Chodzi o tzw. dozwolony użytek publiczny, który opiera się na założeniu, że obok interesów uprawnionych mamy też interes ogółu. Stąd na przykład prawo cytatu, które ma gwarantować swobodę wypowiedzi, czy też dozwolony użytek edukacyjny i naukowy, mający ułatwiać dostęp do nauki i swobodę prowadzenia badań. Jak zwykle mamy tu jednak przeciwstawne interesy.

Jeśli jakiś sposób korzystania z utworu jest objęty dozwolonym użytkiem, to z reguły oznacza, że za korzystanie nie trzeba płacić uprawnionym.

Trywializując, dyskusje o zakresie dozwolonego użytku to starcie między argumentami o zabijaniu jakiejś branży (np. wydawców podręczników) i argumentami o zabijaniu jakiejś pożytecznej działalności (np. uczenia się).

O ile uprawnionych w tych dyskusjach całkiem solidnie i kompetentnie reprezentują organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, pojawia się pytanie, kto ma stać na straży dostępu do wiedzy. Oczywiście nie brakuje tu organizacji pozarządowych, ale sensowna wydaje się sugestia, że o właściwy dostęp do nauki powinien dbać rząd. Tym bardziej że w użytku edukacyjnym i naukowym chodzi nie tylko o korzystanie z podręczników, ale także innych utworów.

Do tej pory polskie prawo autorskie było raczej przyjazne dozwolonemu użytkowi utworów dla celów edukacyjnych i naukowych (w ramach systemu oświaty i na uczelniach). Pozwalało korzystać z utworów w dydaktyce do ilustrowania przekazywanych treści, a także w celu prowadzenia badań. Pozwalało też zwielokrotniać je, czyli tworzyć kopie. Kopiować wolno jednak tylko bliżej niezdefiniowane fragmenty, chyba że utwór jest drobny. To formuła tyleż nieprecyzyjna, co elastyczna. Jej granicą są godne interesy twórcy, więc gdyby na przykład szkoła skserowała 80 proc. podręcznika dla wszystkich uczniów, to naruszyłaby prawa autorskie. Ale już wydrukowanie jednego rozdziału powieści dla uczniów jednej klasy po to, by omówić go na lekcji polskiego, raczej byłoby dozwolone. Takie podejście nie jest standardem w Unii Europejskiej. Choć może się to wydawać zaskakujące, przez lata prawo unijne nie wymuszało wprowadzenia jakiegokolwiek dozwolonego użytku edukacyjnego ani naukowego, a tylko na to pozwalało. Liberalne przepisy okazały się zbawieniem podczas pandemii – dzięki nim spora część zdalnego nauczania mogła odbywać się bez naruszania praw autorskich.

Wdrażana właśnie dyrektywa CDSM miała częściowo zmienić sytuację w skali całej UE. Jeden z jej przepisów nakazuje, a nie tylko pozwala, wprowadzić dozwolony użytek umożliwiający cyfrowe korzystanie z utworów w celu ilustracyjnym w ramach nauczania, w zakresie uzasadnionym przez niekomercyjny cel. Jednocześnie poszczególne państwa mogą, ale nie muszą doprecyzować proporcje utworu, z którego można w ten sposób korzystać. Podobnie dozwolone, ale nieobowiązkowe jest powiązanie użytku edukacyjnego z obowiązkiem zapłaty rekompensaty na rzecz uprawnionych. Podkreślmy, że chodzi tu o korzystanie w postaci cyfrowej – a zatem koniecznie wiążące się ze zwielokrotnieniem (kopiowaniem) utworu.

Nowelizacja nie wprowadza obowiązku zapłaty rekompensaty, ale kością niezgody okazała się proporcja. Na etapie prac rządowych przyjęto, że dozwolony użytek obejmie zwielokrotnianie drobnych utworów lub do 20 proc. utworów nie-drobnych. Takie procentowe ujęcie ma zalety i wady – można się tu doszukiwać większej pewności prawa (choć nie wszyscy by się z tym ujęciem zgodzili), ale kosztem arbitralnego przyjęcia wartości, która nie zawsze i nie do wszystkiego pasuje. W takiej formule przepis trafił do parlamentu, gdzie ponownie zderzył się z postulatami wydawców naukowych i edukacyjnych. Minister Wyrobiec ogłosił na posiedzeniu Sejmu, że zdaniem organizacji reprezentujących tych wydawców ograniczenie do 20 proc. jest zbyt liberalne i „stanowić będzie bardzo poważne zagrożenie dla rynku wydawniczego”. Stąd przyjęta w pierwszym czytaniu poprawka, która ograniczała tę proporcję do 3 proc.

Nie znam innego państwa członkowskiego Unii Europejskiej, które zdecydowałoby się na taki ruch. W uzasadnieniu pierwszego projektu rząd powoływał się na formułę przyjętą w Niemczech, gdzie jednak proporcje (zwłaszcza użytku naukowego) ustalono na poziomie zbliżonym do pierwotnych 20 proc.

Gdyby ta poprawka się utrzymała, mielibyśmy do czynienia z zupełnie paradoksalną sytuacją. Wdrażając przepis dyrektywy, która miała poszerzyć dozwolony użytek edukacyjny, Polska zawęziłaby go do granic absurdu.

W drugim czytaniu zgłoszono dwie kolejne poprawki. Lewica proponowała powrót do obecnej formuły bez podawania wartości procentowej, a Prawo i Sprawiedliwość zwiększenie odsetka do 25 proc. Ministerstwo było przeciwne obydwu, ale ostatecznie poprawka PiS została przyjęta. Doszło do tego głosami egzotycznej koalicji PiS, Lewicy, Konfederacji i Kukiz15. Przeciw były KO, Polska2050 i PSL. Taki przebieg głosowania daje podstawy do obaw, że w Senacie jeszcze wiele może się wydarzyć. Obecny kształt przepisu, wprowadzający limit 25 proc., można oceniać różnie. Jednak przyjęcie limitu 3 proc. oznaczałoby, że Polska tylko udaje, że realizuje obowiązki wynikające z dyrektywy. Mam nadzieję, że ten fatalny pomysł nie wróci w postaci senackiej poprawki.

Karykatura procesu legislacyjnego

Biorąc pod uwagę, jak długi to tekst, mam ochotę pogratulować wszystkim, którzy dotrwali do tego miejsca. Tym bardziej że to nie wszystkie wątki, a każdy z tych omawianych w tekście zasługiwałby pewnie na osobny i bardziej pogłębiony artykuł. Całą historię wdrażania w Polsce dyrektywy CDSM można jednak podsumować krótko: przygnębiające widowisko.

Mieliśmy tu poprzedni rząd, który założył strój obrońcy wolności słowa po to, by potem zignorować problem, o którym sam głośno krzyczał. Mieliśmy dwa kolejne rządy miotające się między wsparciem środowisk twórczych a ukłonami dla branży cyfrowej. Mieliśmy rozbudowane konsultacje społeczne, w których wpłynęły dziesiątki stanowisk, a które miały minimalne przełożenie na końcowy tekst ustawy. Szczególnie symboliczne było to, że minister Bartłomiej Sienkiewicz ogłosił swoją decyzję o „tantiemach z internetu”, gdy tylko upłynął czas na zgłaszanie uwag, czyli nawet nie udając, że je przeczytał.

I wreszcie: mamy parlamentarne przeciąganie liny pomiędzy grupami interesów, którego efektem będą najprawdopodobniej przepisy pisane na kolanie, sprawiające następnie przez wiele lat praktyczne kłopoty.

Szkoda, że dyskusja o sprawach kluczowych – prasie, edukacji, wynagrodzeniach dla twórców, sztucznej inteligencji – toczy się w takich warunkach.

;

Udostępnij:

Bohdan Widła

Doktor nauk prawnych, adiunkt w Katedrze Prawa Własności Intelektualnej na Wydziale Prawa i Administracji UJ; do 2023 pracował jako radca prawny, specjalizując się w prawie nowych technologii

Komentarze