0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Archiwum prywatne kapitana Jesúsa Raúla Epifanio LemosaArchiwum prywatne ka...

W 2023 roku do wybrzeży Wysp Kanaryjskich dotarło ponad 35 tys. osób, o cztery tysiące więcej niż podczas kryzysu migracyjnego w 2006 roku. To historyczny rekord, który sprawił, że od początku otwarcia szlaku trzydzieści lat temu, tzw. Ruta Canaria, czyli drogę z Afryki na hiszpański archipelag pokonało już dwieście tysięcy migrantów.

Według Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji co dziesiąta osoba w drodze, która nielegalnie przedostała się do Europy przez granice lądowe lub morskie, wybrała właśnie tę trasę. To też jeden z najbardziej śmiercionośnych szlaków: co piąta ofiara migracji na świecie zginęła na wodach Oceanu Atlantyckiego.

Kapitan Jesús Epifanio Lemos śledzi zjawisko migracji od trzydziestu lat jako kapitan statków patrolujących wybrzeża Hiszpanii w ramach pracy w Służbie Morskiej Gwardii Cywilnej (Guardia Civil) i Frontexu. Kilka lat temu zrezygnował z pracy w rządowych służbach i został kapitanem statku „Thebacklash” organizacji Open Arms, który pływa po Morzu Śródziemnym.

Z Jesúsem Epifanio Lemosem rozmawia Szymon Opryszek.

selfie mężczyzny w okularach na tle morza
Jesús Raúl Epifanio Lemos, Fot. archiwum prywatne

Wchodzę na ich łódź

Szymon Opryszek: Podpływasz. I co widzisz?

Jesús Epifanio Lemos: Ludzi. Zawsze widzę człowieka. Zwykle przerażonego. Kiedy nas widzą, czują ulgę, bo wiedzą, że umknęli śmierci. W ich oczach widać surowość ciężkiego życia pełnego nieszczęść. To ludzie, którzy doświadczyli sytuacji, których nigdy nie zrozumiemy. W swoich krajach pochodzenia są często traktowani jak zwierzęta. Więc kiedy wyciągamy do nich rękę, są niesamowicie wdzięczni. Kiedy zaczyna się akcja, myślisz tylko o ich uratowaniu.

A potem?

Zrzucamy pontony, zbliżamy się do łajby migrantów, zawsze ja lub któryś z moich partnerów wchodzimy do środka. To zwykle cayuco, czyli prowizoryczna łajba o długości od 15 do 30 metrów, a na niej od 50 do 100 osób, zwykle z Mauretanii i Senegalu. Migranci płyną na Wyspy Kanaryjskie.

Albo to patera, czyli łódź długa na 5 – 6 metrów, takie płyną z Maroka i wiozą od 15 do 25 migrantów. Często są przepełnione, więc grozi im zatonięcie.

Kluczowe jest, by znaleźć się wśród tych ludzi.

Dlaczego?

Postaw się w sytuacji migranta. Wsiadłeś na drewnianą łódź z silnikiem o mocy 70, może 75 koni mechanicznych, załóżmy gdzieś na wybrzeżu Mauretanii.

W najlepszym wypadku masz ze sobą telefon z nawigacją, może jakiś plecak, może odrobinę jedzenia.

Nie masz kamizelki ratunkowej. Może umiesz pływać, a może pochodzisz na przykład z Mali i nigdy w życiu nie widziałeś morza.

Płyniesz już kilka lub kilkanaście dni po wzburzonym oceanie. Fale uderzają o burty. Słońce pali. I nagle przed oczami masz śmierć. Każdego ogarnęłaby panika.

Widok statku ratunkowego sprawia, że migranci rzucają się w jego kierunku. Jeśli zobaczą faceta, który przybył z pomocą i wchodzi na ich łódź, to pomyślą „nie jest tak źle, jesteśmy zbawieni, przecież jest z nami”.

Pierwsze, co robię, to staram się ich uspokoić.

Jak?

Mówię, zwykle po angielsku lub francusku: „Usiądź albo stój spokojnie, nie poruszaj się, mój partner zaprowadzi cię na statek ratunkowy”. Spokojnie, krok po kroku.

Raz podczas trudnej akcji migranci w panice rzucili się do ucieczki z łodzi, wszyscy w jednym kierunku. Morze szalało, łajba migrantów kręciła się w kółko, nagle stanęła niemal pionowo. Mignęła mi myśl, że wszyscy umrzemy. Albo że mnie stratują. Krzyczałem, by zachowali spokój i zbalansowali łódź, a nie trzymali się jednej burty. Udało się.

Moi towarzysze stopniowo zabierali na statek po pięć, sześć osób, ale przez moment było naprawdę niebezpiecznie.

Zazwyczaj, gdy z pomocą pontonów zabieramy migrantów na naszą łódź, są spokojni, zachowują się uprzejmie, choć są wyczerpani. Dajemy im czyste ubrania, jedzenie, zanim dopłyną do portu, są już umyci. Stan zdrowia ocenia pielęgniarka, to ona podaje leki pod okiem lekarza.

Często na łodziach są też dzieci. Dorośli zwykle pozwalają im pomóc w pierwszej kolejności, a także kobietom i chorym. Ale czasami jest taka panika, że ktoś chce ratować tylko siebie.

I znów trzeba takich zatrzymać i uspokoić, by najpierw pomóc najsłabszym.

Kiedy uratowałeś pierwszą osobę w drodze?

W 1993 roku na wodach między Hiszpanią a Marokiem. Cieśnina Gibraltarska jest bardzo niebezpieczna. Gdy ktoś wpadnie do wody i nie jest sprawnym pływakiem, niemal od razu tonie, bo prądy są niezwykle silne.

Na początku lat dziewięćdziesiątych pracowałem w Służbie Morskiej Gwardii Cywilnej właśnie na wodach Cieśniny i na wodach wokół Wysp Kanaryjskich. Tamtego dnia migranci płynęli z Sahary Zachodniej w kierunku wyspy Fuerteventura. Ich łódź miała może pięć metrów, napędzał ją silnik o mocy 20, 25 koni mechanicznych, a w środku tłoczyło się ponad dwadzieścia osób. Zepsuł się silnik i dryfowali. Do Fuerteventury mieli jeszcze ponad 150 kilometrów. Byli zmarznięci i wystraszeni, ale ich uratowaliśmy.

Przeczytaj także:

czerwony ponton ratowniczy opuszczony na wodę przy burcie statku. W środku ratownicy przygotowują ratowaną osobę do wciągnięcia na pokład
Ponton organizacji pomocowej Open Arms podczas akcji ratunkowej fot. archiwum prywatne.

Umierają na plaży

Łodzie szmuglerów pływają na Wyspy Kanaryjskie już 30 lat. Szacuje się, że w tym czasie trasę pokonało 200 tysięcy migrantów.

W latach 90. łodzie z migrantami zdarzały się, ale to była inna skala. Zresztą trwała wojna na Bałkanach, pracowałem wtedy sześć miesięcy w małym rumuńskim miasteczku Galati, a potem w bułgarskim Ruse, gdzie w ramach działań NATO wraz z m.in. niemieckimi policjantami walczyliśmy z przemytem broni, którą szmuglowano statkami po Dunaju.

Gdy wróciłem, u wybrzeży Hiszpanii rozkręcał się kryzys migracyjny, ale tak naprawdę niewyobrażalną skalę osiągnął w 2005 i 2006 roku. Przez te wszystkie lata wiele się zmieniło. Dziś cayucos lub pateras są dłuższe, mają mocniejsze silniki, ale transportują o wiele więcej ludzi.

Niedawno został pobity rekord, na pokładzie stłoczonych było 320 osób.

Wydłużyły się też trasy: dawniej migranci ruszali z Maroka, dziś próbują dostać się do Europy z Sahary Zachodniej, Senegalu, a nawet krajów położonych jeszcze bardziej na południe.

Czytam nagłówki z archiwum „El Pais” z tych trzydziestu lat: „Znaleziono ciało ciężarnej kobiet”, „Z sześciu braci przeżył jeden”, „Rozbitkowie obgryzali burtę łodzi, by przeżyć”. A ty co widziałeś?

Widziałem topielców. Widziałem ludzi, którzy wpadli do morza i próbowali się ratować, choć nie umieli pływać. Pamiętam puste cayuco zagubione w oceanie, silnik był wyłączony, nie wiadomo, jak długo dryfowało.

I widziałem łodzie pełne martwych ludźmi.

Umarli z pragnienia, od słońca, może z wyczerpania. Takie łodzie zwykle dryfowały po morzu z powodu awarii silnika, a prąd porywał je daleko od wybrzeża.

To zawsze jest wstrząsające, podobnie jak widok wyciąganych z wody ciał topielców. Albo ludzi, którzy zmarli na pełnym słońcu.

A potem idziesz dalej, bo wiesz, że nadpływają kolejni, że będzie coraz więcej takich, którzy zdecydują się na tę straceńczą odyseję.

Staram się wyłącznie myśleć o ludziach, którym mogę pomóc.

Według szacunków jeden na pięciu migrantów na świecie ginie w drodze na Wyspy Kanaryjskie.

Patrząc z Europy widzimy tylko ułamek trasy: niebezpieczne wody, silne prądy, prowizoryczne łodzie. To oczywiście robi wrażenie, ale przecież ci ludzie, w momencie, gdy wsiadają na łódź, mają za sobą setki kilometrów pokonanych pieszo, czasem idą przez kilka krajów. Są wyczerpani, jeszcze zanim wsiądą na łódź.

Miałem okazję przejechać samochodem całe Maroko i Mauretanię. Co piętnaście, dwadzieścia kilometrów jest kontrola policyjna, bo zwłaszcza w tym drugim kraju panuje duża przemoc. Nie chcę więc myśleć, jakie niebezpieczeństwa czyhają na migrantów, w jakim stanie psychicznym i fizycznym wsiadają na cayucos, zwłaszcza myślę o kobietach, które w drodze są narażone na przemoc seksualną.

W środku kryzysu w 2006 roku pojechałeś pracować do Mauretanii i Senegalu.

Pływając po wodach wokół Wysp Kanaryjskich słyszało się od migrantów historie o nieludzkim traktowaniu, wyzysku, mafiach przemytniczych. Rozmawiałem też z ludźmi, którzy miesiącami wędrowali przez Afrykę, m.in. przez pustynię Sahara, a potem wycieńczeni docierali na wybrzeże. Opowiadali, że w trakcie tej tułaczki wielokrotnie ich rabowano. Niektórzy umierali na plażach zanim jeszcze złapali łódź do Europy.

Kiedy Guardia Civil podpisała umowę z Frontexem, na rok podjąłem decyzję, by zamieszkać w Noadibú w Mauretanii. Pracowałem na statku patrolującym okoliczne wody. Naszym celem było zatrzymywanie łodzi i ratowanie migrantów, którzy nie zdawali sobie sprawy, na co się decydują.

Chłopiec

Która historia zapadła ci w pamięć najbardziej?

To było w 2006 roku. Na łodzi płynęło pięćdziesiąt osób, w tym Fernando Quintela, dziennikarz gazety „El Mundo”, który zdecydował się na podróż z migrantami, by doświadczyć niebezpieczeństwa na własnej skórze, pokazać trudne losy tych ludzi, ale też działania mafii rządzącej biznesem migracyjnym.

Dziesięć godzin po tym, jak wypłynęli, napotkali mocne prądy i wzburzone wody. Na szczęście Fernando miał telefon satelitarny i udało mu się powiadomić swoich szefów, a ci dali znać nam o tragicznej sytuacji.

Nasza akcja trwała kilka godzin, pamiętam fale, które uderzały o burtę łodzi. Ale uratowaliśmy wszystkich, tak mi się wtedy wydawało.

To znaczy?

Gdy zostałem sam na łodzi, jeszcze raz rzuciłem okiem na pokład, na całej jego długości, to było może z piętnaście metrów, leżały ubrania i plastikowe torby. I w ostatniej chwili zobaczyłem wystającą z nich nogę. Należała do 14-letniego chłopca. Był jeszcze przytomny, ale bardzo odwodniony, już niemalże bez sił. Był w wieku mojego syna. To była moja pierwsza myśl. Pochwyciłem jego bezwładne ciało i zadzwoniłem po motorówkę.

Kiedy koledzy wciągali go na pokład, na sekundę straciłem czujność i fale wrzuciły mnie do wody. Siła uderzenia była duża, że wpadłem tuż pod łódkę. Na szczęście śmigło silnika nie wciągnęło mnie dalej. Zawiodła kamizelka ratunkowa, bo nie napompowała się automatycznie, więc dryfowałem po morzu i próbowałem ją napompować ustami. Wiedziałem, że koledzy z ekipy będą mnie szukać. Ale morze było tak wzburzone, że raz po raz tracili z oczu moją głowę.

Cała akcja ratunkowa trwała półtorej godziny. Trudno opowiadać o uldze, jaką czułem, gdy w końcu dotarliśmy na ląd. Okazało się, że moi towarzysze już nakarmili chłopaka, czuł się lepiej. Przeżył.

Mustafa

Mówisz o ratowaniu migrantów. Ale w twojej pracy w Guardia Civil celem było ich zatrzymanie i zawrócenie.

Dla mnie istota tej praca zawsze polegała na pomocy ludziom. Tak rozumiałem i rozumiem naszą misję, nawet teraz, gdy już zrezygnowałem z pracy w Guardia Civil.

W pierwszej kolejności zawsze najważniejsze było ratowanie rozbitków. Ale zdarzali się też szefowie i koledzy, którzy nie lubili odbierać migrantów. Robili to, bo taka był ich praca, zarabiali po prostu, zwłaszcza że Frontex płacił za to dodatkowe pieniądze.

Kiedyś kazano mi zawrócić łódź z migrantami, a ja odmówiłem wykonania polecenia, bo uważam, że to sprzeczne z prawami człowieka.

Opowiedz.

Szef kazał mi zostawić kilku migrantów, których uratowaliśmy. Maroko było bardzo blisko, więc kazał mi wypuścić ich na plażę. Powiedziałem, że się nie zgadzam i proszę o rozkaz na piśmie. Odmówił i nie powiedział mi nic więcej.

Ratowanie ludzi powinno być celem bez względu na kontekst polityczny czy migracyjny. Nie chcę wchodzić w politykę, ale Hiszpanie często mówią na przykład, że gdy rządził Zapatero, to jego polityka przyciągała migrantów, bo otworzył granice.

To wszystko jest o wiele bardziej złożone.

Za migracjami z Afryki stoją tysiące czynników: korupcja, bieda, brak pomocy z bogatej Północy.

Często przytaczam historię Mustafy. Gdy stacjonowałem w porcie w Noadibú w Mauretanii, w wolne dni jechałem odpoczywać do domu na obrzeżach miasta. Tak poznałem tego senegalskiego taksówkarza, jeździł bardzo starą Dacią, po drodze zbierał inne osoby i rozwoził nas po całym mieście. Niby taksówka, a działał jak autobus. Czasami ta podróż ciągnęła się godzinami, więc zaproponowałem, że zapłacę mu z góry 100 euro i w umówione dni będzie do mojej dyspozycji. Zgodził się i jeździliśmy razem przez dwa, trzy miesiące. Nagle przestał odbierać, a potem wyłączył telefon.

Kilka tygodni później przyszło wezwanie z łodzi z migrantami, która miała duże problemy na morzu. Ruszyliśmy z ratunkiem. Jak zawsze podobny scenariusz: wzburzone morze, prowizoryczna łódź pełna przestraszonych ludzi. Patrzę, a wśród nich siedzi Mustafa. Macham do niego, a on odwraca oczy.

Po wszystkim, gdy już byli bezpieczni, podchodzę do niego, a on siedzi ze spuszczoną głową i powtarza:

„Wstyd, wstyd, wstyd”.

Czego się wstydził?

Że jest migrantem, że robi to nielegalnie. Często ludziom drogi towarzyszy podobne uczucie, jakby wstydzili się, że znaleźli się w takiej sytuacji, że ktoś im pomaga. Albo że w ogóle byli tak zdesperowani, że znaleźli się na morzu.

Powiedziałem Mustafie: „Stary, gdybym był w twojej sytuacji, też szukałbym szczęścia po drugiej stronie morza. Nie możesz wstydzić się, że chcesz lepszej przyszłości dla swojej rodziny”.

Nie udało mu się, deportowali go do Mauretanii i dalej do Senegalu, potem zniknął z mojego radaru.

Ludzie często mnie pytają, czemu migranci decydują się na taką niebezpieczną drogę. To źle postawione pytanie.

Jak powinno brzmieć?

Nikt nie pyta, jak źle musiało być w ich kraju, że ci ludzie odważyli się pomyśleć o niemal samobójczej misji?

Kiedy na co dzień spotykasz się z ludzkim nieszczęściem, zaczynasz się zastanawiać nad przyczynami tak masowej migracji. Inaczej widać to zjawisko z bogatej zachodniej Europy, a inaczej z Mauretanii lub Senegalu. Wiemy o biedzie czy głodzie, ale czy ktoś zastanawia się, gdzie jest praprzyczyna tej ich tułaczki? Na przykład Senegal na pierwszy rzut oka ma duże zasoby ryb do połowu, ale czy dobra, które z tego wynikają, są sprawiedliwie dystrybuowane?

Pamiętam, obserwowałem policjantów w przydrożnym barze w Mauretanii. Próbowali wyciągnąć pieniądze od jakiegoś białego urzędnika lub biznesmena. „Co jeszcze chcesz mi ukraść?” – zapytał ten gość. Policjanci, którzy powinni dbać o bezpieczeństwo ludzi, myślą tylko o napełnianiu kieszeni. Nic więc dziwnego, że z kraju o tak wysokim poziomie korupcji ludzie uciekają.

W Europie zakładamy, że tylko Europejczycy mają marzenia. A przecież Afrykanie, którzy decydują się na migrację, też śnią o lepszym życiu. Choćby najskromniejszym. Marzą, żeby pewnego dnia być kimś. Mieć pracę, która pozwoli im zadbać o rodzinę, zapewnić jej bezpieczeństwo. Tak jak ten taksówkarz z Senegalu. Marzył, by przyjechać do Hiszpanii i jeździć taksówką. Marzył o nowym samochodzie z wieloma udogodnieniami, bo u siebie jeździł 45-letnim autem.

My cały czas patrzymy na Afrykę stereotypowo. Przecież tam też dociera internet, ludzie mają telewizję. Widzą, że w Europie żyje się tysiąc razy lepiej niż w ich krajach.

Nie rozumiem ludzi, którzy patrzą na zjawisko migracji przez oceniające okulary.
mężczyzna w czerwonej kurtce z żółtym kapturem nasuniętym na czoło, w głębi betonowe nabrzeże i morze
Kapitan Jesús Epifanio Lemos, fot. archiwum prywatne

Afryka też ma marzenia

Przez te trzydzieści lat Europa stała się twierdzą, a temat migrantów polaryzuje społeczeństwa.

Musimy zrozumieć, że nikt nie opuszcza swojego kraju, bo tego chce.

W Hiszpanii i w Polsce pewnie też są ludzie, którzy odwracają wzrok albo w najlepszym wypadku powiedzą ci: „Skoro jesteś taki dobry, to weź migrantów do siebie i daj im jeść”. Myślą, że oni przyjeżdżają tu zabrać nam pracę. To nieprawda, uciekają przed głodem i wojną, nie mają się czego chwycić w życiu.

Boli mnie, że przez ostatnie trzydzieści lat Europa nie wymyśliła, jak poradzić sobie z tym zjawiskiem. Budujemy mury, zawracamy łodzie, zaczynamy od końca zamiast od punktu wyjścia. A przecież zjawisko migracji wynika z sytuacji gospodarczo-społecznej w krajach pochodzenia.

Potrzeba systemowych rozwiązań.

  • Pierwszym powinna być współpraca z krajami w celu zagwarantowania zasad demokratycznych.
  • Drugim – inwestowanie w szkolenia, policję, wojsko i sądownictwo, by ograniczyć korupcję.
  • A trzecie rozwiązanie to programy rozwojowe wspierające samodzielne wytwarzanie zrównoważonych zasobów przez te kraje. Powinniśmy niwelować nierówności społeczne, pilnować, by ta pomoc docierała.

To wszystko jest bardzo złożone, ale jeśli nie damy ludziom powodu, by zostali w swoich krajach, nie zatrzymamy migracji. Będzie narastać.

A przede wszystkim powinniśmy zająć się mafiami przemytniczymi, zaostrzyć kary dla tych, którzy bogacą się na tym biznesie.

Przecież mafie migracyjne działają w Maroko, Senegalu, Syrii, Turcji, Białorusi. Są często powiązane z lokalnymi politykami, watażkami. Nie spotkałem żadnego przemytnika, ale to pozbawieni skrupułów ludzie, którzy pobierają duże pieniądze i przewożą migrantów bez żadnego zabezpieczenia. Dopóki będą bogacić się na tym biznesie, nic nie wskóramy.

To już robota dla odpowiednich służb europejskich, które powinny z tymi mafiami walczyć.

Ale sam zrezygnowałeś z pracy w Guardia Civil i jesteś kapitanem na statku organizacji pozarządowej.

Wielu policjantów, strażników, ratowników pracujących dla Frontexu czy służb danego kraju, wykonuje swoją prace dobrze, ale jednak dla pieniędzy. To jak chodzenie do biura. Zdarzyło mi się to nie raz, we Frontexie są koledzy, którym nie podoba się to, co robią, więc traktują migrantów inaczej, niż osoby, które lubią pomagać.

Gdy byłem w Guardia Civil, nie raz musiałem powtarzać koledze, żeby był milszy dla imigrantów, bo to nie przestępcy, tylko ludzie uciekający przed nieszczęściem.

Inny powód? Wielu rzeczy nie rozumiem. Na przykład obecne ustawodawstwo w krajach takich jak Włochy wymaga, by statki pomocy humanitarnej, gdy tylko uratują z łodzi migrantów znajdujących się w niebezpieczeństwie, natychmiast wpływały do najbliższego ​​portu. Ale co jeśli spotkam na morzu innych migrantów w potrzebie? Pozwolę im umrzeć? Pewnie, że nie.

Dla mnie kluczem w tej pracy jest bezwarunkowa pomoc.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Szymon Opryszek
Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze