„Po chorobie nabrałem apetytu na życie. Przeszedłem od momentu, kiedy wydawało mi się, że tak naprawdę już nie chcę żyć, do poczucia, że ten zawał dał mi siłę i chęć życia. Bardzo się zdziwiłem, gdy poczułem, jak bardzo chcę żyć”
Sławomir Zagórski, OKO.press: Zaczynasz swoją książkę „Rok, w którym nie umarłem” od następującego zdania: „Zawsze wiedziałem, że coś się stanie”. To prawda czy zabieg literacki? Bo pierwsze zdanie jest ważne.
Mikołaj Grynberg*: Jedno i drugie. Książka musi mieć konstrukcję. Dzisiaj już nie jestem fetyszystą pierwszych zdań jak przy „Rejwachu” [tom opowiadań wyd. 2017 r.].
Zawsze miałem poczucie, że zaraz coś się wydarzy. Życie na chwilę dało mi spokój w tej sprawie. Ale potem zaczęła się ta myśl i stała się samosprawdzającą się przepowiednią.
Moja mama zginęła w wypadku samochodowym. Tak w sekundę. Mój ojciec umarł na zawał. Też w sekundę. Zrozumiałem, że żyje się między tragediami.
W związku z tym już dzisiaj wiem, że na pewno coś się zdarzy. Nie jestem fatalistą – myślę – tylko realistą.
Ale przez długi czas przed zawałem wiedziałem, że zaraz coś złego się wydarzy.
Wiązałeś to z chorobą? Z własną chorobą?
Nie, od dziecka tak czułem. Takie poczucie, że zaraz coś złego się wydarzy. Niektóre dzieci czekają, co dobrego się zaraz wydarzy.
Ja miałem bardzo dobre dzieciństwo, ale cały czas mi się wydawało, że zaraz coś się strasznie złego stanie dla nas wszystkich.
Jesteś kimś, kto często chorował i w związku z tym umie chorować? Czy też byłeś ogólnie zdrowy i zawał był gromem z jasnego nieba?
W ogóle nie chorowałem. Miałem lekką astmę, ale w ogóle mi to nie dezorganizowało życia.
Nie. Nie mam doświadczenia choroby.
A jak teraz, już z perspektywy, wspominasz swoje chorowanie, co ci najbardziej z tego zostało w głowie?
To świeża historia, bo minęło niecałe półtora roku.
Dzisiaj myślę co innego, niż myślałem pół roku temu. Ale coraz bardziej myślę, że mój rozum zrobił z tego dobre doświadczenie. Że to się stało jakąś szansą dla mnie. I to nie typu, że zmieniłem styl życia, że zacząłem się inaczej odżywiać, czy przestałem jarać.
Wcześniej ani nie paliłem, ani nie odżywiałem się źle. Chodziłem do lekarzy. „To” przegapiłem, bo „to” się pewnie tam przytykało.
A po chorobie nabrałem apetytu na życie. Przeszedłem od momentu, kiedy wydawało mi się, że tak naprawdę już nie chcę żyć, do poczucia, że ten zawał dał mi siłę i chęć życia. Bardzo się zdziwiłem, gdy poczułem, jak bardzo chcę żyć.
To jest w ogóle mój profit z tego, że odzyskałem swoje życie. Jakby to nie brzmiało banalnie, odzyskałem radość czy smak, nie wiem, jak to określić. Te wszystkie banalne, idiotyczne słowa, jak z neofickich klisz. Ale myślę, że gdyby to się wydarzyło parę lat później, już by mnie zmiotło.
Z choroby pamiętam strach, potworny strach. Nigdy nie przeżyłem takiego lęku. Najpierw myślisz: „Coś jest nie tak”. „Dobra, pooddycham, ale jakoś nie bardzo”. No i dużo czasu zajmuje, zanim sam sobie powiesz: „Kurczę, chyba umieram”.
Te wszystkie kulturowe rzeczy, żeby nie histeryzować. Hipochondryk. Ale w pewnym momencie to się robi już takie nieodwołalne. Już wiesz, że się nie możesz ruszyć. Już tak cię wszystko boli, jak nigdy nic cię nie bolało. I to uczucie strasznego lęku.
Pewnie teraz już zawsze będę się bał, że to wróci. Robię dużo rzeczy, żeby tak się nie stało, ale przedtem też mi się wydawało, że o siebie dbam.
Możesz powiedzieć, dlaczego nie bardzo ci się już chciało żyć przed zawałem?
Przez ostatnie naście lat zajmowałem się śmiercią w różnych odsłonach. I myślę, że nie dlatego nie chciało mi się żyć, że zajmowałem się tą śmiercią. Tylko zajmowałem się śmiercią, bo śmierć była mi bliższa niż życie i w tych opowieściach lepiej się czułem.
A jak się lepiej czujesz ze śmiercią niż z życiem, to nie jest dobrze.
I tu postawię granicę opowiadania o meandrach własnej psychiki.
Dwa lata temu wydałeś książkę o wydarzeniach na granicy polsko-białoruskiej „Jezus umarł w Polsce”. Czy ten zawał nie był czasem ceną za tamtą pracę? To chyba było dla ciebie bardzo trudne doświadczenie?
Ono było tak samo trudne, jak słuchanie poprzednich historii. Bo ja zawsze gadam ze świadkami. Nie pytam się ludzi: „Opowiedz, co słyszałeś od innych, tylko „Co się tobie wydarzyło”.
Więc te opowieści, czy one były sprzed 70 lat, czy sprzed wczoraj, to dalej były doświadczenia konkretnych ludzi. W nich były żywe.
Myślę, że na zawał nie pracuje się przez rok. To musiało się dziać dłużej. Na pewno była w tym genetyka. To pytanie „nature or nurture?” [biologia czy środowisko?]. Zapytasz psychoterapeutów, to powiedzą jedno, zapytasz lekarzy, genetyków, powiedzą drugie.
Mądrzy lekarze, z którymi rozmawiałem, powiedzieli mi, że po pierwsze mam obciążenia genetyczne, mój tata na to umarł, a po drugie, żyłem w stresie, który sam na siebie sprowadzałem. Dobrze się w nim czułem. Dobrze się czułem w tym świecie dramatów, takich ostatecznych, jakimi były historie, które się zdarzyły naprawdę.
Nigdy nie napisałem książki o innych rzeczach. Takich, gdzie nie było śmierci w tle. Nie umiałem zbudować historii wokół czegoś innego.
Piszesz, że jak naprawdę było z tobą źle, zwolniłeś się z obserwowania świata. Czy w tym zwolnieniu jest cokolwiek pozytywnego, że już jest tylko choroba i nic więcej? Że nie musisz nic robić, nie musisz tego świata naprawiać?
Do naprawiania to mi w ogóle daleko, nigdy nie miałem takich ambicji. No ale jak cierpienie jest tak dojmujące, to nie to, że w świadomy sposób rezygnujesz z czegoś, tylko tego po prostu już nie ma. Przetasowują się rzeczy, które są ważne i ważniejsze. I nagle ta Polska, świat, gdzieś zjeżdżają na dalekie plany. I powiem ci na marginesie, fajnie jest się tym nie przejmować.
Dlatego uznałem, że to dobry temat do pisania. Bo tam z jednej strony jest straszny dramat, ale on niesie też dobre rzeczy. Nic nie jest czarno-białe.
Więc oczywiście zawał jest niefajny, ale niesie dobre rzeczy. Niesie refleksje. Szacunek do ludzi, którzy mnie z tego wyciągnęli. I złość na tych, którzy to robili źle i prawie mnie zabili.
No, bez dwóch zdań dobry literacki temat.
Powiedz o tej złości. Ratownicy nie wykryli zawału, tylko podali ci hydroksyzynę, po której poszedłeś spać. Oni ci nie zrobili EKG? Czy zrobili, ale nie było widać?
Zrobili dwa EKG i mówili, że zapis jest nieczytelny. Że za bardzo drżę, że być może ta ich maszyna jest zepsuta... Nie dopełnili procedur. Ale być może ten zawał był niecharakterystyczny, to się zdarza.
Na początku, jak już wyszedłem z tego szpitala, czułem wzbierającą złość. Bardzo poważnie myślałem o wytoczeniu im procesu.
Żeby nie potraktowali tak następnych pacjentów.
Wstyd powiedzieć, ale początkowo nie myślałem o tym, że mogą tak potraktować następnych pacjentów. Nie wykazałem się odruchem prospołecznym. Czułem wielką złość, bo jeszcze dobrze pamiętałem tamten ból.
Później zapominasz to. Pamiętasz, że cię bolało, ale nie pamiętasz samego bólu. Pewnie dlatego niektóre kobiety rodzą więcej niż raz. Dlatego nie wszyscy jesteśmy jedynakami.
Konsultowałem się nawet ze znajomymi prawnikami pracującymi w obszarze zdrowia. I oni mi powiedzieli: „Słuchaj, to ci zajmie dekadę i kupę kasy. I nie wyobrażasz sobie, co przejdziesz przez tę dekadę”.
Wtedy bardzo szybko pomyślałem, że już miałem jeden zawał. Nie wiem, ile czasu mi zostało, ale nie spędzę go na użeraniu się w sądach. I zrezygnowałem.
To nie jest dobry, obywatelski ruch, bo powinienem to zgłosić np. do ich przełożonych albo do rzecznika praw pacjenta, żeby został ślad. Bo ewidentnie czegoś nie dopełnili. Sprawdziłem to u ludzi, którzy są ratownikami, u lekarzy, ale do dzisiaj nic w tej sprawie nie zrobiłem.
I raczej już nie zrobisz?
Nie wiem.
W twojej książce pada wiele stwierdzeń, które bardzo mi się podobały, ale wydawało mi się, że grasz z czytelnikiem. Piszesz np.: „Najważniejsze są ćwiczenia kardio”. Nie piszesz tego trochę dla jaj?
To jest proza. Wiele osób traktuje to jak dokument, ale ta seria [seria tu/teraz wydawnictwa Agora – red.] to taka, w której podział na literaturę faktu i fikcji nie ma znaczenia, ważne są osobiste perspektywy. I w tej konstrukcji masz dużą dowolność. Masz też elastyczne podejście do faktów.
W prozie prawdą jest to, co przed chwilą napisałeś. To nie jest dokument. Ale ja, ten bohater, którym akurat w większości przypadków jestem, na tym etapie, gdy właśnie mija rok, jest wyznawcą kardio. Bo ćwiczenia kardio zwiększają jego wydolność tlenową i to jest dla niego na wagę złota. Nie ma nic ważniejszego.
Ale trzeba pamiętać, że w tej książce narrator nie zawsze jest autorem, bo to właśnie jest proza.
Obok tych ćwiczeń kardio, pojawia się zdanie: „Teraz już będę pisał o zdrowiu”. A przecież nie będziesz pisał o zdrowiu, bo zdrowie nie jest twoim tematem.
Sławku, to są rozmyślania tego bohatera. On myśli co zrobi, a jest w fazie, w której zastanawia się, co teraz będzie. To nie jest ktoś, kto jest 10 lat po zawale. To ktoś, kto jest w pierwszym roku po zawale, nawet nie po pierwszym roku i on się zastanawia, co teraz będzie robił.
Zauważ, że on dochodzi do ostatniego zdania w akapicie i mówi: „No pewno będę się zajmował śmiercią, jak zwykle”.
A ja nie wiem, czy będę. Nigdy nie wiemy.
Jak jesteś gdzieś na etacie, to wiesz, czym się będziesz zajmował. A jak nie jesteś, to nie wiesz. No więc ja nie wiem.
Denerwowały cię zapytania znajomych, jak się czujesz? Czy też przyjmowałeś je jako przejaw troski?
Mnie one denerwowały już wcześniej, przed zawałem. To zdanie: „Wszystko w porządku?”
Jak słyszę, gdy np. kelner w knajpie się pyta, czy wszystko w porządku, to ja sobie myślę: „Człowieku! Czytałeś gazety?”
I jak znajomi mówią, jest podobnie. To takie wyrażenie, sposób chwilowego bycia, small talk. Co słychać? Wszystko w porządku?
A ja nie umiem prowadzić tych small talków i wcześniej też nie umiałem. Myślę: „Naprawdę chcesz wiedzieć, co słychać u mnie? To ja ci powiem”. Ale ludzie nie chcą tego słuchać.
Po zawale to zdanie stało się wyrazem troski o mnie. Więc nie mogłem z tą swoją agresją wyjeżdżać na znajomych, ale też nie rozróżniam jeszcze wciąż, kto z nich naprawdę chce wiedzieć, a kto wrzuca te dwa czy trzy słowa, bo wypada. Dlatego nie wiem, czy mam opowiadać, czy nie opowiadać. Czy oni chcą, czy nie chcą wiedzieć. Naprawdę nie jestem dobry w tę rozmowę „co słychać”.
Amerykanie mówią: „I’m more than happy”. Ja nie rozumiem tego zdania. Bo bycie szczęśliwym mi się zdarza, może teraz częściej niż przed zawałem. Nie mam pewności, czy to nie jest maniakalne, ale ważne jest to, co odczuwam. Natomiast bycie „jeszcze bardziej niż szczęśliwym”, to ja tego już nie rozumiem.
Opowiedz o rowerze. Przed chorobą nie jeździłeś, pożyczyłeś rower od kolegi.
Jeździłem jako dziecko. Potem jako młody ojciec woziłem dzieci w krzesełkach do przedszkola. A potem nie jeździłem.
Rower to było odkrycie. Wsadził mnie na niego przyjaciel. Bałem się, że się wywrócę, nie miałem siły. Wsiadłem i chciałem zrobić kółko, ale tak mi się ręce trzęsły, że w połowie tego kółka zsiadłem. Chciałem mu oddać, a on mówi: „Nie, bierz”.
Zaprowadziłem ten rower do domu, przypiąłem go na podwórku. Następnego dnia znowu zrobiłem kawałeczek, potem znowu i od tego czasu nie zsiadłem z roweru.
I nagle – to było tak wymierne – pierwszego dnia nie byłem w stanie tego kółka domknąć, a po tygodniu już dałem radę zjechać do Wisły. Nie dałem rady podjechać, bo jest pod górkę, ale po miesiącu już umiałem zrobić 3 kilometry. Po następnym tygodniu znowu trochę więcej. Nie ma lepszego systemu wzmocnień dla człowieka.
Najbardziej się bałem, że zostanę takim niepełnosprawnym półinwalidą, który nie może nigdzie podejść, ma zadyszkę, tymczasem nagle odkryłem narzędzie, żeby tak się nie stało. Przedwczoraj pojechałem na rowerze do Nieporętu i z powrotem. To jest pięć dych i robię to z przyjemnością.
Dzisiaj mam już swój rower.
Mam te ohydne gacie i koszulkę z kieszeniami na plecach, co kiedyś potwornie mnie śmieszyło, a dzisiaj rozumiem, po co ona jest.
Po prostu mam dziką frajdę.
No i zwiększasz sobie wydolność.
Frajdę mam właśnie z tego, nie z jazdy. Nie z oglądania pejzaży, mam to w d… Mogę jeździć w kółko po betonowym placu i taką samą frajdę bym miał, bo to poprawia moją wydolność.
Może kiedyś stanę się takim kolarzem, który docenia pejzaż. Na razie nie. Jeszcze za wcześnie.
W książce jest taki fragment, kiedy odwiedza cię kolega i mówi, że dzięki poważnej chorobie stał się „niewkurwialny”. A jak jest z tobą?
Na pewno mam dzisiaj dłuższy lont, na więcej rzeczy patrzę z pobłażaniem. Nie wiem, czy to kwestia wieku, czy tego doświadczenia. Jak widzę, że ktoś się irytuje czymś, to sobie myślę: „Naprawdę? To cię denerwuje”?
W związku z tym po stronie minusów jest to, że męczy mnie przebywanie z ludźmi, których wyprowadzają z równowagi rzeczy, o których ja myślę, że nie warto kruszyć o nie kopii.
Ale po zawale zdecydowanie rozszerzyłem krąg towarzyski. Bo przedtem go bardzo ograniczałem. Jednak przez lata coś się tam przytykało w moich naczyniach. Nie miałem – jak już mówiłem – świadomości tego, ale miałem coraz mniej siły. I z wielu fizycznych ćwiczeń – typu spacer, rezygnowałem. Wydawało mi się, że wszyscy mają dłuższe nogi i dlatego szybciej chodzą, a ja nie daję rady. Zawsze byłem na końcu peletonu, więc odpuszczałem. Umawiałem się na obiady. I jak ktoś mówił: „Pójdziemy wcześniej na spacer”, odpowiadałem, że mam coś do zrobienia. „Dojadę. Wy idźcie na spacer, ja was złapię na końcu”. Potem wstecznie zrozumiałem, co się działo. To trwało dekadę.
Wracam do strachu. Strach jest częścią chorowania, ale chyba szczególnie dotyczy to zawału?
Strach jest wpisany w kardiologię.
Od kilku dni kłuje mnie w klatce. Śmiałem się, że idę na rozmowę z tobą o zawale i po drodze akurat to kłucie. Chociaż ja się badam. Jestem zdrowy.
Jest taki kawałek w książce, idę do pani profesor i ona pyta: „Jak się pan czuje? Coś pana boli?”. Pokazuję palcem: „Tu”. Na co ona: „Palec to nie jest kardiologia”. Przykładam całe dłonie do piersi”. „O, to jest kardiologia” – słyszę.
Znam oczywiście to uczucie – taka szpila w sercu – ale to są mięśniowe rzeczy, a nie naczyniowe. Przynajmniej lekarze tak twierdzą. No i co z tego? Boli tak samo i generuje strach. Warto zweryfikować, idź do lekarza.
Ja sprawdzam teraz wszystko. W ogóle mam wywalone na to, że będą mówić, że jestem hipochondrykiem.
Miałem dziadka lekarza, który opowiadał różne dowcipy. Jeden z nich był taki: „Co jest napisane na grobie hipochondryka? ‘A nie mówiłem?’”
Ile espresso pijesz dziennie?
No trzy, bo tyle pozwoliła mi pani profesor, jestem prymusem. Rozkładam je sobie na dzień. Będę robił wszystko, co lekarze mi powiedzą.
A piżamę, tę rozpinaną, która tak się przydaje w szpitalu, trzymasz dalej?
Trzymam na półce, pod wszystkimi innymi piżamami. Zakopałem ją tam, ale kto wie.
Napisałeś, że jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobiłeś po powrocie ze szpitala, był zakup ciśnieniomierzy dla dzieci. Oni mierzą to ciśnienie, czy olewają?
Myślę, że olewają. Ale mam nadzieję, że co jakiś czas – tak z ciekawości – sprawdzają. Na początku na pewno mierzyli.
Jestem sobie w stanie wyobrazić ich balangę, w trakcie której mówią: „Chodźcie, sobie teraz wszyscy zmierzymy”.
Powiedziałem im, że balangi są OK, tylko żeby co jakiś czas się badali. Te głupio-mądre powiedzenia, żeby „starość mogła, a młodość wiedziała”. Kiedyś nas to śmieszyło, a potem zaczęliśmy czuć, co to znaczy. Dzisiaj już dokładnie rozumiemy i co z tego? Każdy musi przez to przejść, ale są rzeczy, o które mogę dbać, póki jestem. Nie będziemy żyli wiecznie. Do któregoś momentu możesz dbać. Nie mam w planie być nieśmiertelnym, ale staram się, żeby czas, który został, był dobrej jakości.
A czegoś ci nie wolno robić?
Nie mówią mi, czego nie wolno. Ja już sam czuję, czego nie mogę. Jak jeżdżę na rowerze, bardzo pilnuję tętna. Jak dochodzi do 150, odpuszczam.
Zrezygnowałem z jazdy motocyklem, a jeździłem przez długie lata. Ale nie dlatego, że nie mogę, minimalizuję ryzyko w życiu. Więc kompletnie bez żalu pożegnałem się z czymś, co uwielbiałem. Nie tęsknię, nie mam bólów fantomowych.
Chciałbyś, żeby twoja książka dała do myślenia ludziom, których może ten zawał czekać? Czy traktujesz ją wyłącznie jako wydarzenie literackie?
Nie wiem, co ludzie z nią zrobią, ale nie mam w sobie aktywisty medycznego. Nie chciałbym, żeby ludzie chorowali, ale w tej książce skupiłem się na emocjach. Nie na zdrowiu fizycznym, tylko na tym, co się czuje.
Pomyślałem, że to jest coś, co nas łączy. Ten lęk i miłość, i smutek, i strach. I że ja ten język znam, że go rozumiem. I że mam do niego dostęp u siebie.
A spotkałem bardzo dużo osób w jednym i drugim szpitalu, dla których to wszystko jest tabu. Rozmawianie o własnej śmierci. Rozmawianie – szczególnie wśród mężczyzn – o bólu, cierpieniu. Wszyscy są twardzielami, nikt nie cierpi, mimo że zaraz zdechniemy. I wydawało mi się, że warto się temu przyjrzeć. Pomyślałem, że te kompetencje mam.
Ostatnio dostałem dużo sygnałów od lekarzy, że polecają moją książkę pacjentom.
Nie masz potrzeby edukowania ludzi?
Nie, ja raczej słucham. Nie pytany, nie gadam.
Książka powstała z zapisków w czasie choroby. Prowadziłeś je wcześniej?
Od wielu lat robię notatki. Ale to nie są notatki o moim stanie wewnętrznym, tylko to są takie, jak mówił Tuwim, „rodniki”. Czyli dwa słowa, zdanie, równoważnik zdania, z czego kiedyś możesz rozwinąć coś większego. Stąd się biorą moje opowiadania. Notuję i potem po dwóch, trzech latach patrzę, oglądam, co tam zapisałem i sprawdzam, czy jest tam książka, czy nie ma.
Ale w czasie choroby myślałeś już, że będziesz chciał to opublikować? W książce pada, że żona cię namówiła.
Nie, żona nie. Wiele osób mnie namawiało, a ja mówiłem, że nie. Że Białoszewski już napisał „Zawał”. Ale po dziewięciu miesiącach od tego wydarzenia poczułem, że chyba mam coś do napisania.
Napisałem pierwszy fragment, to było „Kocham mężczyznę” [chodzi o lekarza, który uratował autorowi życie]. Napisałem to w dwie godziny i w tym momencie zrozumiałem, że w głowie mam kolejkę tych opowieści. I zacząłem pisać.
Uwielbiam ten stan, że się zamykasz, masz jeden wątek. Trzeba pójść coś kupić do jedzenia, umyć się, ubrać, ale wszystko się toczy w głowie, układa się ta historia.
Ja mam to doświadczenie tylko z prozy. Bo z dokumentalnymi rzeczami jest inaczej. Tam masz nagraną rozmowę, którą trzeba zredagować. To zupełnie inny rodzaj zadania i skupienia.
A proza to jest wolność. Po prostu układasz sobie historie. Bierzesz, co potrzebujesz, dodajesz, co potrzebujesz. I w tej książce też tak jest. To nie jest dokument. Ale nikt się nie zastanawia, nikt nie myśli, że coś z tego jest kreacją, bo to wszystko się mogło wydarzyć.
Tłumaczyłeś mi już, że to proza, nie dokument. Ja jednak czytając, czułem, że te wszystkie rzeczy zdarzyły się naprawdę, że w rzeczywistości padło każde słowo.
W książce jest postać nauczycielki z mojej szkoły, która dosiada się do mnie na ławce, na skwerku. Ta postać jest wymyślona, ale jej „rodnikiem” była pewna starsza pani, która usiadła koło mnie i jadła miętówki. No i jak masz w głowie otwartą drogę do prozy, to ona siedzi koło ciebie, a tobie już ta historia leci w głowie, ten scenariusz.
Ta osoba mogła być moją nauczycielką. Ona taka stara, ja niby taki młodszy. Ona w lepszej formie. I teraz tylko musisz to napisać. Bohaterom dać język, dać jakąś historię. A ponieważ to bardzo krótka forma, musisz się zmieścić z tym wątkiem na półtorej strony.
Mój przyjaciel, który chodził ze mną do szkoły, przeczytał to i napisał do mnie: „Nie pamiętam takiej nauczycielki. Kto to był? Odpowiadam mu: „Brawo! Czujność 100 proc.”. Ale to nie jest ważne, czy ona jest prawdziwa, czy nie.
W prozie nie ma zarzutu kłamstwa, ono nie istnieje. Aczkolwiek miałem to przy okazji „Rejwachu”, który jest prozą.
Zdarzył się najgorszy typ uczestnika spotkania autorskiego, mężczyzna w naszym wieku, czyli 60 plus.
Pyta: „To jest prawda, czy nie?”
- To jest proza.
- Nie, ale pan mi powie, to jest prawda, czy nie?
Powtarzam: To jest proza.
Furia. W trakcie lektury się wzruszył. Łzy mu napłynęły do oczu, aż tu nagle poczuł się oszukany.
A ja mówię: „Prawdą jest to, co pan poczuł. To jest cała prawda”.
I nie zajmujmy się tym, bo część historii jest prawdziwych, część historii jest częściowo prawdziwych, część jest wymyślonych, wszystkie są możliwe i dlatego to tak działa. Myślę, że na tym polega dobra proza.
Jeśli czytasz i nagle jakaś postać „wywraca się” psychologicznie i myślisz: „No nie. On by tego nie zrobił”, to znaczy, że to jest źle napisane.
Już ci mówiłem, że od momentu, kiedy wdepniesz w tę prozatorską alejkę, prawdą dla ciebie jest to, co napisałeś. To bardzo źle brzmi, ja o tym wiem.
Oczywiście można mówić, że jestem nieadekwatny, nie przystaję do rzeczywistości, ale to w ogóle nie są moje problemy. Ja nikogo nie krzywdzę, nikogo nie oszukuję.
*Mikołaj Grynberg – pisarz i fotograf, z wykształcenia psycholog. Autor albumów „Dużo kobiet” (2009) i „Auschwitz – co ja tu robię?” (2010). Wydał zbiory rozmów: „Ocaleni z XX wieku” (2012), „Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne” (2014), „Księga wyjścia” (2018), a także „Jezus umarł w Polsce” (2023). Opublikował dwa tomy opowiadań: „Rejwach” (2017), oraz „Poufne” (2020).
Książka „Rok, w którym nie umarłem” ukazała się 2 lipca 2025 r. Wydała ją Agora.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze