0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Jakub Orzechowski / Agencja GazetaJakub Orzechowski / ...

"Były dwie, trzy takie chwile na SOR-ze, kiedy bardzo się obawiałem udaru. Widzę tam jadące trumny, a nie wiem, co się ze mną stanie, mam wysoką gorączkę. Leżę opatulony w tej puchowej kurtce, którą na szczęście wziąłem. Mija kolejna godzina, woda mi się skończyła i czuję, że wysycham" - opowiada nasz rozmówca.

Lat 41 lat, codziennie uprawia sport, żyje na pełnych obrotach. Ostatnia rzecza, jaka mogła mu przyjść do głowy, to, że trafi do szpitala z ciężkim COVID-em. A trafia dwa razy i za drugim razem dowiaduje się, że jego płuca są w straszliwym stanie. Rodzina ma się z nim żegnać.

Ozdrowieniec z COVID-19 opowiada OKO.press opowiada o tym strasznym doświadczeniu, a przy okazji udziela rad, jak przygotować się do choroby i pobytu w szpitalu, jak dawać sobie radę ze stresem i o co powinni zadbać bliscy osoby, która jest w szpitalu. "Warto zabrać ciepłe ubrania, bo w szpitalach covidowych jest mocna klimatyzacja, żeby personel mógł wytrzymać w kombinezonach ochronnych, więc jest cholernie zimno".

Jesteś zdrowy i wysportowany? To jeszcze nie gwarancja

Sławomir Zagórski, OKO.press: Zmęczony?

Mój rozmówca jest osobą ze środowiska medycznego i prosił o zachowanie anonimowości: Nie. Jest nieźle, nad wyraz nieźle. We wtorek byłem po raz pierwszy po dłuższej przerwie na ściance wspinaczkowej. Półtora miesiąca pauzowałem, a ja bardzo lubię się wspinać.

Jesteś młodym, zdrowym mężczyzną, który niedawno przeszedł COVID. Ciężko, z pobytem w szpitalu. Bałeś się, że zachorujesz? Brałeś to w ogóle pod uwagę?

Ponieważ nigdy w życiu na nic poważnie nie chorowałem, nigdy nie byłem hospitalizowany, codziennie uprawiam sport, uważałem, że mój organizm jest gotowy na to, żeby stawić czoło jakiejkolwiek infekcji. Czy to będzie koronawirus, przeziębienie czy grypa.

Jeżeli wcześniej zapadałem na przeziębienia, to w takim modelu jedno-dwudniowym z wysoką gorączką i bardzo szybkim dojściem do siebie.

Tętno spoczynkowe – 52. Ciśnienie w normie. Żadnej cukrzycy, żadnych chorób współistniejących. Nic. Po prostu okaz zdrowia.

Ale uważałeś? Maseczka, ograniczenie kontaktów?

Tak. Do tego zmianowy czas pracy, trochę pracowałem zdalnie. Uważałem.

Przeczytaj także:

Wiesz, jak się zaraziłeś?

Nie wiem. Wydaje mi się, że mogłem się zarazić się w pracy. W którymś momencie mieliśmy taką ideę, że po niedzieli dzielimy się już wszyscy na dwa zespoły, żeby zmniejszyć ryzyko zakażenia, a przedtem zrobimy sobie testy. Ostatecznie zrobiły je tylko trzy osoby. W środę byłem w pracy po raz ostatni. W czwartek, 22 października wieczorem dostałem informację, że jedna z osób jest pozytywna.

Dobrze się czuła?

Nie miała żadnych objawów, na początku tygodnia trochę kasłała.

Ja w nocy z czwartku na piątek dostaję gorączki. Podejmujemy z żoną decyzję, że zrobimy sobie wymaz rano.

Myślisz od razu, że to to?

Tak. Bo gorączka była trochę za niska. U mnie – jak mówiłem - przy tych przeziębieniach są takie nagłe wysokie temperatury i infekcja tak jak gwałtownie przychodzi, tak samo się kończy. A tutaj zaczynało się…

…stosunkowo niewinnie.

No właśnie. Gorączka maksimum 38 stopni.

Robimy test. Zadzwoniłem rano do kolegi i poprosiłem, żeby przyjechał do nas i zrobił nam wymaz. I zaraz po tym wymazie straciłem przytomność. Zemdlałem i padając uderzyłem potylicą w kant ściany. Kupa krwi. Głowa rozcięta w dwóch miejscach. Jestem w kiepskiej formie. Gdy po godzinie przyjeżdża karetka, ratownicy muszą mnie wyciągać z domu na wózku, bo nie jestem w stanie iść.

Trafiam do karetki, telefon mam w kieszeni, ale nie mogę z nikim rozmawiać ani dać znać, gdzie jadę. Na szczęście jedzie za nami teść, więc rodzina dowie się, dokąd trafię. W międzyczasie koledzy też namierzyli, gdzie mnie wiozą.

Na SOR-ze wiedzą, że jesteś prawdopodobnie COVID+?

Wiedzą, że jestem z kontaktu, bo nie mam jeszcze wyniku testu.

Jestem na szybko szyty. Robią mi tomografię głowy, bo trzeba zobaczyć, czy nie ma krwiaka, czy czaszka nie jest pęknięta. Wyniki są w porządku. Robią RTG płuc i też jest OK.

Leżę na tym SOR-ze. Jestem w maseczce i kiepsko mi się w niej oddycha. Więc proszę o tlen i leżę pod tlenem.

Jakoś spędzam tę noc. Na drugi dzień nie gorączkuję. Mam zabandażowaną głową, ale jest OK.

Robią ci drugi test?

Tak. Od razu, na wejściu. Jeżeli jest się z kontaktu, od razu robią ci wymaz.

Tu istotna uwaga.

Jak się wzywa karetkę, warto na wstępie powiedzieć dyspozytorowi, że jest się z kontaktu. Wtedy nie ma opóźnienia. Bo kolega, który rozmawiał z dyspozytorem tego nie zrobił i ratownicy musieli się ubierać na korytarzu, a tak przyjeżdżają od razu ubrani.

Czasem te 15 minut może się okazać bardzo istotne.

Po 24 godzinach spędzonych na SOR-ze wypisują mnie do domu. Mówię, że nie chcę wracać, pytam o izolatorium. Dowiaduję się, że izolatoria dla Warszawy i okolic powstaną dopiero po weekendzie, a teraz najbliższe znajduje się w województwie lubelskim.

Wydawało mi się, że wszyscy raczej chcą do domu.

Ustaliliśmy z żoną, że ze względu na bezpieczeństwo domowników (mamy dwoje małych dzieci), lepiej żebym został jakiś czas poza domem.

Ale jednak tam wracasz.

Nie decyduję się na wyjazd w lubelskie. Karetka odwozi mnie więc do domu. I jestem tam od soboty.

Izoluję się w sypialni, żona śpi w salonie. Dostaję jedzenie pod drzwi, wychodzę tylko do toalety, w maseczce. Walczę z gorączką, mam trzy piki dziennie. Gorączkuję wysoko - 39 do 40 stopni. Strasznie mnie to męczy. Staram się pić.

Jesteś coraz słabszy.

Po powrocie ze szpitala jest jeszcze OK, ale od niedzieli coraz gorzej. Jak masz gorączkę i jesteś słaby, to ograniczasz jakikolwiek ruch. Po to, żeby mniej chodzić do toalety, mniej pijesz. I tu kolejna ważna uwaga. Warto zrobić sobie jakąś domową kaczkę na tę okoliczność. Dlaczego? Bo ja po tygodniu spędzonym w domu w którymś momencie gwałtownie się spionizowałem, bo chciałem iść do toalety i w tej toalecie zasłabłem.

Karetka już wie, że jestem pozytywny i mnie zabierają. Schodzę na dół z ratownikami i nie wiadomo, gdzie pojadę.

Gdybyś miał tę kaczkę albo ostrożniej wstawał z łóżka, nie wiadomo, jakby się to potoczyło.

Jestem bardzo szczęśliwy, że tak to się skończyło, bo jak przyjeżdżam do szpitala, okazuje się, że 10 proc. płuc jest zajętych przez zmiany covidowe. Mam zaawansowane zapalenie płuc.

Którego w ogóle nie byłeś świadomy?

Nie. Chyba trochę zaczynałem kasłać, ale saturację miałem w normie.

Następna ważna rzecz – jeżeli zaczynasz chorować, warto mieć spakowanych kilka rzeczy – bielizna, piżama, butelka wody, może dwa banany – żeby w razie czego być zabezpieczonym. Na SOR-ze można spędzić naprawdę dużo czasu.

Ponadto w szpitalach covidowych jest mocna klimatyzacja, żeby personel mógł wytrzymać w kombinezonach ochronnych, więc jest cholernie zimno.

Ja byłem nieprzygotowany, cała ta choroba jest dla mnie zaskoczeniem. Pytam ratownika, jak mam się ubrać. W końcu biorę tylko puchową kurtkę – co było zbawienne – i butelkę wody. Ląduję na SOR-ze. Leżę tam siedem godzin. Przechodzę wszystkie rutynowe badania, czekam co ze mną.

Przyjmują mnie na neurologię. Jest sobota, 31 października. Gorączkuję naprawdę wysoko, bo mam 41 i pół stopnia. Pada decyzja, że będzie punkcja płynu mózgowo-rdzeniowego, bo jest podejrzenie zapalenia opon mózgowych. I w niedzielę bladym świtem mam punkcję.

Bardzo to nieprzyjemne?

Masakra. Przed zabiegiem lekarz wymienia ci jednym tchem wszystkie możliwe konsekwencje – od niedowładu na jakiś wlokących się miesiącami zespołach depresyjnych kończąc. Jeżeli operator jest dobry, punkcja przebiega bez komplikacji, ale przynajmniej 6-8 godzin po leżysz plackiem. Jeśli podniesiesz głowę, ubywa ci tego płynu mózgowo-rdzeniowego. Twój organizm musi mieć czas, by wyprodukować nową jego porcję.

Bardzo nie chciałem tego badania. Miałem traumę, bo moja ciotka miała zespół depresyjny po takiej punkcji.

Leżę jednak na neurologii, a wokół mnie pacjenci, u których COVID rozpoczął się udarem. Niewiele starsi ode mnie – tak ze 45-50 lat. Z pewnością nie chcę, żeby u mnie poszło w tę stronę.

Więc o 6.30 rano mam punkcję. Płyn jest czysty. Natomiast radiolodzy opisują to zapalenie, dlatego dostaję przeciwirusowy acyklovir, a także antybiotyki na okoliczność zmian covidowych.

Po jakiś 20 godzinach od zabiegu pielęgniarki podnoszą mnie jak szmacianą lalkę. Zdejmują koszulkę, obmywają mokrymi chusteczkami, zmieniają koszulkę i kładą z powrotem. Ja dopiero następnego dnia mogłem się mocniej poruszyć.

Nadal wysoko gorączkuję. Któregoś dnia koło godziny 22:00 proszę pielęgniarkę, żeby zmierzyła mi temperaturę, bo czuję, że rośnie. Odpowiada, że za chwilę, bo wtedy będziemy mierzyć wszystkim. A ja koło godziny 23:00 mam już 40,5 stopnia. Dostaję od razu dożylnie pyralginę. Nie pomaga. Obkładają mnie lodem i dzwonią do lekarza, może coś jeszcze poradzi. Dają mi dożylnie ketonal. Około 03:00 w nocy temperatura opada.

Byłeś w stanie spać?

Bardzo słabo, to jest takie przysypianie, a jak dodasz do tego jak działa oddział, czyli różne odgłosy… Na szczęście na neurologii zrobiono mi rezonans głowy z kontrastem. Przy tej okazji dostałem stopery do uszu i to jest super sprawa.

Leżę. Wszystkie sale pozamykane. Na korytarzu jest zimno. Tam życie zamiera gdzieś ok. 23:00. Ok. 05:00 rano do sali wchodzą pielęgniarki, mierzą ciśnienie i saturację, czasem temperaturę. Potem są jeszcze dwie godziny przed lekami, a między 08:00 a 09:00 przyjeżdża śniadanie.

Rytm dnia wyznaczają posiłki. Warto na nie wstawać, bo jest ciepła herbata. Trzeba też pamiętać, że na każdy stopień podwyższenia temperatury palisz 500 kilokalorii. Więc jesteś w stanie zjeść usmażonego na czarno diabła z rogami, żeby tylko przetrwać i mieć siłę do tego gorączkowania.

Między 13:00 a 14:00 przyjeżdża obiad. Kolacja niestety jest dość wcześnie, bo między 17:00 a 18:00. Dlaczego ci o tym powiadam? Bo nigdy nie byłem hospitalizowany. Nie znałem tego rytmu oddziałowego, to dla mnie nowość.

Nie byłeś głodny o późnym wieczorem?

Zdarzało się, na szczęście teściowie podrzucili jakieś jedzenie. Koledzy też. Dostałem banany, czekolady. Ten ciąg kaloryczny jest naprawdę duży. W ciągu niespełna 3-tygodniowej hospitalizacji straciłem pięć kilogramów.

Jakoś trwam.

Dostaję lekarza prowadzącego, którego widzę dwa razy w ciągu całego pobytu w szpitalu. Może przez 10 minut za każdym razem.

Przychodzi czwartek, 29 października. Jadę na tomografię. Nikt mi nie mówi, jaki mam wynik. Żona obdzwania znajomych, którzy mogą jakoś pomóc. Bo uprzedzając fakty – okazuje się, że mam w 65 proc. zniszczone płuca.

To fatalny wynik. W tym momencie nie wiadomo co będzie ze mną.

Ale ty na razie o tym nie wiesz. Miewasz w ogóle takie myśli, że możesz umrzeć w tym szpitalu z powodu COVID-u?

Nie mam takich myśli do czasu, kiedy niedługo po tym badaniu zaczyna się wokół mnie gorączkowy ruch. Przenoszą mnie na salę intensywnego nadzoru. To sala, gdzie jesteś pod ciągłym monitoringiem, naprzeciwko konsoli pielęgniarek.

Tłumaczą ci, dlaczego cię tam przenoszą?

Mówią, że będę dostawał remdesivir i że jest szykowane dla mnie osocze. Jeszcze przed przeprowadzką dostaję pierwszą dawkę sterydu - deksametazonu. Od jakiegoś czasu wiadomo, że deksametazon znacząco pomaga chorym na COVID i teraz jak przychodzisz do szpitala, to właściwie powinieneś dostać sterydy od razu, na wejściu.

Dobrze widzę, że coś jest nie tak. Podejrzanie dużo osób do mnie przechodzi. Tymczasem mam dobrą saturację, prawidłowo oddycham.

Podają mi remdesivir i osocze. Przy osoczu temperatura ciała musi być poniżej 37 stopni. Ze względu na to, że mi ta temperatura nadal skacze, dostaję najpierw pyralginę w żyłę. Otwieramy okna, rozkrywamy mnie, obkładamy lodem, jest sukces – 36,5 stopnia. Lejemy. Remdesivir – przynajmniej na początku – musi być na małym przepływie, bo też nie wiadomo, jak organizm zareaguje. Wszystko się udaje. Przyjmuję bez żadnego wstrząsu, biorę to pełen nadziei. Już wtedy – nie pamiętam kto, albo żona, albo mój kolega mówi mi, że mam w 65 proc. uszkodzone płuca.

Pamiętam, że to była pierwsza noc, kiedy pospałem wreszcie parę godzin. Na sali intensywnego nadzoru jest wygodne łóżko, takie wysokie, antyodleżynowe, z kompresorem, który cały czas pompuje powietrze, trochę jakbyś leżał na łóżku wodnym. Więc pod względem snu to dobra noc, natomiast stres jest gigantyczny, bo nie wiem, co będzie ze mną.

Dochodzi do mnie, że pewnie nie odzyskam życia, jakie miałem przed chorobą, ale czy w ogóle przeżyję?

No i teraz pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy – jak zawalczyć z tym stresem i podtrzymać parametry.

Jest taka metoda treningu wspinaczkowego, która nieźle stymuluje zakończenia nerwowo-mięśniowe. Zamykasz oczy, możesz się posiłkować rękami i powtarzasz sekwencje ruchów na drogach wspinaczkowych.

Te, które kiedyś zrobiłeś. W myślach przenosisz się w skały albo na ścianę wspinaczkową i wspinasz się.

Zauważyłem, że fajnie mi to trzyma tętno, że cały czas mam wysoką saturację. Uspokajam się. No to jeszcze raz. I jeszcze raz. Z zaciśniętymi zębami jadę dalej. Zasypiam.

Rano po obudzeniu słyszę, że znów mam iść na tomografię płuc. Tak mało czasu minęło od tego osocza i pierwszego remdesiviru. Może jest taka straszna panika, że chcą zobaczyć czy uszkodzenie płuc się zatrzymało?

Jedziemy. Robią mi badanie, wracam. Nieoczekiwanie przychodzi lekarz prowadzący. I mówi, że to wczorajsze badanie, które tak źle wyszło, nie było moje.

Niezły numer.

Rozmawiamy pół godziny później, tym razem przez telefon. I lekarz informuje, że mam zmiany w płucach na poziomie 10-15 proc., czyli niewiele się przez te pięć dni pogorszyło. To dla mnie super wiadomość! To tak jakby ktoś siedzącemu w czarnej studni rzucił linę i wyciągnął go na powierzchnię.

Po chwili euforii przychodzi miejsce na złość – jak mogło dojść do pomylenia wyniku badań? Dostaję odpowiedź, wina systemu, to się zdarza. Zresztą, gdy widzi się sytuację, w jakiej został postawiony cały system ochrony zdrowia, w jakim pracują obciążeniu, jakoś mnie to nie dziwi.

Co dalej?

Jest piątek po południu, przenoszą mnie na pulmonologię. Dostaję dalej acyclovir, antybiotyki, steryd i remdesivir.

Na pulmonologii pierwszą dobę spędzam sam.

Na następny dzień kolejne przenosiny. Po pewnym czasie do mojego pokoju przywożą współlokatora – Krzyśka, który jest chirurgiem. Jest w kiepskim stanie, gorączka ok. 40 stopni, też po tygodniowym, może nawet 10-dniowym gorączkowaniu. Już nie wytrzymał, ostatnie trzy noce nie spał i trafił do szpitala.

Krzysiek leży pod tlenem, dostaje 2-2,5 litra tlenu. Zrobili mu tomografię. Miał większe zmiany w płucach niż ja, ale bardzo szybko się poprawia. Dostaje dość szybko remdesivir, nie dają mu osocza, ale wszystko idzie w dobrą stronę.

Zawiązuje się fajna znajomość. Zaczynamy robić wirtualne spacery, które trochę nas odstresowują, pozwalają wyjść z tej szpitalnej rzeczywistości. Raz Krzysiek mnie gdzieś zabiera, raz ja jego.

Idziemy z plecakami. Beskid Niski. „Ostatnio tam byłem” – mówi Krzysiek. Opowiada, jak wyglądają drzewa, jakie piękne kolory. Następnego dnia jedziemy na Hel. „Zobacz, 80 metrów plaży. Trochę się zakopaliśmy w tym piachu”.

Nie dostaję całej serii pięciu dawek remdesiviru, bo wątroba przez inne leki dostała mocno w kość, ale po czterech czuję się całkiem nieźle. Mam jeszcze ze 2-3 piki gorączki, ale widzę, że po tym czwartku, kiedy dostałem wszystko, co możliwe, wreszcie wychodzę na prostą.

Ciekawe, kiedy będę mógł wyjść ze szpitala. Robią mi kolejny wymaz. Razem w obu szpitalach zaliczyłem aż dziewięć wymazów.

To chyba przesada?

Myślę, że o dwa za dużo, ale takie są procedury przy przenoszeniu między oddziałami.

Okazuje się, że po to, by wyjść do domu, muszę mieć dwa negatywne testy na obecność koronawirusa. Są dwa rozporządzenia. Jedno mówi o dwóch negatywnych testach, a drugie, że jeżeli chorujesz minimum 13 dni, to trzy dni po ustąpieniu objawów mogą ci powiedzieć „cześć”.

Czuję się coraz lepiej. W sobotę mam kolejny wymaz i wynik jest nierozstrzygający. To znaczy już nie zarażam, ale resztki wirusa są gdzieś w organizmie. Ale kolejny wymaz po wyniku nierozstrzygającym może być pobrany nie po 24, tylko po 72 godzinach.

Czyli trzy doby w plecy.

W poniedziałek obydwaj z Krzyśkiem mamy kolejny wymaz. Następnego dnia rano pielęgniarka mówi, że jesteśmy obaj negatywni. Godzinę później nieoczekiwanie robią nam jeszcze jeden wymaz.

W szpitalu jest słaby przepływ informacji. Lekarze się zmieniają, biegają między oddziałami, często nie przekazują sobie informacji o pacjentach.

Jeśli ty się czujesz słabo, warto, żeby rodzina monitorowała, dzwoniła, co się dzieje, co dostaję. Taką rolę pełniła moja żona, a jak trochę wydobrzałem, to sam trzymałem rękę na pulsie i dowiadywałem się o leczenie.

Ale ty się na tym znasz, dla innych to nie takie proste. Wychodzisz w końcu z tego szpitala?

Chodzę! Chodzimy z moim sąsiadem po sali. W dwuosobowym pokoju mój współlokator był w stanie zrobić w ciągu dnia 2,5 km!

Robimy przysiady, rozciągamy się. Po kilku tygodniach nie masz ud, nie masz łydek. Więc jakoś się uruchamiamy. Uruchamiamy się też, żeby zmobilizować płuca, poprawić saturację.

Wtorek. Dwa testy negatywne, dostaję informację, że wychodzę. Już tak tęsknię za moją rodziną, tak chcę przytulić dzieci. To jest dla mnie jest jakieś mistyczne odczucie. Jestem w kiepskiej formie, miałem kilka momentów, kiedy rzeczywiście się bałem.

Dwie, trzy takie chwile na SOR-ze, kiedy bardzo się obawiałem udaru. Widzę tam jadące trumny, a nie wiem, co się ze mną stanie, mam wysoką gorączkę. Leżę opatulony w tej puchowej kurtce, którą na szczęście wziąłem. Mija kolejna godzina, woda mi się skończyła i czuję, że wysycham.

To najgorszy moment z całej tej historii?

Najgorszy moment to ten z pomylonym wynikiem – 65 proc. zniszczonych płuc.

Napatrzyłeś się w tym szpitalu.

Tak. To, co przeżywa pacjent, jest straszne.

Czy to, że tak dużo wiesz o COVID-zie, o medycynie, pomagało ci w tym chorowaniu czy raczej przeszkadzało?

Przeszkadzało. W niedzielę po punkcji, kiedy tak wysoko gorączkowałem, dostałem od mojego dobrego kumpla link do artykułu, jak bardzo COVID niszczy mózg. I ja się wtedy na niego wściekłem. Nie byłem w stanie mu odpisać, ale złościłem się leżąc nieprzytomny na łóżku. Ja wiedziałem, jak COVID niszczy mózg. Wiedziałem, że jak wysoko gorączkujesz to padają ci synapsy i jest klops.

Dlatego kluczowe są te ćwiczenia, o których opowiadałem, żeby zapanować nad stresem. Jakieś pozytywne myślenie, które jest strasznie trudne w takiej sytuacji, ale może właśnie przypominanie sobie jakiś fajnych widoków czy podróży.

Moi koledzy planują badanie naukowe dla pacjentów covidowych. Będą pokazywać im jakieś spokojne obrazy, żeby zniwelować trochę stres.

Mój mózg ucierpiał w chorobie. Dochodzę do siebie, ale wciąż trudno mi np. dobierać słowa.

Nie widzę tego. Świetnie opowiadasz.

Gdy żona odbierała mnie ze szpitala, czułem się jak zwierzątko, które chce się tylko nakryć kocem i schować pod stołem.

Przyszliśmy do domu. Miałem straszny ciąg kaloryczny. Powiedziałem „Zamówmy pizzę”. Żona zjadła dwa kawałki, a ja zjadłem resztę dużej pizzy. Do tego wciągnąłem tabliczkę czekolady, wypiłem dwie herbaty i poszedłem spać. W nocy się pociłem. To pocenie trwało jeszcze tydzień, może dłużej. Pytałem Krzyśka, on też się pocił.

To oznaka osłabienia.

Tak, choć nie mam ciągle odpowiedzi, czy to nie jest również kwestia wątroby.

Od wtorku do niedzieli jesteśmy u teściów, a po tygodniu mam zaplanowaną konferencję naukową, podczas której mam wygłosić wykład. Gdy zbliżała się perspektywa wyjścia ze szpitala, nie dopuszczałem do siebie myśli, że będę w stanie cokolwiek powiedzieć. Trudno, niech mówi ktoś inny, ja mogę przekazać materiały. Tymczasem w ten wtorek nagle nabieram ochoty. Wyobraź sobie, że wygłosiłem ten wykład na zupełnym luzie. Szefowa powiedziała, że świetnie poszło, nie widać, żebym chorował.

No więc powoli wracam do pracy, teściowie pomagają przy dzieciach, staram się wszystko nadrobić.

Będziesz oddawał osocze?

Tak. Niedawno dostałem wyniki i okazuje się mam bardzo dużo przeciwciał. Wyniki badań co do skuteczności osocza są różne. To wciąż metoda eksperymentalna, ale jest mocna hipoteza, że wielu osobom to może ratować życie, a osocza wszędzie brakuje, dostają je tylko nieliczni pacjenci. Podobnie jak remdesivir.

O osoczu myślę też w kontekście społecznym, że to bardzo fajnie działa na ludzi, jeżeli mogą coś zrobić dla innych. Społeczeństwo mocno się konsoliduje, jeśli ma poczucie sprawczości.

W obecnej sytuacji politycznej jest to bardzo, bardzo ważne. To pewnie mały plasterek na tę jątrzącą się ranę, ale jednak osocze oddają ludzie z różnych środowisk.

Choroba czegoś cię nauczyła? Bo nie wiem, czy można mówić, że coś zyskałeś.

Na pewno zyskałem większy dystans do różnych spraw. Wiesz, ja w marcu skończę 42 lata, mam dwójkę dzieci. Leżąc w tym szpitalu myślałem, że gdybym miał ich już nie zobaczyć, to by znaczyło, że się w ich życiu nie wydarzę. Są zbyt mali, nie będą nic pamiętać.

Masz ojca tylko w dowodzie osobistym. Jest wpisany, ale nie wydarza się w życiu, nie odciska śladu. To takie traumatyczne, mocno dojmujące wrażenie niebycia.

Więc myślę, że to, co zyskałem, to może takie łagodniejsze spojrzenie na ten świat. Bo ja jednak mam duże oczekiwania wobec życia. Staram się, odkąd pamiętam, robić bardzo dużo rzeczy. Moja doba kończy się późno. Śpię mało, wiele rzeczy mnie interesuje. Ogólnie funkcjonuję w modelu gaz do dechy i pęd. Co jakiś czas jest ściana, dwa dni pauzy i dalej.

Nie chciałbym tego zmieniać, ale na pewno po chorobie na niektóre sprawy patrzę łagodniej, spokojniej, z większym dystansem.

Imię pacjenta ze wspólnej sali w szpitalu zostało zmienione.

;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze