"W ostatnią środę nie było ani jednego miejsca ani w naszym województwie, ani w ościennym. A z odległymi Obornikami Śląskimi udało się tylko dlatego, że dowiedziałem się o nowo otworzonym oddziale, o którym jeszcze nikt nie wie" - mówi dr Stanisław Górski, lekarz z SOR
Kilka dni temu dr Stanisław Górski, lekarz pracujący na SOR na południu Polski, napisał w mediach społecznościowych, że dotychczasowa strategia walki z epidemią koronawirusa przestaje się sprawdzać. Twierdzi, że konieczne jest otwarcie wszystkich szpitali na chorych COVID+.
Publikujemy jego wpis i uszczegóławiamy rozmową z dr Górskim.
Sławomir Zagórski, OKO.press: Panie doktorze, kończy pan swój wpis stwierdzeniem, że „jedynie radykalne, niestandardowe działania mogą zapobiec tragedii”. Co konkretnie miał pan na myśli?
Dr. Stanisław Górski*: Dwie rzeczy. Po pierwsze uważam, że powinniśmy w sposób elastyczny udostępnić wszystkie szpitale również dla chorych na COVID-19. A to wymaga radykalnej zmiany myślenia.
Do tej pory cała nasza uwaga była zwrócona na osoby zakażone wirusem, umierające z powodu COVID-19. Sądzę, że w obecnym momencie epidemii sytuacja często będzie odwrotna. Tzn., że ludzie bezobjawowi, albo nisko objawowi będą chorować na inne rzeczy, a to COVID będzie chorobą współistniejącą.
Tylko wczoraj w Krakowie koronawirus był rozpoznany u 78 dzieci. Przecież one w większości są kompletnie bezobjawowe, a wyobraźmy sobie taką sytuację, że któreś z nich ma zapalenie wyrostka.
Rozumiem, że zwykły szpital może nie chcieć przyjąć takiego chorego z powodu zakażenia koronawirusem?
Dokładnie. Ja sam nie zajmuję się dziećmi, ale akurat dzieci przyszły mi do głowy, bo patrzyłem na tę statystykę. Ale generalnie po tym moim środowym doświadczeniu, kiedy jednym miejscem, do którego można wysłać pacjentkę COVID+ okazało się oddalone od Krakowa o 322 km Oborniki Ślaskie, jestem przerażony.
W moim szpitalu bardzo trudne albo niemożliwe byłoby zorganizowanie natychmiastowej pomocy dla osoby, której stan zdrowia się nagle załamuje z przyczyn np. chirurgicznych albo położniczych, a jest COVID dodatnia. Po prostu nie ma takich procedur.
Fizycznie nie ma miejsca, żeby bezpiecznie taką osobę leczyć. Ponieważ są wyznaczone inne szpitale, tyle, że one są całkowicie zapełnione, tymczasem tych osób będzie coraz więcej.
Słucham jednak innych lekarzy, którzy boją się nakazów rozszerzania działalności na pacjentów z COVID-em. Mówią, że nie wiedzą jak takie osoby leczyć. Inni, że nie ma gdzie przewozić tych pacjentów, którzy leżą w ich szpitalach do tej pory. Czy taką drastycznej zmiany, o której pan mówi, można dokonać w miarę bezboleśnie?
Jesteśmy w takim momencie, gdzie bezbolesnych ruchów nie ma. Od początku epidemii pracuję na SOR-ze. Mamy u siebie przeźroczystą ściankę, za którą wkładamy osobę, która jest albo podejrzana, albo dodatnia, zbudowaną przez pracowników technicznych szpitala. Jak trzeba do tych pacjentów iść, ubieramy się w te śmieszne stroje i idziemy do nich, a potem zdejmujemy i idziemy do innych pacjentów.
Jeśli takie miejsca są, to ludzie nie umierają w karetce pod szpitalem, jak to się stało w ostatnią sobotę pod szpitalem w Nysie, nie jadą na drugi koniec Polski, bo tam akurat jest wolne łóżko. Rozumiem, że ludzie się boją, sam się boję, i dlatego to drugie niestandardowe działanie obok udostępnienia wszystkich szpitali dla pacjentów z COVID powinno polegać na daniu medykom dużego wsparcia.
A konkretnie?
Na zapewnieniu jeszcze szerzej odpowiedniej jakości środków ochrony osobistej (maski z odpowiednim filtrem), a także na dofinansowaniu systemu, żeby móc ludziom więcej płacić.
Chodzi też o takie sprawy jak np. ubezpieczenia na życie czy ubezpieczenia od utraty dochodów, żeby państwo wzięło to na siebie. Bo duża część medyków pracuje na kontraktach i jak są chorzy - albo co gorsza coś im się stanie - nie mają żadnych świadczeń z tym związanych.
Na razie działania władzy idą w innym kierunku. Do niedawna medycy, którzy zakazili się SARS-CoV-2 dostawali pełną pensję w trakcie zwolnienia. Teraz jest to znów 80 proc.
To dotyczy tylko tej części, która jest na etacie. Wśród ratowników medycznych i pielęgniarek z którymi pracuję, mniej więcej połowa jest na kontrakcie, więc oni nie dostają żadnej zapłaty, kiedy są w domu.
Kolejna ważna rzecz to fakt, że ludzie się boją odpowiedzialności i stąd potrzeba uchwalenia czegoś analogicznego do ustawy o bezkarności urzędników. To może nie brzmi intuicyjnie, ale chodzi o to, że lekarze boją się podejmować niestandardowe decyzje ze względu na konsekwencje prawne. W opisywanej przeze mnie historii z Nysy już ruszyło prokuratorskie śledztwo oraz kontrola NFZ. I jak słyszę, Zbigniew Ziobro ponownie zastanawia się, jak bardziej karać.
No właśnie. Wspomniany dyrektor szpitala powiatowego wie, że jeśli coś się złego wydarzy, prokuratora nie będą interesować warunki, w jakich podejmował decyzje, tylko czy zapewnił bezpieczeństwo pacjentom i personelowi. A Ziobro wspólnie z Ministerstwem Zdrowia pracuje nad zapisem na temat odpowiedzialności karnej lekarzy. Trudno być w tej kwestii optymistą.
Mam nadzieję, że ktoś ten mój postulat przeczyta i zrozumie, że karanie lekarzy to kompletnie ślepa uliczka.
Jestem na różnych forach lekarskich i wiem, że w większości przypadków te wszystkie administracyjne decyzje z wiosny, te kierowania do pracy kończyły się fiaskiem. Bo ludzie znajdowali jakieś tam dziury albo po prostu nie przychodzili, albo brali zwolnienie. Tak więc przemoc tu nie zadziała.
Ja sam jestem w takiej sytuacji i ponoszę za to odpowiedzialność, że upycham tych pacjentów za ścianką. I wiem, że zbudowanie takiej ścianki zajmuje 2-3 dni, to nie są jakieś specjalistyczne rzeczy. W praktyce nie ma też czegoś takiego jak leki antycovidowe. Remdesivir kończy się nawet na najlepszych oddziałach zakaźnych. Jak stan pacjenta się pogarsza, to daje mu się tlen.
Mówi Pan, że ścianka to prosta sprawa…
…technicznie tak. Tylko trzeba podjąć takie decyzje. Być może trzeba ją przesunąć, by było więcej miejsca.
Historia z soboty o pacjencie, którego reanimuje się w karetce przed szpitalem, tylko dlatego że fizycznie nie ma dla niego miejsca na SOR-ze, jest przerażająca. Ale to co pan mówi o strachu lekarzy, którzy nie wiedzą, jak postępować z pacjentami z COVID-em, też ma swoje uzasadnienie. Tym bardziej ta wczorajsza wypowiedź wicepremiera Sasina ["Oczywiście występują problemy, tym problemem jest, chociażby zaangażowanie personelu medycznego, lekarzy" - powiedział wicepremier] jest bardzo, bardzo nie w porządku.
Jak pan ją odebrał?
Ważne jest, kto mówi. Te same treści w ustach innych ludzi brzmią inaczej, mają inny cel. Nie sposób uniknąć wrażenia, że rządzący szukają teraz kozła ofiarnego. Choć to fakt, że ludzie nie mają entuzjazmu do tego, żeby się zajmować chorymi z koronawirusem. Ale dlaczego? Bo nie mając wsparcia, pomocy, zabezpieczeń, dodatkowych świadczeń.
Trudno się temu dziwić.
I trudno się z tym kłócić. Były pewne nadużycia w ochronie zdrowia. Jakby tak pogadać w środowisku, to jednak postawa niektórych lekarzy rodzinnych, ten stopień zamknięcia na pacjentów, nie były zawsze wystarczająco uzasadnione. Niektórych, powtarzam, bo jest naprawdę wielu, którzy pracują wspaniale.
Natomiast jestem przekonany, że taka formuła walki administracyjnej wyłącznie ten strach zwiększy.
Coraz głośniej mówi się, że władza zdecyduje się na wprowadzenie stanu nadzwyczajnego. Wtedy te nakazy nabiorą jeszcze innego znaczenia.
Teoretycznie tak.
Ale upieram się - jeśli coś jest narzucone z góry, czego ludzie robić nie chcą i się boją, i wiedzą, że nie mają wsparcia, to zrobią wszystko, żeby tego nie robić. Uciekną, schowają się, wezmą zwolnienie, zaryzykują karę.
Natomiast jeżeli się z ludźmi zaczyna rozmawiać i pokazuje, że mają wsparcie i że trzeba to zrobić, bo inaczej będą się dziać tragedie, tutaj otwartość środowiska medycznego na jeszcze większe zaangażowanie może się pojawić i może to być bardziej skuteczne.
Ja sam pracowałam na terenach, gdzie występuje gorączka krwotoczna Lassa o 30 proc. śmiertelności. Pojechałem tam, choć nikt mi nie kazał, bo chciałem, bo jakoś się zmotywowałem. Miałem środki ochrony, wiedziałem, że organizacja, z którą jadę, zrobi wszystko, żeby było dobrze, miałem wykupione przez nich ubezpieczenie. Wiedziałem, że jak coś się stanie, załatwią transport i moje bezpieczeństwo będzie na pierwszym miejscu, dlatego mogłem ryzykować.
Natomiast jestem przekonany, że ogromna część pracowników medycznych tego poczucia w tym momencie nie ma. Od tego trzeba zacząć i należy to zrobić jak najszybciej.
Pan to obserwuje będąc na pierwszej linii frontu.
Ja widzę dokładnie tę zmianę. Przez pół roku epidemii pracowałem, no, może nie w komforcie, ale w miarę normalnie. Natomiast w tym momencie to jest walka między lekarzem SOR a lekarzem karetki a lekarzem oddziału zakaźnego. Bo jest pacjent, który potrzebuje pomocy, a nie ma miejsca, gdzie można mu tej pomocy udzielić.
Karetki jeżdżą od szpitala do szpitala, lekarz zostawia innych pacjentów i siedzi na telefonie przez 5 godzin. I ryzyko, że ktoś w tym momencie niepotrzebnie umrze jest naprawdę duże.
Druga strona tego medalu jest taka, że koronawirus, to też nie jest Ebola. W tym sensie, że te obostrzenia w szpitalach są bardziej adekwatne do gorączki krwotocznej, a nie do zakażenia górnych dróg oddechowych, na które umarło do tej pory 3 tys. osób. Na zwykłe bakteryjne zapalenie płuc umiera ok. 12 tysięcy osób rocznie, więc trzeba ten strach troszeczkę zracjonalizować. To znaczy na poziomie społeczeństwa edukować, wymagać maseczek, dystansowania, ale na poziomie służby zdrowia jednak przyjmować te fakty do wiadomości.
Co jest największym problemem? Brak współdziałania lekarzy? Brak dobrej woli? Brak koordynacji?
Przez tych kilka ostatnich miesięcy to wszystko kulało, ale jakoś szło. No nie do końca, bo odległe skutki zobaczymy za jakiś czas np. w statystykach nowotworowych.
Ale nie było tak jak teraz. Nie miałem sytuacji, że karetka czeka mi pod SOR-em i nie mogę pomóc pacjentowi, który jest w środku. I to nie jest kwestia czyjejś dobrej woli, to nie jest kwestia dogadania się między nami, tylko zmiany całej polityki. To jest choroba, która z nami będzie, której jest coraz więcej i musimy zrozumieć, że dla tych ludzi muszą być miejsca w szpitalach.
Może trzeba budować prowizoryczne szpitale jak robią to np. Niemcy? A może wystarczy przesunąć tę ściankę w szpitalu o 10 metrów?
Tylko że teraz każdy się trochę ogląda na boki. Bo jest chaos. Może będzie szpital koordynujący? A może znowu jednym jednoimiennym zajmiemy cały szpital uniwersytecki, może to rozwiąże sytuację?
Każdy dyrektor myśli w ten sposób i ja się temu nie dziwię, bo najlepiej jest ten problem zrzucić gdzie indziej. Tylko, że tego już nie ma gdzie zrzucać, no po prostu nie ma.
To przekroczyło kwestie dogadywania się czy wspierania się lekarzy nawzajem, jakichś wewnętrznych, środowiskowych dyskusji. W tym momencie się zderzamy z twardą fizyką - nie ma gdzie tego pacjenta położyć.
W ostatnią środę nie było ani jednego miejsca ani w naszym województwie, ani w województwie ościennym. A z odległymi Obornikami Śląskimi udało się tylko dlatego, że przez przypadek dowiedziałem się, iż tam właśnie otworzono oddział i jeszcze nikt o nim nie wie.
Ma pan nadzieję, że nowy minister zdrowia nad tym zapanuje?
Niespecjalnie mnie interesuje, kto tym personalnie zarządza, czy z której jest partii. Mój tekst nie był pomyślany jako atak na kogokolwiek. Chodzi raczej o pomyślenie out of the box, niestandardowo.
Jestem w tym miejscu, gdzie ciśnienie jest największe i widzę, że to się na dniach zawali. Może ktoś tego nie widzi i idzie dalej tą samą koleiną, bo w sumie w marcu to jakoś zadziałało. Tymczasem ja twierdzę, że powtórzenie tego samego działania w tym momencie nie zadziała.
Może jakiś dyrektor departamentu przeczyta i coś przemyśli.
Napisałem ten tekst także dlatego, że jestem w silnym stresie. I po raz pierwszy od początku pandemii boję się chodzić do pracy. Nie dlatego, że boję się COVID-u, tylko boję się, że ktoś mi umrze w kolejce i będę po części za to odpowiedzialny, a siły które rządzą tym systemem są poza moim zasięgiem.
*Dr Stanisław Górski jest lekarzem internistą pracującym w SOR i adiunktem w Collegium Medicum UJ. W latach 2007-2013 kilkakrotnie pracował dla Lekarzy Bez Granic, w tym również mi.in. podczas lokalnych epidemii odry i gorączki krwotocznej Lassa.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze