Już 4 dni po rozpoczęciu wojny w Ukrainie Biały Dom powołał specjalny zespół do analizowania ewentualnych konsekwencji tzw. „ograniczonego użycia" broni nuklearnej przez Rosję przeciwko Ukrainie i poszukiwania właściwych odpowiedzi Zachodu na taki krok. O co tu właściwie chodzi?
Pojęcie nuklearnego tabu jest jedną z podstaw światowego systemu bezpieczeństwa. Od czasu zrzucenia przez amerykańskie lotnictwo bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki, już nikt nigdy nie użył broni jądrowej w konflikcie zbrojnym, mimo że jest ona wytwarzana i rozwijana na niezliczone sposoby aż po dziś dzień.
Jeszcze w epoce zimnej wojny bomby i pociski nuklearne stały się więc nawet bardziej niezwykłym rodzajem broni, niż wynikałoby to z samej ich jakże zaawansowanej w sensie naukowo technicznym konstrukcji.
Bo przecież to broń, która okazuje się wyjątkowo skuteczna także wtedy - a może nawet przede wszystkim wtedy - gdy jej się nie używa. To broń, która zdolna jest powstrzymać wojnę – przez samą groźbę jej użycia.
Tym bardziej że w miarę rozwoju broni nuklearnej, jej niszczycielska moc zgromadzona w samych tylko arsenałach Związku Radzieckiego, a następnie Rosji i Stanów Zjednoczonych wystarczałaby do zniszczenia wszystkich dużych i wielkich miast na półkuli północnej.
Sięgnięcie po broń atomową mogło w konsekwencji prowadzić do zagłady niemal całej ludzkości – a straty ewentualnego agresora niczym nie różniłyby się od strat pierwotnej ofiary ataku. Broń atomowa ukształtowała więc główne pojęcia tej dość przerażającej filozofii politycznej drugiej połowy XX wieku, w której koncepcja „wzajemnego odstraszania” była z jednej strony motorem niekończącego się wyścigu zbrojeń, z drugiej zaś gwarancją względnego bezpieczeństwa w zimnowojennym świecie.
To wszystko tylko wzmacniało nuklearne tabu.
Tak jest i teraz.
Przecież to właśnie fakt, że Rosja pozostaje mocarstwem nuklearnym, jest tą już jedyną przyczyną, dla której Zachód nie podejmie próby przerwania wojny w Ukrainie siłą.
Dotychczasowy przebieg konfliktu dowodzi nam jasno, że dopóki mowa o działaniach konwencjonalnych, byłoby to zadanie nadspodziewanie proste. Ale nikt w NATO nie podejmie takiej decyzji – bo w takim scenariuszu zbyt duże byłoby ryzyko, że zdesperowany Putin podjąłby decyzję o obronie przez atak – rzecz jasna nuklearny.
W ten właśnie sposób Rosja bardzo skutecznie używa broni jądrowej w konflikcie z Ukrainą od 24 lutego 2022 roku. Jak dotąd to używanie polega, rzecz jasna, na nieużywaniu – nadal jeszcze w zgodzie z logiką nuklearnego tabu.
Oprócz tego, że broni atomowej się nie używa, istnieje bowiem jeszcze drugie z przykazań nuklearnego tabu – to, że mocarstw nuklearnych się nie atakuje. A przynajmniej nie atakuje się na pełną skalę. NATO trzyma się obu przykazań.
Rosja Władimira Putina kieruje się jednak inną logiką i innymi motywacjami. Blef jest dla Moskwy stałym narzędziem prowadzenia ekspansji i „wskrzeszania imperium”.
Putin nie cofnął się nawet przed zaatakowaniem Ukrainy, dysponując mniejszymi siłami niż zaatakowany kraj – właśnie dlatego, że liczył na to, że ukraińska armia rozpierzchnie się na samą myśl o zbrojnej konfrontacji z rosyjską potęgą.
Miał zresztą swoje powody, by sądzić, że to może się ponownie udać – tak przecież się stało w 2014 roku podczas aneksji Krymu.
Rosyjski blef bywał bardzo skuteczny. Zwłaszcza gdy udawało się poprzeć go czynem. I na przykład po paradzie „zielonych ludzików” na Krymie zacząć naprawdę strzelać w Donbasie.
Stąd też ta powracająca myśl, że Rosja Putina jest krajem, który mógłby naruszyć nuklearne tabu. Krajem, który dobrałby formułę zastosowania broni jądrowej w wojnie przeciwko Ukrainie przynajmniej w mniemaniu Moskwy byłaby na tyle przerażającą, by sparaliżować strachem zarówno Ukrainę, jak i Zachód, ale jednak zarazem na tyle mało niszczycielską, by nie spowodować uderzenia odwetowego na pełną skalę ze strony mocarstw atomowych NATO.
Innymi słowy – chodzi o coś, co w świecie ekspertów nazywane jest „ograniczonym użyciem” broni nuklearnej lub „demonstracją nuklearną”.
Im gorzej Rosji idzie w Ukrainie w konflikcie konwencjonalnym – co dzień po dniu opisujemy w OKO.press – tym więcej niepokojów, że Putin może się na to „ograniczone użycie” zdecydować.
Jak coś takiego miałoby właściwie wyglądać?
Co oznaczałoby właściwie hasło „niewielka bomba nuklearna”? Broń o sile eksplozji zauważalnie niższej niż ta użyta nad Hiroszimą (miała moc 50 kT). W arsenałach jądrowych znajdują się obecnie będące spadkiem po epoce „taktycznej broni nuklearnej” – o czym szerzej za chwilę - głowice o mocy np. 15 kT.
One - stricte teoretycznie - rzeczywiście nadawałyby się do pojedynczego użycia o naprawdę ograniczonej skali (zwłaszcza jeśli będziemy pamiętać, że celem ponad trzykrotnie silniejszej bomby zrzuconej na Hiroszimę było miasto niemal całkowicie drewniane, co zwielokrotniło straty). Eksplozja takiej głowicy w odosobnionym miejscu nie spowodowałaby katastrofy o dużym zasięgu.
Tak, rozmawiamy o horrorze. I częściowo używamy specjalnego języka omówień, który stworzyli sobie wojskowi – rosyjscy i nie tylko - który ma omijać nazywanie tego horroru po imieniu.
„Ograniczone użycie”, „niewielka bomba nuklearna”, „demonstracja” – te wszystkie eufemistyczne pojęcia są nieprzypadkowe. Biorą się z całej szkoły niezwykle ryzykownego myślenia, które zakłada, że doktrynę gwarantowanego wzajemnego zniszczenia, która dominowała w myśleniu o wojnie nuklearnej w drugiej połowie zimnej wojny, da się niejako zhakować.
I że samo złamanie nuklearnego tabu nie musi od razu oznaczać początku globalnej wymiany nuklearnych ciosów – kończącej się zagładą większości życia na Ziemi. Przeciwnie – według tego myślenia – takie „ograniczone użycie” miałoby dalszą eskalację raczej powstrzymać.
Rosjanie ćwiczyli „ograniczone użycie” w sposób półjawny podczas manewrów wojskowych. Już w 1999 roku podczas symulacji „ataku NATO” na okręg kaliningradzki okazało się, że zdolności Rosji do konwencjonalnej obrony są zbyt niskie i armia pogrążyłaby się w chaosie – przywrócenie równowagi miało nastąpić dopiero po zasymulowaniu „ograniczonego” ataku nuklearnego na wybrane cele w Polsce i Stanach Zjednoczonych. Potem takie symulacje powtarzano jeszcze wielokrotnie.
Zaznaczmy tu też, że takie działania Rosji symulował również w ćwiczeniach wojskowych i placówkach naukowych Zachód – a wnioski były diametralnie odmienne. W większości tych symulacji – jak choćby w tej najbardziej znanej przeprowadzonej przez naukowców z Uniwersytetu Princeton – rosyjskie „ograniczone użycie” kończyło się wymianą nuklearnych ciosów na pełną skalę. Symulacja Princeton zakłada śmierć 34 milionów osób w Rosji i krajach NATO już w ciągu kilku godzin.
Ale Rosja wpisała sobie „ograniczone użycie” nawet do oficjalnej doktryny wojennej Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej, po raz ostatni zaktualizowanej w 2014 roku. Zakłada ona, że Rosja może użyć broni jądrowej nawet w konflikcie konwencjonalnym, jeśli istnieje „zagrożenie dla istnienia państwa” i że to użycie może być skalowalne.
„Mamy koncepcję bezpieczeństwa, która bardzo wyraźnie mówi, że tylko wtedy, gdy istnieje zagrożenie dla istnienia Rosji, możemy użyć i będziemy faktycznie używać broni jądrowej. Nikt nie myśli o wykorzystaniu broni jądrowej” – mówił w ostatnich dniach marca rzecznik Kremla, Dymitr Pieskow. Potem jeszcze w podobnym tonie „uspokajał” Zachód w wywiadzie dla indyjskiej telewizji wcale niepytany o to Siergiej Ławrow, szef rosyjskiego MSZ.
„Zagrożenie dla istnienia państwa” to jednak bardzo płynne pojęcie. Uzasadnieniem, że do niego doszło zajęłaby się oczywiście rosyjska propaganda, być może wykorzystując jakąś inscenizację przeprowadzoną przez FSB – w rodzaju wysadzenia budynków mieszkalnych w Bujnaksku, Moskwie i Wołgodońsku z września 1999 roku, które stało się pretekstem do rozpoczęcia II wojny w Czeczenii.
Od dłuższego czasu zresztą Rosja wydaje się prowadzić rozmaite operacje pod fałszywą flagą mogące stać się propagandowym pretekstem do użycia przeciw Ukrainie broni masowego rażenia.
Osobliwe ostrzały z granatników budynków parapaństwowych w Tyraspolu, stolicy prorosyjskiego separatystycznego Naddniestrza, to tylko jeden z ostatnich przykładów.
Oprócz tego rosyjska propaganda nieustannie grzeje temat rzekomych ukraińskich laboratoriów, w których miały być prowadzone badania nad bronią biologiczną i gazami bojowymi oraz straszy „prowokacjami”, w ramach których Ukraina we współpracy z NATO lub bez niej miałaby użyć broni masowego rażenia przeciwko Rosji.
W kolejnych odcinkach cyklu GOWORIT MOSKWA w OKO.press szczegółowo pisze o tym Agnieszka Jędrzejczyk.
Wróćmy jednak do samej idei. Za sprawą rosyjskiej koncepcji „ograniczonego użycia” groźba użycia broni jądrowej nawet bez podobnej próby ze strony przeciwnika stała się uzupełnieniem całej „doktryny Gerasimowa”, definiującej to, co nazywamy wojną hybrydową – wychodzącą szeroko poza obszar samych działań militarnych i skalowalną od poziomu cyberataków, akcji dezinformacyjnych i drobnych aktów sabotażu aż po konflikt konwencjonalny na pełną skalę uzupełniony owym „ograniczonym” użyciem broni nuklearnej.
Każde kolejne piętro eskalacji konfliktu miało być zaś w tej logice groźbą na etapie piętra poprzedniego. Przeciwnik miał tej groźbie ulec… lub się z nią zmierzyć. Tu kłania się kolejne osobliwe pojęcie z rosyjskiej myśli wojskowej i geostrategicznej, czyli „eskalacja dla deeskalacji”. To chwilowe przeniesienie konfliktu na jego wyższe piętro, które ma odegrać rolę „ostrzeżenia” dla przeciwnika i jego sojuszników i być tym ostatecznym argumentem na negocjacyjnym stole.
W myśl idei eskalacji dla deeskalacji, część rosyjskich planistów i strategów może sobie wyobrażać, że ograniczone użycie broni atomowej byłoby… zaproszeniem do rozmów pod dyktando Moskwy.
Do 24 lutego doktryna Gerasimowa zdecydowanie się Rosjanom sprawdzała. Dało się anektować Krym bez nazwania tego wojną? Dało się.
Dało się prowadzić aktywnie regularną wojnę w Donbasie w latach 2014-2015, wprowadzając tam nawet pełne rosyjskie batalionowe grupy taktyczne i jednocześnie nie uczestniczyć – bo nikt nie ośmielił się tego nazwać po imieniu? Dało się.
Dało się wbrew Zachodowi i śmiejąc mu się w twarz uratować reżim Asada w Syrii i jednocześnie posiać tam zniszczenie i śmierć na nienotowaną dotąd skalę? Dało się.
I to wszystko udawało się Moskwie bez żadnych poważniejszych konsekwencji.
To może teraz da się użyć broni nuklearnej bez wywoływania ogólnoświatowego konfliktu nuklearnego? Miejmy nadzieję, że się nie da. Ale nie dziwmy się, że Rosjanie mogą stawiać sobie takie pytanie – a także że stawia je sobie Zachód.
Dlatego właśnie już 28 lutego, czyli cztery dni po rozpoczęciu inwazji Biały Dom powołał do życia „Tiger Team” – czyli specjalny zespół ekspertów i wojskowych mający odpowiedzieć na zasadnicze pytania – jaka właściwie powinna być reakcja Stanów Zjednoczonych i NATO na ewentualność „ograniczonego użycia” przez Rosję broni atomowej w konflikcie w Ukrainie.
Działanie zespołu opisał „New York Times”. 23 marca na szczycie NATO omawiano wnioski z jego przemyśleń. Sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg poinformował wtedy, że „sojusznicy zgodzą się zapewnić dodatkowe wsparcie, w tym pomoc w zakresie bezpieczeństwa cybernetycznego i sprzęt, aby pomóc Ukrainie chronić się przed zagrożeniami chemicznymi, biologicznymi, radiologicznymi i nuklearnymi”.
Ale Tiger Team w Białym Domu pracuje przede wszystkim nad czymś zupełnie innym –
stworzeniem scenariuszy właściwych i odpowiednio efektywnych odpowiedzi Stanów Zjednoczonych i NATO na ewentualność ograniczonego użycia broni jądrowej lub innych broni masowego rażenia w Ukrainie.
Wszelkie koncepcje ograniczonego użycia zakładają bowiem przede wszystkim to – że na tak radykalny krok właściwej odpowiedzi po prostu nie będzie. I że widok atomowego grzyba spowoduje oczekiwany efekt – wróg zostanie sparaliżowany strachem i będzie się bezsilnie przyglądał dalszym poczynaniom armii, która okazała się „gotowa na wszystko”.
Zdecydowana większość przywódców państw NATO nie ma w swych życiorysach doświadczeń, które sięgałyby epoki zimnej wojny i prowadzonych całkowicie na serio analiz dotyczących użycia broni jądrowej i jego konsekwencji. Dlatego zapewne Tiger Team dość często musi sięgać do dokumentów, które jeszcze nie dawno wydawać się mogły materiałem jedynie dla historyków.
Wcale nie jest zresztą takie pewne, czy idea „ograniczonego użycia” to wyłączna najpierw radziecka, a potem rosyjska specjalność.
Jedną z pierwszych znanych koncepcji „ograniczonego użycia” broni atomowej był plan operacji „Samson” opracowany przez Izrael jako ostateczna ewentualność w obliczu przegranej w wojnie sześciodniowej w 1967 roku.
Gdyby doszło najpierw do załamania brawurowego izraelskiego planu uderzenia prewencyjnego (czego nie można było wykluczać), a następnie do przełamania izraelskich linii przez wojska arabskiej koalicji, śmigłowce miały przetransportować powstającą właśnie w tym czasie prototypową bombę atomową (a właściwie raczej – na tamtym etapie – raczej urządzenie nuklearne, zwane pieszczotliwie „pająkiem”) na pustynię na półwyspie Synaj – tam miałaby zostać zmontowana, a następnie zdetonowana.
Eksplozja miałaby nastąpić w całkowicie bezludnym terenie, ale tak wybranym, by grzyb atomowy był widziany przynajmniej z kilku miejscowości na obrzeżach pustyni. Użyta w ten sposób broń jądrowa nikogo by nie zabiła i nawet nie spowodowałaby większych zniszczeń poza skażeniem kawałka pustyni. Pomysłodawcy „operacji Samson” zakładali jednak, że jej psychologiczny efekt zatrzymałby arabską ofensywę i uratowałby istnienie Izraela.
„Ostateczny strzał ostrzegawczy” jest też na przykład elementem doktryny nuklearnej Francji – zdaniem twórców tej koncepcji w głęboko kryzysowej sytuacji wykonanie ograniczonego pojedynczego uderzenia atomowego na cel należący do agresora powinno być – w połączeniu z mocą odstraszania całego francuskiego arsenału nuklearnego – wystarczającym argumentem do powrotu do negocjacji zamiast eskalowania konfliktu.
„Ograniczone użycie” miałoby więc być ostatecznym ostrzeżeniem, jasnym komunikatem: „nie zawahamy się”, „mamy palec na guziku”. I tak, z pewnością może być skuteczne – także wtedy jeśli sprowadza się do samej groźby, tylko możliwości realizacji.
Nikt jednak nigdy dotąd nie złamał nuklearnego tabu. I nikt nie sprawdził konsekwencji takiego myślenia – gdyby miało się ono zmaterializować w postaci nuklearnej eksplozji będącej skutkiem „ograniczonego użycia”. Wydaje się przy tym, że od początkowego etapu zimnej wojny zawsze prowadziło ono na manowce.
Tak naprawdę bowiem myślenie o broni nuklearnej jako nadającej się do użycia w „skalowalny”, „ograniczony”, „adekwatny” sposób ma długą historię – dokładnie tak długą, jak sama broń jądrowa. Również dziś przecież, gdy mówi się o możliwości przeprowadzenia przez Rosję „ograniczonego” użycia” przeciwko Ukrainie, natychmiast wymienia się przykłady taktycznych bomb, rakiet i pocisków nuklearnych, które mogłyby do tego posłużyć.
Historia taktycznej broni nuklearnej wywodzi się z epoki zupełnego atomowego obłędu, jaką było pierwsze półtorej dekady zimnej wojny. Generałom i strategom zarówno ze Wschodu, jak i z Zachodu dość długo wydawało się wtedy, że broń jądrowa stanie się skalowalnym rozszerzeniem pola walki, jakie doskonale znają z doświadczeń II wojny światowej.
I że jej użycie wejdzie do stałego repertuaru wszystkich poważniejszych konfliktów – zaś materiały rozszczepialne staną się trotylem i heksogenem nowej ery.
Te rachuby nie uwzględniały oczywiście kwestii promieniowania i trwałego skażenia oraz generalnie niszczącej siły setek i tysięcy nuklearnych eksplozji, które miały się stać codziennością nowego teatru wojny.
Zakładały za to wykorzystywanie broni jądrowej do niszczenia umocnień, obiektów i zgrupowań przeciwnika z marszu i przyporządkowanie odpowiednich rodzajów atomowego uzbrojenia nawet batalionom piechoty, które zaraz po spopieleniu wroga w nuklearnej pożodze o umiarkowanej skali miały ruszać na spaloną ziemię wyposażone w odpowiednie środki ochronne.
Równolegle z dążeniem do opracowania jak najsilniejszych bomb - najpierw atomowych, następnie termonuklearnych – i metod ich przenoszenia na jak największe odległości, kształtował się więc przeciwny trend, w którym chodziło o miniaturyzację konstrukcji, skalowanie mocy i niejako skierowanie broni jądrowej pod wojskowe strzechy. Towarzyszyło temu poczucie, że użycie broni nuklearnej może być skalowalne. I że może być ona niejako dopełnieniem konwencjonalnych środków prowadzenia walki.
Powstawały więc atomowe armaty, do których opracowywano odpowiednie nuklearne pociski. Takie jak na przykład ta, amerykańska o kalibrze 280 mm:
Atomowa artyleria ma zresztą długą historię. Na wojnie w Ukrainie są na przykład obecne po obu stronach armaty samobieżne 2S7 Pion i będące ich modernizacją 2S7M Małka – obie mają ogromny kaliber 203 mm i choć pochodzą już z lat 70. to i tak są reliktami wczesnozimnowojennego myślenia o antyutopii „atomowego pola walki” – bo powstawały do nich również pociski z ładunkami nuklearnymi. Dziś oczywiście strzela się z nich pociskami konwencjonalnymi.
Powstawały też urządzenia o nieco steampunkowym designie w rodzaju wyrzutni Davy Crockett, czyli „atomowej bazooki” – strzelającej najmniejszymi głowicami dostępnymi wówczas w arsenałach amerykańskiej armii.
Taką broń starano się testować w warunkach jak najbardziej przypominających pole walki II wojny światowej czy wojny w Korei.
Zarówno Związek Radziecki, jak i Chiny a nawet Stany Zjednoczone miały na swym koncie niesławne ćwiczenia, w trakcie których po detonacji pocisku nuklearnego całe tyraliery piechoty i pojazdów wojskowych rzucały się „zajmować” uprzednio „oczyszczony” bronią atomową teren. Kończyło się to za każdym razem tak samo – czyli masowymi przypadkami choroby popromiennej o różnych stopniach zaawansowania, w tym śmiertelnymi.
Próbowano więc również zaprojektować odpowiednie pojazdy, zdolne do poruszania się w skażonym terenie. Takim przykładem był na przykład radziecki koncept „nuklearnego czołgu” znany jako projekt 279. Poruszający się na poczwórnych gąsienicach 60 tonowy stalowy potwór miał umożliwiać załodze przetrwanie w warunkach silnego skażenia – projekt został porzucony wraz ze zmianami w myśleniu o ewentualności wojny nuklearnej.
Rojenia o „atomowym polu walki”, w którym dywizje, pułki i nawet bataliony obrzucają się nawzajem różnego rodzaju pociskami nuklearnymi zaczęły na dobre ustawać już w latach 60 – gdy wraz z rozwojem międzykontynentalnych pocisków balistycznych z głowicami o ogromnej sile rażenia, zostały ostatecznie wyparte przez złowieszczą doktrynę „gwarantowanego wzajemnego zniszczenia”, która uczyniła z broni nuklearnej przede wszystkim środek odstraszania.
Ale Rosjanie rozwijali taktyczną broń nuklearną jeszcze w epoce po zakończeniu zimnej wojny. Najbardziej znanym przykładem są pociski Iskander-M – rozmieszczone zresztą w ostatnich dniach przy granicy z Ukrainą, znacząco różniące się od swych starszych braci (bez „M”) zasięgiem i oczywiście zdolne do przenoszenia niewielkich głowic nuklearnych.
Rosjanie opracowywali jednak także nowe generacje nuklearnych bomb lotniczych różnych typów i rozmiarów oraz pocisków manewrujących, przede wszystkim z rodziny Kalibr. Konwencjonalne odpowiedniki powyższej broni są w powszechnym użyciu rosyjskiej armii od początku wojny.
Innymi słowy – broń nadająca się do przenoszenia głowic nuklearnych w ramach „ograniczonego użycia” jest na polu walki od 24 lutego.
***
Nie podejmujemy się nawet próby odpowiedzi na pytanie, jak powinny wyglądać optymalne reakcje Zachodu na ewentualność „ograniczonego użycia” broni nuklearnej przeciwne Ukrainie – zostawiamy to sztabom ekspertów takich jak waszyngtoński Tiger Team.
Zasadniczo pewne jest tylko jedno – gdyby taka reakcja miała ograniczyć się do sparaliżowania NATO strachem, oznaczałoby to zwycięstwo Putina w tej wojnie – w dalszej konsekwencji zaś krok w przepaść, jeśli chodzi o przyszłość stosowania broni nuklearnej w konfliktach zbrojnych.
Na „ograniczone użycie” niestety musi więc istnieć „ograniczona odpowiedź”.
Na koniec zaznaczmy, że według zgodnych przekazów zarówno Pentagonu, jak i brytyjskiego ministerstwa obrony zarówno na poziomie danych wywiadowczych, jak i obrazów satelitarnych wciąż nie widać żadnych oznak, by Rosja bezpośrednio przygotowywała się do użycia broni masowego rażenia przeciwko Ukrainie.
Nie zmienia to jednak faktu, że taka ewentualność jest poważnie brana pod uwagę - a jej potencjalne skutki są bardzo wnikliwie analizowane.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze