Administracja prezydenta Joe Bidena pozwoliła Ukrainie na użycie dostarczonej przez USA broni do uderzenia głęboko na terytorium Rosji
Ukraińskie siły zbrojne przeprowadziły atak na magazyn broni w pobliżu miasta Karaczew w obwodzie briańskim w Rosji. Sztab Generalny Sił Zbrojnych Ukrainy poinformował, że celem były zasoby amunicji, w tym artyleryjskiej, z Korei Północnej.
Ukraińcy nie mówią, jakich pocisków użyli. Ale Reuters potwierdził w ukraińskich i amerykańskich źródłach rządowych, że to były ATACMS.
Potwierdził to też rosyjski MON: w nocy 19 listopada Siły Zbrojne Ukrainy zaatakowały terytorium obwodu briańskiego rakietami ATACMS, z czego 5 zostało zestrzelonych przez systemy Pantsir i S-400, a kolejny 1 został uszkodzony. Pociski spadły na teren techniczny obiektu wojskowego, wybuchł pożar, który ugaszono, „nie było ofiar ani zniszczeń”.
Z tym że wedle propagandy Kremla ukraińskie ostrzały z reguły nie powodują zniszczeń. A jeśli już coś w Rosji wybucha lub się pali, to samo z siebie. Bo ukraińskie pociski są zawsze zestrzeliwane.
Informacja o amerykańskiej zgodzi na używanie przez Ukrainę rakiet ATACMS w samej Rosji, a nie tylko na terenach przez nią zajętych w samej Ukrainie, pojawiła się w momencie, kiedy Moskwa próbuje przedefiniować swoją opowieść o wojnie po zwycięstwie Trumpa w wyborach prezydenckich. Propaganda długo obiecywała poddanym Putina, że Trump zakończy wojnę i da Rosji zwycięstwo. A na to się nie zanosi. Ba, propaganda przyznaje nawet, że Trump po objęciu urzędu może nie cofnąć zgody na używanie ATACMS w Rosji.
Zachodni analitycy wojskowi są zgodni, że rakiety nie zmienią gwałtownie sytuacji na froncie. Zwłaszcza że według poprawnej wojskowej nomenklatury nie są to w ogóle rakiety dalekiego, a nawet średniego zasięgu. I że zgoda na ich użycie jest nadal bardzo ograniczona.
Tyle że uderzenie w przekaz propagandowy Kremla jest potężne. Propaganda Putina sama mówi o tych rakietach jako o broni „dalekiego zasięgu”. Opowieść o rakietach zajmuje mnóstwo miejsca, spychając na dalszy plan opowieści o sukcesach rosyjskiego oręża w Ukrainie (czytaj: równania wszystkiego, co się da z ziemią). Gubernator obwodu rostowskiego ogłosił oficjalnie, że do ataku rakietowego należy się przygotować: „Rakiety dalekiego zasięgu stanowią inny rodzaj zagrożenia. Dotyczy to już bezpośrednio Rostowa, wszystkich przedsiębiorstw, naszych głównych obiektów, które się tu znajdują” – powiedział na posiedzeniu regionalnego zgromadzenia ustawodawczego.
Wysocy urzędnicy nie mają jednolitej linii. Jedni opowiadają, że Zachód dąży do eskalacji i zaraz zacznie się wojna światowa, inni — że nic się nie stało, bo Rosja i tak wygra. Marszałek Dumy Wołodin przebił chyba wszystkich, mówiąc, że może i będą nowe szkody, ale Ukraina używała już wcześniej ATACMSów („Jeśli chodzi o użycie przedmiotowej broni, to jest ona już w użyciu. Rozszerzanie jej użycia może oczywiście spowodować szkody, ale sytuacji na polu bitwy nie zmieni”).
Putin tradycyjnie się schował (zawsze to robi, kiedy sytuacja przybiera zły obrót).
Propaganda pokazuje więc jego archiwalne nagrania sprzed dwóch miesięcy (na zdjęciu u góry. To wystąpienie z 24 września pokazały telewizyjne „Wiesti” 19 listopada, żeby udowodnić, że wódz naczelny czuwa). Tłumaczył wtedy, że jeśli Ukraina użyje takich rakiet, to znaczy, że na Rosję napadło NATO. Bo sami Ukraińcy nie mają technicznych możliwości do namierzania celi taką bronią. Więc w takiej sytuacji Rosja będzie miała prawo użyć broni jądrowej. Jej odnowiona dzis formalnie doktryna nuklearna pozwala użyć pocisków jądrowych także w odpowiedzi na ataki konwencjonalne.
Charakterystyczne, że tych gróźb nikt tym razem nie wziął na poważnie. Bo przecież Moskwa grozi w taki sposób cały czas. Zresztą teraz przedstawiciele Moskwy powtarzają, że choć Putin może użyć broni jądrowej, to wcale tego nie chce.
Tymczasem rzecznik Putina wymyślił nowe wyjaśnienie, dlaczego „specjalna operacja wojskowa” w Ukrainie przeciąga się i zagraża już samej Rosji. Otóż dlatego, że Moskwa napadła tylko Ukrainę. A tu – jakby ku zdumieniu Putina, jego wojskowych planistów i dyplomatów — świat nie zostawił ofiary agresji samej. Bo do konfliktu włączyło się NATO. „Dlatego trwało to trochę dłużej i potrwa trochę dłużej”.
„Są pewne podejrzenia” – powiedział szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski, odnosząc się do uszkodzenia kabli na Bałtyku. Ostrzegł też Rosję, że jeśli nie zaprzestanie aktów sabotażu, Polska zamknie kolejne rosyjskie konsulaty
We wtorek 19 listopada 2024 w Warszawie odbyły się rozmowy ministrów spraw zagranicznych: Polski, Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii oraz Wielkiej Brytanii (obecnej zdalnie). Przyjechała też Kaja Kallas, przyszła wysoka przedstawiciel UE do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa.
Jakie było najważniejsze ustalenie spotkania?
„Po raz pierwszy, tu w Warszawie, wszystkie pięć najważniejszych państw UE, w tym Niemcy, które do tej pory miały z tym problem, wyraziły poparcie dla sfinansowania reindustrializacji Europy przy pomocy finansowych instrumentów na szczeblu UE, popularnie zwanych euroobligacjami” – powiedział dziennikarzom szef polskiego MSZ.
Chodziłoby o euroobligacje „na wzór tych, których beneficjentami jest także Polska, po tragedii pandemii covidu. Mówimy o bardzo poważnych potencjalnie pieniądzach”.
„Jakich?” – zapytała dziennikarska Reutersa.
„Jeszcze nie wiemy. Sprawy obronne są zawsze bardzo drogie” – odpowiedział Sikorski. „Jeszcze za czasów odchodzącej KE rzucane były sumy rzędu 100, a nawet 500 mld euro. Zasada, żeby sfinansować to, czego Europejczycy, narody Europy się domagają, to znaczy zwiększenia bezpieczeństwa poprzez większe wydatki na obronność, co skądinąd polepszyłoby nasze stosunki z USA pod nową administracją i
jeśli byśmy znaleźli źródło finansowania, które nie naruszać budżetów poszczególnych państw narodowych, to by była wielka, by nie powiedzieć historyczna rzecz”.
Radosław Sikorski odniósł się też do doniesień na temat uszkodzenia kabli na Bałtyku.
Jak relacjonuje PAP, „17 listopada doszło do uszkodzenia podmorskiego kabla telekomunikacyjnego, który biegnie na dnie Bałtyku między Litwą a Szwecją – poinformował w poniedziałek koncern Telia. Tego samego dnia fińska firma Cinia ogłosiła przerwanie podobnego kabla łączącego Helsinki z niemieckim Rostockiem. (...) Kabel między Litwą a Szwecją łączy się na dnie morza z kablem między Helsinkami a Rostockiem w Niemczech”.
Wiadomo już, że „władze Finlandii i Niemiec wszczęły śledztwo w sprawie możliwego sabotażu”.
Jeszcze przed spotkaniem ministrowie wydali oświadczenie, w którym napisali, że „eskalacja działań hybrydowych Moskwy przeciwko krajom NATO i UE jest również bezprecedensowa pod względem różnorodności i skali, tworząc poważne zagrożenia dla bezpieczeństwa”. Jednak jak powiedział sam Sikorski, treść oświadczenia została uzgodniona w czterech rundach negocjacji jeszcze przed informacjami o uszkodzeniu kabli.
Zapytany przez dziennikarzy, czy uszkodzenie kabli stanowi przesłankę, żeby zamykać kolejne konsulaty rosyjskie w Polsce, Sikorski odpowiedział:
„Jeśli Rosja nie zaprzestanie aktów sabotażu, Polska zamknie kolejne konsulaty. Nasze służby specjalne monitorują sytuację. Wiemy więcej, niż możemy powiedzieć. Jeśli chodzi o te kable, są już pewne podejrzenia, ale nie mogę powiedzieć” – odpowiedział dziennikarzom, którzy pytali o tę sprawę” – powiedział szef polskiej dyplomacji.
Dzisiejsze spotkanie ma zarówno tło europejskie, jak i polskie — a nawet partyjne.
Europejskie media donosiły ostatnio, że Polska chce przejąć rolę lidera w koordynowaniu europejskiej odpowiedzi na zwycięstwo Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych w kontekście wojny w Ukrainie. „Polska manewruje, aby utworzyć front proukraiński wraz z bardziej zmotywowanymi krajami” – pisał francuski dziennik „Le Monde”.
Wobec kryzysu rządowego w Niemczech i niestabilnej sytuacji politycznej we Francji Polska próbuje przejąć inicjatywę w kwestiach związanych z Ukrainą i szerzej – obronnością Unii Europejskiej.
Jednak wtorkowe spotkanie odbywa się trzy dni przed głosowaniem członków czterech partii tworzących Koalicję Obywatelską. Mają oni zdecydować, kto będzie kandydatem KO na prezydenta w wyborach w 2025. Sikorski, który jest jednym z dwóch kandydatów (obok Rafała Trzaskowskiego), twierdzi, że kluczowym tematem zbliżającej się kampanii wyborczej będzie bezpieczeństwo i kwestie międzynarodowe. A jego zdaniem Rafał Trzaskowski nie ma tu wystarczającego doświadczenia.
On zaś, jak powiedział w rozmowie z OKO.press, „nie mówi, tylko robi”.
We wtorek szef MSZ nie chciał odpowiadać na pytania dziennikarzy dotyczące prawyborów. Jednak tuż przed konferencją prasową na jego profilu na portalu X (dawniej Twitter) opublikowano wideo, w którym poparcie dla jego kandydatury deklaruje były prezydent Aleksander Kwaśniewski.
„Kiedyś byliśmy po różnych stronach politycznego sporu, ale czasy się zmieniły” – Kwaśniewski cytuje hasło Sikorskiego.
„Obok nas mamy wojnę, zagrożenie jest blisko. Sprawy bezpieczeństwa zdominują życie polityczne na lata, a najbliższe wybory prezydenckie na pewno”. Kwaśniewski podkreśla doświadczenie Sikorskiego i fakt, że zna on wielu ludzi „ma wielu partnerów i za oceanem, i tu w Europie, i w świecie”.
„[Sikorski] ma coś jeszcze, bo wiem, co to są wybory prezydenckie, nieskromnie powiem, że wiem, jak je wygrywać. Ma determinację i wolę walki. Bez waleczności, bez chęci zwycięstwa nie da się odnieść sukcesu. Radek Sikorski te cechy posiada” – dodaje Kwaśniewski.
Poparcie od byłego prezydenta z Lewicy jest tym bardziej zaskakujące, że Sikorski budował przez lata pozycję polityczną na ostrym kursie antykomunistycznym. To on domagał się zburzenia Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. A nawet postawił przed swoim domem tabliczkę „strefa zdekomunizowana”. Również wywiad rzeka, jaki przeprowadził z nim w 2007 roku Łukasz Warzecha, jest tak właśnie zatytułowana. Sikorski tłumaczył tam:
„Tablicę (tej treści przy wjeździe do swojego dworku) umieściłem na złość koalicji SLD-PSL, kiedy prawica przegrała wybory w 1993 r.”.
W sondażu opublikowanym w poniedziałek możliwość oddania głosu na Sikorskiego deklaruje 38 proc. osób, które określiły swoje poglądy jako lewicowe.
Premier Donald Tusk ma nadzieję, że w międzyczasie dojdzie do obniżenia taryf na energię elektryczną, „więc niewykluczone, że dalsze zamrażanie nie będzie konieczne”
We wtorek 19 listopada 2024 rząd przyjął projekt ustawy, która utrzyma do końca września 2025 r. ceny energii elektrycznej dla gospodarstw domowych na poziomie 500 zł za MWh.
„Ta decyzja to zapewnienie stabilności i bezpieczeństwa finansowego dla polskich rodzin. Mrożenie cen energii to krok, który wspiera gospodarstwa domowe w trudnych czasach. Wspieramy ludzi, jednocześnie budujemy zielony miks energetyczny, który obniży ceny energii” – napisała ministra klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska z 2050, ogłaszając tę decyzję. To ministerstwo klimatu przygotowało projekt.
Zamrożenie cen dotyczy wyłącznie gospodarstw domowych.
„Z uwagi na względną stabilizację na polskich i światowych rynkach energii elektrycznej podmioty z sektora JST, użyteczności publicznej i MŚP znajdują się w bezpieczniejszej sytuacji w porównaniu z odbiorcami w gospodarstwach domowych, dlatego nie będą objęte proponowanym wsparciem” – czytamy w uzasadnieniu projektu.
Według resortu klimatu bez interwencji ustawowej odbiorcy płaciliby ok. 623 zł/MWh – tyle wynosi średnia cena energii elektrycznej w grupie taryfowej G wynikająca z taryf sprzedawców z urzędu, zatwierdzona na okres od 1 lipca 2024 r. do 31 grudnia 2025 r.
„Koszt mrożenia cen energii w przyszłym roku oszacowano na 5,058 mld zł”. Z ustaleń portalu Money.pl wynika, że w budżecie zabezpieczono na to pieniądze. „Wiele wskazuje na to, że częściowo to efekt oszczędności, które pojawiły się w związku z przyszłoroczną reformą składki zdrowotnej — jej koszt finalnie może być mniejszy niż kwota 4 mld zł, którą na ten cel zabezpieczono w budżecie państwa” – piszą dziennikarze Money.pl.
Portal Money.pl, który jako pierwszy opisał projekt, zwraca uwagę, że zamrożenie cen ma związek ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi.
„Problem cen energii jest postrzegany przez wyborców jako bardzo poważny, o czym świadczą dane pozyskane przez Data House Res Futura z monitoringu mediów społecznościowych.
«W obszarze energetyki dominującą emocją jest gniew wobec stale rosnących cen energii, które odbierane są jako zagrożenie dla stabilności finansowej gospodarstw domowych i firm. Strach potęguje brak stabilności dostaw oraz obawy o skuteczność transformacji w kierunku odnawialnych źródeł energii» – wynika z wtorkowego raportu Data House Res Futura” – piszą Tomasz Żółciak i Grzegorz Osiecki z Money.pl.
Jak PiS chce sobie poradzić po odebraniu subwencji
Prezes PiS zapowiedział, że jego partia odwoła się od decyzji Państwowej Komisji Wyborczej do Sądu Najwyższego. W poniedziałek 18 listopada PKW stosunkiem głosów 5 do 4 odrzuciła sprawozdanie finansowe PiS za rok 2023. Ta decyzja może pozbawić Prawo i Sprawiedliwość subwencji w wysokości 75 mln zł.
Kaczyński stwierdził, że „skład PKW już jest składem nastawionym najwyraźniej z góry na to, by odbierać nam równe szanse”. Według niego „nie ma podstaw, żeby partii odebrać fundusze”.
Jednocześnie Kaczyński wezwał wyborców do wsparcia partii. PiS uruchomił zbiórkę pod hasłem „Stawką jest Polska”.
Zdaniem Kaczyńskiego PKW odrzuciła sprawozdanie PiS, żeby obniżyć szanse kandydata Prawa i Sprawiedliwości w wyborach prezydenckich. W związku z tym: „To już nie będą w tej chwili normalne, równe wybory. To są wybory, gdzie jedni mają większe, a inni mniejsze szanse, czyli nie są to wybory demokratyczne” – mówił Kaczyński. „Ale mimo wszystko my będziemy walczyć, ale żeby ta walka mogła być skuteczna, to potrzebne są nam pieniądze, bo bez pieniędzy nie da się prowadzić kampanii i innych działań” – stwierdził prezes PiS.
Kaczyński powiedział, że jego partia żyje w tej chwili ze składek i zaapelował o kolejne wpłaty.
Już pod koniec sierpnia PKW odrzuciła sprawozdanie PiS za wybory parlamentarne w 2023. Decyzja z poniedziałku była konsekwencją tamtej sierpniowej — PiS utraci subwencję budżetową do końca obecnej kadencji parlamentu. PiS miał nielegalnie wydać na kampanię 3,6 mln zł. W związku z tym już wcześniej minister finansów Andrzej Domański wypłacił partii Kaczyńskiego subwencję pomniejszoną o 11 mln zł.
PKW uznało za naruszenie zasad kampanii m.in. emisję spotu Zbigniewa Ziobry, w którym zapowiadał zaostrzenie kar za najcięższe przestępstwa. A także organizację dwóch pikników Ministerstwa Obrony, podczas których według PKW „bezdyskusyjnie dochodziło do agitacji wyborczej”.
Czy PiS faktycznie martwi się obcięciem subwencji? W najnowszym numerze tygodnika „Sieci” wypowiada się na ten temat osoba z grona podejmującego decyzję w sprawie kandydata PiS w wyborach prezydenckich.
„Jedną z lekcji z USA jest dla nas fakt, że pieniądze są w kampanii ważne, lecz nie najważniejsze. Kamala Harris miała olbrzymią przewagę finansową, a przegrała. Staniała też reklama – na tę w mediach społecznościowych wydaje się znacznie mniej niż w tradycyjnych, a niekiedy działa ona lepiej. Musimy zakładać, iż będziemy dalej bezprawnie prześladowani przez ministra finansów, więc praktycznie cały fundusz wyborczy pozyskamy ze zbiórek.
Biorąc pod uwagę liczbę osób, która wpłacała na nas w pierwszych dniach od uruchomienia zbiórki, uważam, że nawet przy znacznie wolniejszym tempie w ciągu 3–4 miesięcy kampanii jesteśmy w stanie zebrać pełny limit, który wynosi ok. 25 mln zł”.
We wtorek Kaczyński oburzał się nie tylko na samą decyzję PKW, ale również na skład sędziów, który ją podjął. Prezes PiS wyliczał: „Zgodnie z wyliczeniem Sejmu PiS ma 191 posłów, bo grupa Kukiza odeszła i w związku z tym należy się nam 2,91 członka PKW, to takie dziwne wyliczenia, ale to znaczy, że nam należy się 3. KO należy się poniżej 2,5, czyli należy im się 2. Jeżeli chodzi o Trzecią Drogę, to razem należy im się jeden. Lewica ma 0,4 wkładu do Sejmu i w związku z tym nie należy im się żaden. Niemniej nam, dano 2, a Lewicy 1, a na pytanie dlaczego zadane przez pana posła Suskiego, odpowiedział pan Czarzasty, bo chcemy mieć większość. Krótko mówiąc, nie prawo decyduje, tylko to, co oni chcą”.
Nie pierwszy raz PiS używa tych wyliczeń i argumentów. Tyle że obecny skład PKW jest konsekwencją nowelizacji kodeksu wyborczego, którą PiS przepchnął w 2018 rok. Jak pisał w OKO.press Piotr Pacewicz: „Nowelizacja Kodeksu Wyborczego miała zabezpieczyć pozycję władzy wykonawczej także poprzez osłabienie wymogów wobec komisarzy wyborczych oraz szefa Krajowego Biura Wyborczego. Proces ich wyborów został upolityczniony”.
Kiedy PiS stracił władzę, „doszło do zaskakującego odwrócenia ról. Jak pokazaliśmy w tym tekście, obecna koalicja rządowa skorzystała z przewagi w Sejmie i doprowadziła do wyboru PKW z naciągnięciem prawa wyborczego, którym PiS chciał zabetonować swą władzę. (...)
Kaczyński nie spodziewał się pewnie, że naruszenie ustrojowej równowagi i ograniczenie kompetencji władz sądowniczych na rzecz władzy politycznej obróci się przeciwko jego partii. Zastawił sidła na opozycję, ale wpadł w nie, gdy sam został opozycją”.
We wtorkowej wypowiedzi Kaczyńskiego naszą uwagę zwróciły jeszcze te słowa:
„My nie jesteśmy jedyni, zdali sobie sprawę, że to te wybory, wybory prezydenckie są najważniejsze i naprawdę dużo ważniejsze niż różne skądinąd istotne i popierane przez nas przedsięwzięcia odnoszące się do różnego rodzaju instytucji. Jednak jest pewna gradacja. Przede wszystkim trzeba wybrać wybory prezydenckie, bo to powinien być początek zmiany sytuacji w Polsce, przywrócenia praworządności, demokracji, szans rozwojowych Polski”.
Kaczyński ma tu najprawdopodobniej na myśli zbiórki na Telewizję Republika. Telewizja Tomasza Sakiewicza chce zebrać milion złotych na zakup kamer do nowego studia. To kolejna taka zbiórka. Już wcześniej Republika zebrała milion zł na zakup ściany wideo i 600 tysięcy zł na scenografię.
Wbrew temu, co można by sądzić, Kaczyński nie darzy obecnie medialnego koncernu Sakiewicza wielką sympatią. To portal Niezależna.pl należący do Sakiewicza ujawnił pomysł zorganizowania w PiS prawyborów. Miało się to stać wbrew intencjom Kaczyńskiego. Sakiewicz w związku z rosnącą popularnością Telewizji Republika wyrasta na samodzielnego gracza w obozie prawicy. A Kaczyński nie ma nad nim pełnej kontroli.
W tysięcznym dniu wojny Putin obniża warunki pozwalające na użycie broni jądrowej przez Rosję. Reuters: „To ostrzeżenie dla Stanów Zjednoczonych”. Odpowiedział już szef NATO
We wtorek 19 listopada 2024 Władimir Putin zatwierdził zaktualizowaną doktrynę nuklearną Rosji. Stanowi ona, że podstawą ataku nuklearnego może być „agresja na Federację Rosyjską i jej sojuszników ze strony dowolnego państwa niejądrowego przy wsparciu państwa nuklearnego”, a także masowy atak powietrzny środkami niejądrowymi, w tym dronami.
„Celem znowelizowanej doktryny nuklearnej jest uświadomienie potencjalnym wrogom nieuchronności odwetu za atak na Rosję lub jej sojuszników” – oświadczył rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow.
Doktryna definiuje „potencjalnego przeciwnika”, wobec którego może być użyte „odstraszanie nuklearne”.
Chodzi o „poszczególne państwa i koalicje wojskowe bloków, które uważają Rosję za potencjalnego przeciwnika i posiadają broń jądrową lub inne rodzaje broni masowego rażenia bądź znaczący potencjał bojowy sił ogólnego przeznaczenia”.
Dziennikarze zapytali w Brukseli sekretarza generalnego NATO, czy w związku z nową rosyjską doktryną Zachód powinien pozwalać Ukrainie na używanie jego broni na terytorium Rosji. Mark Rutte odpowiedział: „Każdy sojusznik decyduje indywidualnie o zasadach użycia uzbrojenia przekazywanego Ukrainie”.
Dodał też: „Niepotrzebnie czynimy naszych przeciwników mądrzejszymi. NATO wyraźnie powiedziało wcześniej, że gdy sojusznicy dostarczają systemy uzbrojenia Ukrainie, najlepiej nie nakładać na [te systemy] ograniczeń. Jest ogólne podejście, ale to od poszczególnych sojuszników zależy, co zrobią” – podkreślił Rutte.
Zmiana doktryny nuklearnej Kremla nastąpiła w tysięcznym dniu od pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę.
Doktryna obniża warunki dopuszczające do ataku nuklearnego. Według poprzedniej, z 2020 roku, Rosja może użyć broni jądrowej w przypadku ataku nuklearnego ze strony wroga lub ataku konwencjonalnego zagrażającego istnieniu państwa.
Agencja Reuters odczytuje zmianę doktryny jako sygnał ostrzegawczy wobec Stanów Zjednoczonych. W niedzielę 17 listopada prezydent USA Joe Biden wydał zgodę na wykorzystywanie amerykańskich rakiet ATACMS do ostrzału celów wojskowych znajdujących się w głębi Rosji. Rakiety osiągają zasięg nawet 300 kilometrów.
Ukraina zabiegała o tę zgodę od wielu miesięcy. „Lepiej późno niż wcale” – komentowali ukraińscy wojskowi.
Agencja RBC Ukraina przekazała we wtorek, że w nocy z poniedziałku na wtorek wojsko ukraińskie po raz pierwszy uderzyło w terytorium Rosji pociskami ATACMS. Celem był „obiekt wojskowy w pobliżu miasta Karaczew w obwodzie briańskim, 130 km od granicy rosyjsko-ukraińskiej”.